Moja żona głaszcze jeże - ebook
Moja żona głaszcze jeże - ebook
Czy długi udany związek to wynik wielu kompromisów, czy raczej sporadycznego rzucania talerzami? A zakochanie? Czy zawsze w końcu znika? A może przyzwyczajenie nie musi zająć miejsca namiętności? Bohaterowie książki Błażeja Strzelczyka opowiadają o tym, co w małżeństwie najważniejsze – o codziennych radościach, kłótniach, wybaczaniu, dzielonych pasjach i budowaniu wspólnego miejsca na ziemi. O tym, jak istotny jest dotyk, przytulenie i uśmiech. O miłości z przyjaźni i przyjaźni w miłości.
„Moja żona głaszcze jeże” to czuła i mądra książka o miłości i wzajemnym zrozumieniu oraz poruszające świadectwo pogodzenia się z upływającym czasem.
Rozmówcy: Justyna Pronobis-Szczylik i Cezary Szczylik, Henryka Krzywonos-Strycharska i Krzysztof Strycharski, Ludwika i Henryk Wujcowie, Elżbieta i Przemysław Malzhanowie, Hanna i Antoni Gucwińscy, Barbara i Ludwik Wilczyńscy, Grażyna i Wojciech Jagielscy, Joanna i Jan Kulmowie, Małgorzata Goetz i Karol Modzelewski oraz Anna i Tadeusz Sobolewscy
„Warto się przytulać. Całować. Wspólnie oddychać. Nie rzucać talerzami. Nie mieć racji. I nie być miłosnym radykałem. Cieszyć się sprawami małymi: że dało się radę dobiec na czas na przystanek, i wielkimi: że umiało się znieść porażkę. Warto za sobą tęsknić. Przede wszystkim: dobrze jest ze sobą rozmawiać. Pielęgnować miłość.
To są historie o kochaniu. I o starzeniu się. Rozmowy ze starymi kochankami o tym, co jest na końcu. I co zostanie, gdy ciało się wyczerpie, pamięć zawiedzie, a zapał zgaśnie.” Błażej Strzelczyk
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-958-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozmowa z Henryką Krzywonos-Strycharską i Krzysztofem Strycharskim
Panie Krzysztofie, proszę nam powiedzieć, co pan dokładnie robił 15 sierpnia 1980 roku, bo możemy tylko przypuszczać, a w zasadzie to wiemy na pewno, że nie jeździł pan wtedy tramwajem po swoim mieście.
Krzysztof Strycharski: To były ciepłe wakacje, ponad miesiąc wcześniej skończyłem ósmą klasę, miałem piętnaście lat, a 15 sierpnia razem z mamą przeprowadzałem się z Gdańska-Oliwy do Gdańska-Zaspy.
I jak ta przeprowadzka wyglądała? To musiała być bardzo skomplikowana logistycznie operacja!
On: Na szczęście wynajęliśmy żuka. Duże meble wrzuciliśmy na pakę. Kłopot był z mniejszymi, ale na szczęście nasz sąsiad z Oliwy, mleczarz, pan Laskowski, pożyczył nam wózek, którym co dzień rano rozwoził mleko w szklanych butelkach. Z Oliwy na Zaspę to jakieś sześć, może siedem kilometrów. I tym rozklekotanym wózkiem zrobiłem kilka kursów.
A pani, pani Henryko, tego dnia…
Henryka Krzywonos-Strycharska: Zatrzymałam ten tramwaj. Numer 15, pod Operą Bałtycką.
I co?
Ona: I mówię, że dalej nie jedziemy, bo przyłączamy się do strajku w Stoczni.
I tak po prostu pani wstaje i wychodzi?
Ona: No ogromnego mam pietra. Ogromnego. Ludzie przecież do roboty się spieszą, a ja stoję.
I co?
Ona: Wtedy w narodzie zrozumienie było większe. Ludzie wiedzieli jednak doskonale, na czym stoimy. Podłączyć się wtedy do strajku to była normalna sprawa.
A po co się było tak narażać?
Ona: A wie pan, że kiedyś to nie było takich luksusów w tramwajach jak dziś? Motorniczowie po dziesięć godzin siedzieli na takich okrągłych drewnianych taborecikach, a nie, jak dziś, na miękkich fotelach. Albo drzwi, co się non stop nie domykały, ludzie wiszą jak winogrona, człowiek zahamowałby, tragedia gotowa.
Chciała mieć pani miękki fotel w tramwaju, tak?
On: Ja panu powiem! Henia się pcha. Ona się pcha i chce ludziom pomagać.
Ona: Dam przykład. Parę lat temu mieszkałam przy placu Bankowym w Warszawie i za każdym razem, kiedy wracałam z Sejmu, przechodziłam obok Hali Mirowskiej. Był pan kiedyś pod Halą Mirowską?
Tam się idzie wzdłuż straganów, jakby przez tunel pełen kwiatów.
Ona: Też to bardzo lubię, a tuż przed wejściem na samą halę siedzą bezdomni albo biedni.
Handlują.
Ona: Tym, co im w ręce wpadnie.
Nic w tym złego.
Ona: Źle, że im jest źle, ale dobrze, że nas, sytych, czasem wytrącą z równowagi.
Wytrącili panią?
Ona: Była taka poczciwa babuleńka. Luty był, pamiętam, poczułam misję i mówię sobie: pójdę do niej. Zrobiłam herbatę, jakieś kanapki.
No i?
Ona: I ta babula tak siedzi tam, opatulona kocami. Zimno. Ona po jednym, może dwóch kielichach. I mówię do niej: „Proszę bardzo, przyniosłam tu dla pani gorącą herbatę”. Ona mówi, że dziękuje, to ja na to: „Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?”. A ona: „Chce mi pani pomóc, tak?”, kiwa na mnie ręką, ja się schylam i słyszę: „To proszę się już ode mnie odpierdolić”.
A o co wam chodziło? Wtedy, w 1980 roku?
Ona: O pana.
O mnie?
Ona: I pana rówieśników. Żebyście mieli lepiej, niż myśmy mieli.
No, dziękuję bardzo. A myśli pani, że gdyby dziś Stocznia zastrajkowała, to tramwaje też by stanęły?
Ona: To były zupełnie inne czasy.
Albo gdybym dziś poszedł do sąsiada mleczarza, to pożyczyłby mi swój wózek na cały dzień?
Ona: Na szczęście pana sąsiad mleczarz dziś nie musi jeździć wózkiem, bo wszyscy mamy sklepy pod nosem. A poza tym, niech pan sobie wyobrazi, że zdarzały się i takie sytuacje, gdy ktoś wypił pod sklepem nie swoje mleko, bo wracał na przykład nad ranem do domu i dopadał go już kac, to i tak zostawił w miejsce tej opróżnionej butelki pieniądze.
A ja całe życie myślałem, że wam wtedy, w 1980 roku i trochę wcześniej, i trochę później, to przede wszystkim o Solidarność chodziło.
Ona: Nie wiem, co się stało. Dla mnie słowo „Solidarność” ciągle ma znaczenie. I jakoś podświadomie czuję, że gdyby trzeba było zrobić jeszcze raz to samo co w 1980 roku, tobyśmy się zebrali w kupę i zrobili, co trzeba.
Mam wątpliwości.
Ona: Bo to nie jest tak, że jak się raz zakrzyknie „Solidarność”, to wszyscy zrozumieją. Myśmy nasze dzieci uczyli właśnie solidarności, która nie może być pogardą i patrzeniem z góry na tych, którym źle się dzieje.
Jak uczyliście?
Ona: Na przykład siadaliśmy z naszymi dziećmi przy stole i każde z nich prosiłam, żeby powiedziało, ile ma w klasie koleżanek i kolegów, którzy nie przynoszą do szkoły drugiego śniadania. No, tyle i tyle. Więc robiłam kanapek na zapas, wkładałam je do plecaków i mówiłam dzieciom tak: „Pójdziesz do tych, którzy nie mają kanapek, ale nie rzucisz im i nie powiesz: »Masz, jedz«, tylko: »Słuchaj, stara mi zrobiła za dużo tego jedzenia, jak nie zjem, to dostanę baty, weź mi pomóż i zjedzmy razem«”.
A swojego męża pani rozumie?
Ona: A co tu jest do rozumienia?
Milicjantem był, a pani na sztandarach niosła hasła „wolność”, „równość”, „solidarność”.
Ona: Widzi pan, różnica między nami jest taka, że wszyscy wokół widzą milicjanta, a ja mam tę zdolność, może to jest łaska, sama nie wiem, że widzę człowieka. No więc tak, Krzysiek był milicjantem. Ale on był i jest uroczym, dobrym, wspaniałomyślnym człowiekiem. Kiedy pierwszy raz go spotkałam, pomyślałam sobie nawet, że gdyby on mnie jako milicjant złapał gdzieś na ulicy, toby mnie chyba puścił.
On: Chce pan wiedzieć, jak było? Dla tych, co dziś myślą o tamtych czasach, to wszystko wydaje się takie proste i czarno-białe. Kiedy wybuchł w Polsce stan wojenny, dla narodu to była tragedia, ale dla mnie, szesnastolatka mieszkającego w internacie w Bielsku-Białej – bo w 1981 roku pojechałem na południe, do szkoły – to były ferie. Nauczyciele pozwolili wrócić do domu. Żeby przejechać z miasta do miasta, potrzebna była przepustka, którą się załatwiało w urzędzie wojewódzkim. Idę tam i widzę, że kolejka taka, że stać by trzeba pół dnia. Nie myśląc długo, wsiadłem do pociągu i przez całą Polskę przejechałem i żaden milicjant mnie wtedy nie zatrzymał.
I co było dalej?
On: Nie do końca orientowałem się, co się w ogóle dzieje.
I dlatego poszedł pan do milicji?
On: Wojsko trzeba było odrobić. Poszedłem na komisję lekarską, stanąłem przed nią w samych majteczkach i pierwsze, co mówię, to: „Panie kapitanie” czy tam „Panie oficerze”, już nie pamiętam, „wszędzie, bardzo proszę, wszędzie, tylko nie do marynarki, bo ja mam coś z błędnikiem, źle się czuję i na morzu mogę wymiotować”. A on spojrzał na mnie groźnie i mówi: „Słuchaj, synek, ty mi nie będziesz dyktował, gdzie pójdziesz do wojska”. I ja, wychodząc stamtąd, osiemnastoletni chłopak, byłem przekonany, że idę do marynarki na trzy lata.
Ale?
On: Zacząłem myśleć, jak się wykręcić. Marynarka to były trzy lata wycięte z życia. Ktoś mi w pewnym momencie mówi: „Krzysiek, idź do milicji, to tylko dwa lata”. Okazało się, że w milicji jest się skoszarowanym i jeszcze dostaje się pensję. Żołd to było wtedy jakieś pięćset złotych, a milicyjna pensja ponad sześć tysięcy. Więc poszedłem do milicji. I co, chce pan powiedzieć, że jestem sprzedajna szuja, co?
Nie.
On: Nie miałem żadnych politycznych ambicji. Nigdy nie zapisałem się do partii. Nie byłem w żadnym związku socjalistycznym. W Płocku byłem w tej milicji. Wie pan, co robiliśmy w tym Płocku jako milicjanci?
No co?
On: Rafinerii żeśmy pilnowali, ochraniali imprezy sportowe i byliśmy przystawkami dla zawodowych milicjantów. I tyle.
A pomyślał pan sobie w ogóle kiedyś, że to w sumie głupio być milicjantem?
On: Pomyślałem. Ja byłem w milicji między 1984 a 1986 rokiem. Morderstwo księdza Popiełuszki. Wywieźli nas do lasów pod Toruniem, kazali tam chodzić w tę i we w tę i zbierać wszystko, co nam w tym lesie w ręce wpadło. Kilka dni później, jak się dowiedzieliśmy, co się właściwie stało, przysięgam panu, pomyślałem sobie: „Kurwa mać, gdzie ja jestem?”.
I?
On: Później było Święto Zmarłych. Zostaliśmy wysłani na patrole wokół cmentarzy. Czułem, jak mnie ludzie oblepiają wzrokiem, jak nad tymi cmentarzami unoszą się myśli tych wszystkich ludzi. Patrzyli tak, jakbym to ja zabił księdza Popiełuszkę. Nigdy mi przez myśl nie przeszło, żebym w tej milicji został.
Nie tęskni pan?
On: Pan zwariował?! Miałem, to prawda, przez chwilę i oczy, i uszy zamknięte. Później zaczęło do mnie docierać. Ale nie mam żalu. Życie moje inaczej się potoczyło i tyle. Mógłbym już w wieku czterdziestu dwóch lat przejść na emeryturę, ale zdecydowałem, jak zdecydowałem, i niczego nie żałuję. Za to dziś, gdy chcą dowalić mojej żonie, to mówią, że ma męża zomowca, który robotników na ulicy pałował. Gdybym kiedyś sam nie przyznał, że wojsko odrobiłem w milicji, dziś nikt by nawet o tym nie wiedział.
A pani co na to?
Ona: Nikt nie lubił milicjantów. Sprawa jest prosta.
Przecież twierdzi pani nawet, że została pobita.
Ona: Nie twierdzę! Byłam pobita. W 1970 roku szłam z koleżanką z Brzeźna na Zaspę. Tam był taki kawałek, że trzeba iść lasem. Noc jest i nagle zza krzaków wypada kilku mundurowych. Spuścili nam lanie. Więc czuję jednak odrazę.
Jak państwo się w ogóle zeszli?
Ona: A wie pan, że na pierwszym spotkaniu on wyznał, że znalazł kiedyś na komendzie taki specjalny kajecik, w którym były zdjęcia osób inwigilowanych, na które trzeba uważać. Na jednym ze zdjęć byłam ja.
On: Tak było.
Ona: Ale mnie, tak szczerze mówiąc, jakoś mniej dziwiło, że mogę się zejść w życiu z milicjantem. Już bardziej mnie przerażało, że on jest, proszę pana, jedenaście lat ode mnie młodszy.
No to od początku. Pan swoje odrobił w milicji. Pani w Solidarności. I co było dalej?
On: Wyszedłem z wojska i dostałem spadek po babci z Kanady.
W którym roku?
On: W 1986. Za ten spadek kupiłem sklep. Bo byłem badylarzem. Stać mnie było, żeby co dzień jeść obiad w restauracji. Nawet żuka kupiłem.
Ona: A u mnie bieda aż piszczała. Pracowałam wtedy w ośrodku dla obcokrajowców. Nic nie miałam oprócz jednego dmuchanego materaca. Tylko puste mieszkanie. W ośrodku były stare meble, które kierownictwo pozwoliło mi kupić do domu. Więc zaczęłam przeglądać te graty – tu jakaś zdezelowana wersalka, koślawa komódka, krzesła każde z innej parafii. Kierowniczka patrzyła na mnie z pogardą, myślała sobie, że aż tak upadłam, że kupuję to, co ludzie już dawno wyrzucili na śmieci. Ale nic to. Myślę sobie, jak ja to wszystko przewiozę.
I zjawia się on, na białym koniu, zgadłem?
On: Nie! W żółtym żuku!
Ona: Przeszłam się wokół osiedla, patrzę, stoi żuk obok kiosku z warzywami. Zachodzę do środka i mówię, jaka jest sytuacja.
On: Wróciłem z giełdy warzywnej. Która to mogła być godzina?
Ona: Otwieraliście już, moim zdaniem, a ty nie chciałeś mnie przewieźć, gnojku.
On: Biznes trzeba było prowadzić.
Ona: Pani, która tam była w środku, ładnie się wtrąciła i powiedziała: „Krzysiu, słuchaj, bo ulica Gdańska to jest obok”. To on na to, że musi jeszcze skrzynki poprzekładać i jak skończy, to ewentualnie mi te meble przewiezie. I ja, nie myśląc długo, pomogłam mu je przekładać, a później podjechaliśmy do ośrodka i zapakowaliśmy meble na pakę.
On: Wchodzimy do tego jej mieszkania, w środku tylko lodówka i ten dmuchany materac. Myślę sobie: „Jezus Maria, nic tu nie ma”.
I został pan?
Ona: Na górze zaproponowałam mu piwo. A on mówi, że nie pije, i poprosił ewentualnie o oranżadę, czerwoną. Byłeś trochę przerażony, prawda?
On: Henia mówi, że nie ma nawet kawy, żal mi się jej zrobiło. Aleśmy zapalili po papierosie, oranżadę wypiliśmy i zaczęliśmy rozmawiać.
O czym?
Ona: Krzysiek mówi nagle, że jest byłym milicjantem, to ja mu na to: aha, ja natomiast, proszę szanownego pana, podpisywałam w stoczni porozumienia w sierpniu 1980.
On: Znów sobie pomyślałem: „Jezus Maria”. A ona pyta się jeszcze, ile się za tę pomoc należy. Nie będę przecież od biednej kobiety pieniędzy brał. Powiedziałem jej wtedy, że będzie moją stałą klientką. Na co ona przystała.
Ona: Ale na drugi dzień przyszedłeś do mnie na imieniny. Z kawą.
On: Wziąłem dla niej prezent imieninowy, dwadzieścia pięć deko kawy.
Ona: Szczerze mówiąc, to był jedyny do tamtego momentu prezent, jaki w życiu dostałam. I z radości się popłakałam.
I?
On: Trzy miesiące minęły i żeśmy się pobrali.
Ona: Kawę dostałam od ciebie 15 lipca, a 15 października się pobraliśmy. Ja miałam trzydzieści cztery lata. On dwadzieścia trzy. Ja byłam z Solidarności. On z milicji. Ja bidok. On biznesmen.
To się nie mogło udać.
On: Zatrudniłem Henię w swoim sklepie warzywnym. Najlepsze było jeżdżenie z nią na giełdę w Gdyni-Orłowie. Bardzo mi tam Henia na tej giełdzie imponowała. Raz rzucili skrzynkę pieczarek, to ja chaps od razu za tę skrzynkę, bo inni też chcieli wziąć, nawet za bardzo nie patrzyłem na cenę. A Henia mówi: „Spokojnie, Krzysiu, spokojnie, potargujmy się”. I ona na tych pieczarkach i innych produktach zawsze umiała coś utargować.
Ona: Taka, wie pan, miłość z łaski i współpracy z tego wyszła.
On: Nieprawda, ja się zupełnie na poważnie w tobie, Heniu, zakochałem.
Ona: Dwadzieścia trzy lata miał. Zdaje pan sobie sprawę, co taka deklaracja dwudziestotrzylatka dla dojrzałej kobiety oznacza?
On: Gdzieś po półtora miesiąca wizyt w jej mieszkaniu, siedzeniu na tej wersalce, cośmy ją tu zwieźli, piciu oranżady, wypaleniu kilku paczek papierosów spytałem, czy wyjdzie za mnie. A po trzech miesiącach się pobraliśmy.
Ona: Ja nie chciałam. Facet młody, przystojny, owszem, ale szukałam wykrętki, więc mówię, że chora jestem. A on od razu, że co to zmienia. To ja, że mogę umrzeć zaraz. A on na to: „Świetnie, w krótkim małżeństwie nawet nie zdążymy się sobą znudzić”. Nudy nie ma już trzydzieści dwa lata.
A co to jest miłość?
Ona: Wtedy, proszę pana, nie miałam zielonego pojęcia, co to jest miłość i dom. Bo na hasła „dom” i „rodzice” długo reagowałam przyspieszonym biciem serca i strachem. Dom przez długi czas to była dla mnie pogarda. Jak na przykład w dniu urodzin słyszałam tylko, żebym nie oczekiwała zbyt wiele, bo świniom urodzin się nie urządza, więc dlaczego miano by urządzać mi urodziny? Takiej świni jak ja urodziny się nie należą. Dlatego dziwię się Krzyśkowi. Przychodzi do mnie pierwszy raz i daje mi w prezencie kawę, a mi zaczynają lecieć łzy. Co ty sobie wtedy pomyślałeś?
On: Żal mi się zrobiło.
Ona: I co właściwie zobaczyłeś we mnie? Trzydziestoczteroletniej kobicie, która płacze na widok kawy, bo nigdy wcześniej nie dostała prezentu?
On: Nie, to nie była miłość z łaski. Ja myślę, jakkolwiek banalnie to brzmi, że trzeba stanąć przed sobą nago. W miłości spróbować zobaczyć siebie bez niczego. Bez pieniędzy, pracy, ambicji, tych wszystkich błyskotek, które dodają tylko pozornego i chwilowego blasku. Chyba nie spotkało mnie w życiu nic ważniejszego niż to, że kobietę swojego życia zobaczyłem wtedy bezbronną. Tu nie ma oszustwa. Rozumiesz? Nie było wtedy udawania.
Ona: Łzy leją się nie z powodu tego, co miałam w domu, tylko raczej przejmuje mnie, że udało się z tego wydostać. Nie ma mowy o heroizmie ani przesadnym bohaterstwie – ja tylko wzruszam się, że z takich bagien – jakie zresztą oboje mieliśmy z Krzyśkiem – udało się wydostać i zrobić dobry dom. Krzyśka ojciec z kolei, trzeba to tak powiedzieć, zapił się na śmierć.
On: Ja nie piję z prozaicznego powodu: nie lubię alkoholu.
Ona: Mieliśmy przecięte życiorysy. A przecięcia na życiorysach zostawiają jakieś blizny. I muszę powiedzieć, że bardzo lubię blizny, wie pan, blizny, ślady przeszłości, piętno pamięci.
Dlaczego adoptowali państwo dzieci?
On: Przysposobiliśmy.
Co to znaczy?
On: Mówiąc w skrócie, chodzi o zajęcie się dzieckiem, które jest sierotą społeczną. Nigdy nie dociekaliśmy, dlaczego nie mogliśmy mieć własnych. Ale ponieważ był to fakt, postanowiliśmy dzieci przysposobić. W sumie dwanaścioro.
Czy adopcja jest rekompensatą?
Ona: W pewnym sensie tak. Dla jednej i dla drugiej strony.
Czy da się kochać nie swoje dzieci?
On: Nie da się nie kochać nie swoich dzieci. Trzeba je od samego początku uznać za swoje. I wtedy się je kocha.
Ona: Z tym facetem, który tu siedzi obok, nie dałoby się „zabawić w rodzinę”. On powiedział, że tak, weźmiemy dzieci, ale tylko pod warunkiem, że będziemy je rzeczywiście kochać, a nie będziemy sobie nimi zastępować swoich egoistycznych fantazji o rodzinie.
To jak było z dziećmi?
Ona: Zaczęło się od Agnieszki. Miała dwa i pół roku, mieszkała w Rzeszowie. „Tu jest dziecko do wzięcia” – powiedziała moja mama, która była wtedy w tym mieście. Zadzwoniła w czwartek. W piątek pojechałam do Rzeszowa. W sobotę byliśmy już w domu, z małą Agnieszką.
Tak po prostu?
On: Dzieci to nie gra w ping-ponga. Gdybyśmy nie mieli pewności, że jesteśmy gotowi na przyjęcie dziecka, to byłoby z naszej strony draństwo. Być może to wygląda na decyzje pochopne, jak całe nasze życie, jednak były one gruntownie przemyślane.
Ona: I później pojawił się Jaś.
Kim był Jaś?
Ona: Sąsiadem. Jego mama zmarła, ale przed śmiercią prosiła mnie, żebym się Jasiem zajęła. Poszliśmy do sądu i groźna pani sędzia zdecydowała, że Jaś trafi do domu dziecka. „Po moim trupie!” – zerwałam się, jak to ja. I Jaś przeprowadził się do nas.
A sprawy formalne?
Ona: Szczęśliwie szły wtedy znacznie szybciej. To jednak radość, że Jaś w ogóle nie musiał nawet otrzeć się o bidula.
On: Z Jasiem to bez mojej wiedzy!
Ona: No, ale nie było źle.
Jak to bez pana wiedzy?
Ona: Sprawa sądowa odbyła się, kiedy Krzysiek był w pracy. Więc wracam szybko z tego sądu, narobiłam gołąbków, bo on bardzo lubi. Podstawiam mu talerz z gołąbkami pod nos i mówię, najdelikatniej jak potrafię: „Krzysiu, kochany, mamy drugie dziecko!”. „Jak to!?” – zdziwił się przerażony. „Jasia wzięłam”. „A, no to dobrze”. I tak zaczęło się powiększać.
On: W sumie dwanaścioro.
Dwanaścioro!
On: Na święta przyjęliśmy dziewczynkę, dziewięcioletnią Olę. Z trójką dzieci tworzyliśmy rodzinę zastępczą. W 1994 roku przyjęliśmy kolejne pięcioro dzieci, naturalne rodzeństwo. Tak stworzyliśmy rodzinny dom dziecka. Kilka tygodni później do tej ósemki dołączyła piętnastoletnia Monika, którą znaleźliśmy w innym domu dziecka. Rok później do dziewięcioosobowej rodzinki dołączył pięcioletni Gienio. A uzupełnieniem dziesięcioosobowej rodziny było przyjęcie Przemka i Tomka.
Ona: Gdy chłopcy stanęli w drzwiach gabinetu dyrektora, wyskoczył Tomek i krzyknął: „Mamo, dobrze, że po nas przyjechałaś!”.
To chyba dobra taktyka dzieci z bidula.
Ona: Niechby była największą z manipulacji. Mnie jednak ta „mama” chwyciła za serce.
I wzięli państwo.
Ona: Przed świętami wszystkie były w domu.
On: Kupiliśmy dużego busa. Nyska to była.
Ona: Była z tą nysą przygoda, pamiętasz?
On: Stał na drodze taki gumowy biało-czerwony słupek. Ty zostałaś wtedy z Olką w domu, prawda?
Ona: Tak, tak.
On: Pusta była droga i już ciemno, z tyłu ekipa śpi. Jakiś głos w głowie mówił mi, żebym zwolnił, bo słupek może się przewrócić na drogę. Zwolniłem, nagle patrzę, a tam na samym środku drogi leży słupek. Gdybym nie przyhamował wcześniej, katastrofa gotowa.
Tyle dzieci – to dużo zmienia?
On: Do tej pory cała uwaga Heni skierowana była na mnie. Nagle musiałem zacząć ją dzielić z gromadą dzieci. Musieliśmy nauczyć się, że to jest dom. Że nie ma tu miejsca na żadne urzędowe rozwiązywanie spraw, że nasze dzieci są nasze!
Ile trwa taka nauka?
On: Całe życie trwa.
Ona: Krzysiek nie wiedział, że dzieci trzeba głaskać i przytulać. Pamiętam, jak kiedyś Jacek Kuroń opisywał, jak dbał o dzieci na obozach harcerskich. Wpadli tam na pomysł, że trzeba każdej nocy sprawdzić, czy namiot nie przecieka, czy koc nie zsunął się z kanadyjki, czy stopy nie wystają i nie leje się na nie zimny deszcz. Kiedy Kuroń nachylał się nad łóżkami tych przebudzonych dzieci, mówił do nich po imieniu: „Już dobrze, jestem przy tobie” i one rozumiały, że są kochane, zaopiekowane i bezpieczne. My w naszym domu musieliśmy się nauczyć właśnie tej umiejętności. Widzenia każdego z naszych nowych dzieci – pojedynczo. Mimo że większość z nich była biologicznym rodzeństwem, każde miało tak naprawdę swoją historię życia. Każda z nich musiała być dla nas niepowtarzalna i wyjątkowa. Jedyna na świecie. Skąd myśmy mieli wiedzieć, jak to się robi, jak nas nigdy w życiu nikt czule nie dotykał? Dopiero sami siebie zaczęliśmy dotykać i w tym dotyku nie było krzywdy.
On: Poza tym te nasze tu opowieści o ZOMO, zatrzymywaniu tramwaju, żuku… Przyjechała do nas Ola, jedna z rodzeństwa. Kierowniczka ośrodka mówiła nam, że będziemy mieli kłopot. Usiadłem z Olą przy stole i proszę: „Opowiedz mi coś o sobie”. Ola na to: „Kradnę, kłamię i mam wadę”. To tak, jak Henia mówiła o bliznach, które naznaczają naszą tożsamość przez całe życie. Dzieciaki z bidula rodzą się i od razu mają blizny. Od razu mają znamię, które jest z nimi przez całe życie. Dodatkowo są stygmatyzowane przez społeczeństwo. Pod koniec tej poważnej rozmowy Ola upewniła się, że jesteśmy sami, i mówi: „Ja w nocy sikam, mam całą mokrą pościel”.
Co pan jej wtedy odpowiedział?
On: Że mamy pralkę w domu. I wszystko da się wyprać. I druga lekcja to nauka rozwiązywania wszystkich problemów. Henia zawsze mówi: nie ma problemów, tylko życiowe zdarzenia. Już samo to dodaje otuchy, że da się problemy rozwiązywać.
Jakie na przykład?
Ona: Patrycja miała straszną chorobę sierocą. Dzień w domu wyglądał tak, że trzeba z rana zrobić tych kilkadziesiąt kanapek. Później każdy w swoją stronę. Obiad w ogromnym garze. Wieczorem uśpić wszystkich. Patrycja z samotności i ze strachu, który wyniosła z biologicznego domu, a później z bidula, tarła głową o ścianę. W nocy, kiedy już wszyscy spali, klękała na łóżku i jakby w półśnie przykładała głowę do poduszki i tarła. W przód i w tył. Rytmicznie. Przez całą noc. Do tego stopnia, że robiła jej się łysina w tym miejscu, gdzie pocierała. Budzę się którejś nocy, przychodzę do niej i kładę jej dłoń na plecach. Ocknęła się przerażona. Chyba nigdy nie widziałam takiego przerażenia w oczach. „Córuniu” – mówię. Ona, łykając łzy, mówi, że jest głupim dzieckiem, bo tak trze tą głową.
On: Położyłaś się z nią wtedy?
Ona: Tak! A rano, jak już wszystkich wyprawiłam do szkół, poleciałam kupić czerwony materiał. Uszyłam na szybko kapturek. Pod wieczór, kiedy wszyscy wrócili, zaprosiłam zgraję do stołu i mówię tak: „Nie wiem, czy wiecie, ale my tu w domu mamy Czerwonego Kapturka”. „Taaaak?!” Wszyscy byli zdziwieni i podekscytowani. Patrycji założyłam ten czerwony kapturek na głowę. Wszyscy bili brawo, a ją rozpierała duma. Tej nocy, śpiąc w czerwonym kapturku, pocierała głową ostatni raz. Strach i pocieranie o poduszkę minęły. Czerwony kapturek od tego czasu Patrycja wkładała tylko do zabawy, w ciągu dnia. Zaczęliśmy uczyć się głaskać. Skracać także między sobą granicę intymności. Nic więcej nie trzeba, jak tylko nauczyć się głaskać i przytulać. Mimo tych wszystkich problemów za wszelką cenę musieliśmy sobie nawzajem okazywać czułość i jeszcze uczyć dzieci, że dom to jest odpowiednie miejsce dla wszystkich możliwych uczuć. Najlepiej przez dotyk, ciepły, serdeczny, dobry, nieniosący krzywdy dotyk.
On: Co proste nie było.
Ona: Ale tylko w tym jest ratunek.
On: Wyście mieli wobec mnie jakiś dystans chyba…
Ona: Dystans to nie, tak bym tego nie nazwała, ale owszem, mieliśmy przed tobą trochę tajemnic.
Jakich?
Ona: Krzysiek nie pozwalał dziewczynom chodzić na dyskoteki.
On: To były okropne czasy. Narkotyki… aż strach myśleć.
Ona: A ja się nie bałam. Poza tym wiedziałam doskonale, że jak ich nie puścimy, to zaczną uciekać, bo młodość musi się wyszumieć. Więc na dyskoteki puszczałam. Mówiłam tak: „Chcesz spróbować, proszę bardzo, pół piwa wypij, ale chcę, żeby te pół piwa siedziało w ręce, a jak pójdziesz tańczyć, to tego piwa ma już nie być w szklance”.
I szły na dyskoteki?
Ona: Ojciec szedł spać, a dziewczyny szły na dyskotekę. I mówiłam do nich: „Słuchajcie, godzina trzecia to musicie być, nie ma dyskusji”. I całą noc wisiałam na oknie i wypatrywałam. Umowa była taka, że one wracają i nie dzwonią domofonem, boby Krzyśka zbudziły. Więc ja jak ten radar w oknie widziałam, że wracają, schodziłam na dół, otwierałam klatkę i od razu do łóżka.
On: Naprawdę tak było?
Ona: Kochany, my, dziewczyny, mamy swoje tajemnice. I jeszcze mieliśmy psa Maxa. Przyszedł moment, że jedna z córek zaczęła się rwać, żeby go wyprowadzać.
On: Sabina? Rzeczywiście, co wieczór, około osiemnastej.
Ona: Punkt osiemnasta! Codziennie. Zbliża się godzina osiemnasta, a ona zaczyna krążyć od kuchni do pokoju, widzę, że podekscytowana. Osiemnasta wybija, a ona na to: „Mamo, biorę Maxa, wyprowadzę go”.
On: Randki?
Ona: No poczekaj. I tak przez tydzień, może dwa Sabinka chodziła z tym psem. Któregoś dnia patrzę, osiemnasta, a ona siedzi jakby nigdy nic. Koło dziewiętnastej mówię do niej: „Halo, Sabinko, już godzina minęła, nie idziesz z psem?”. A ona się wygadała: „Rysiek może spotkać się dopiero o dziewiętnastej”.
On: No proszę.
Ona: Pewnego dnia przyszła podekscytowana jedna z córek i mówi: „Mamo, od dziś jestem kobietą”. Ja mówię: „Córeczko, ty od zawsze jesteś kobietą”.
On: I co jej powiedziałaś?
Ona: Co? Przytuliłam, w czoło pocałowałam i powiedziałam, żeby poszła się wykąpać.
A państwa łóżko?
On: O coś się któregoś razu posprzeczaliśmy, już gdy nie było w domu dzieci, bo rozjechały się po świecie, i Henia mówi do mnie tak: „Nie chce mi się z tobą gadać, będę spała w drugim pokoju”.
Ona: Tak powiedziałam!? Niemożliwe.
On: Oczywiście, że tak powiedziałaś! Więc mówię tak: „O nie, koleżanko, przysięgałem ci, że aż do śmierci, to nawet niech nam do głowy nie przychodzi, że nagle będziemy spali w dwóch różnych łóżkach”.
Ona: I rozumiem, żeśmy się tak pogodzili?
On: W łóżku. Zresztą wie pan, myśmy taki prawdziwy ślub to wzięli dopiero w sześćdziesiąte urodziny Heni.
Ona: No tak. Zmarł mój mąż, pan Krzywonos.
On: I doszliśmy do wniosku, że czas wziąć ślub kościelny. To miała być niespodzianka. Na urodziny Heni zaprosiliśmy parę osób, Zbyszek Wodecki był, Ala Majewska, Irek Bieleninik. I oni wszyscy mówią nagle: no to skoro już wszystko będzie zgodnie z prawem, to urządzimy wam wesele.
Ona: I Zbyszek Wodecki dał koncert. Mówiliśmy mu później, że to był chyba jego jedyny koncert, na którym nie dość, że śpiewał, to jeszcze dopłacał do całego interesu, bo przecież dał nam kopertę z pieniędzmi – prezent ślubny.
On: To wesele, szczerze mówiąc, to była fajna zabawa. A ślub był bardzo mistycznym przeżyciem. Potem wróciliśmy do życia i myślę, że to nas mimo wszystko bardziej scaliło. Całe życie byliśmy razem, było dobrze, były dzieci, później dzieci nie było. A ten kościelny ślub nas umocnił.
Ona: Starzy kochankowie. Tak trzeba żyć. Nieustannie się bawić życiem. I na nic się nie oglądać.
On: I głaskać!
Ona: I głaskać! Codziennie przytulać, całować kilka razy dziennie. I żyć.
Gdańsk, wrzesień 2018
Henryka Krzywonos-Strycharska (ur. 1953) – polityczka, posłanka VIII kadencji Sejmu z ramienia Platformy Obywatelskiej. Działaczka opozycji w PRL-u, sygnatariuszka porozumień sierpniowych. Od 1973 do 1978 roku była motorniczą w Gdańsku. Pracowała także w Stoczni Gdańskiej. Wraz z mężem założyła rodzinny dom dziecka, w którym wychowali dwanaścioro dzieci.
Krzysztof Strycharski (ur. 1964) – ojciec dwanaściorga adoptowanych dzieci, wraz z żoną założyciel rodzinnego domu dziecka. W PRL-u odbywał służbę wojskową w Milicji Obywatelskiej. Był przedsiębiorcą. Wydał książkę Moja żona tramwajarka.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I