- W empik go
Moje cholerne 20 lat - ebook
Moje cholerne 20 lat - ebook
Bunt młodości, szukanie własnej drogi, konflikty rodzinne, ucieczki i zagrożenia, tęsknota za prawdziwą miłością, osamotnienie i lęk, złudne krainy... - o tym pisze Jan Paweł Krasnodębski w swoich do bólu szczerych dziennikach. Ta książka dobitnie pokazuje, iż każde pokolenie ludzi młodych zmaga, się z podobnymi problemami. Lektura "Moich cholernych 20 lat" uderza dramatyczną prawdą, cenną dla Czytelnika nie tylko młodego.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-092-7 |
Rozmiar pliku: | 494 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
12 czerwca
To ja. Jestem trochę wstawiony, ale było mi to potrzebne, by zacząć pisać.
Dzisiaj właśnie zaczęła się ta nowa era. To AB OVO.
Jestem w sam raz w idealnym nastroju do kpin. Słucham muzyki z Radia Praga, która właściwie mnie rozprasza i w ogóle powoduj e tęsknotę do wspomnień. Do wspomnień i do marzeń.
Odkryłem, że nie opieram się na twardym gruncie teraźniejszości, że żyję wspomnieniami i iluzją przyszłości. Ciągle przeżywam coś, co było, lub coś, co będzie.
Gdy patrzę w swoje odbicie w lustrze, nie dostrzegam siebie. Widzę jakieś zarysy ciemnych brwi, oczu, nosa, ust, lecz właściwie jestem pusty, przenikam się, sięgam poza swoją piękną twarz i przypominam sobie wydrukowany w jakimś piśmidle, czy też vademecum lekarskim, artykuł, w którym autor twierdzi, że schizofreników poznaje się po ich cielesnej obcości.
Jestem bardzo obcy dla siebie; w obcowaniu ze sobą.
Ale chyba to nie wystarcza do postawienia sobie samemu diagnozy?
***
Jestem w Kozłowie. U babci. Przyjechałem w ubiegłą środę.
Cały czas lało. W dodatku nie było światła. Wczoraj całkiem przypadkowo naprawiłem światło i dzisiaj mogę zapewnić sobie słuchanie radia. Przed godziną wróciłem z około dwudziestokilometrowej wycieczki rowerowej. Jechałem bardzo szybko, w dodatku przez pewien czas dość pijany. Mało co a zabiłbym się przejeżdżając przez przejazd kolejowy. Przednie koło zaplątało mi się w szynę, a ja wpatrzony w jadącą przede mną dziewczynę, która w dodatku patrzyła również na mnie, wypadłbym przez kierownicę na głowę. Na domiar złego zbliżał się pociąg towarowy.
Skończyło się na zadraśnięciu nogi.
Babcia ma prawie siedemdziesiąt lat. Prawdopodobnie skończy te swoje siedemdziesiąt lat w tym roku.
Przez parę miesięcy, bodajże pięć, była u ciotki w Katowicach. Chorowała na serce. Coś zawałowego. Cała rodzina, a właściwie tylko moja mama, szukała kogoś, kto mógłby jechać do Kozłowa, by babcia po powrocie nie była sama.
Bo Kozłów to wieś. Co prawda nie głucha, nie zabita deskami, dość cywilizowana, ale zawsze wieś.
Jeden lekarz do trzeciej w ośrodku – dwa kilometry piechotą – i tak dalej.
Źle jednak mama szukała tego kogoś. Znalazła jedynie jakąś półsparaliżowaną eks-pielęgniarkę. Zamiast niej pojechałem ja.
Pojechałem, ale postawiłem warunek: pięćset złotych po powrocie.
wrócić mam pod koniec miesiąca.
***
Moim zdaniem babcia czuje się dobrze. O ile można się czuć dobrze po tym, co przeżyła ostatnio. To prawda, że denerwuje się drobnymi rzeczami, że jest posępniejsza niż kiedyś, że nie można jej rozweselić. Od przyjazdu nie widziałem babci uśmiechniętej. To smutne, lecz, być może, jej ostatnia choroba spowodowała doszczętną – o wiele większą niż kiedyś – apatię i lęk przed nieuniknionym.
Ale dosyć o babci. Mam pisać o sobie. Słucham w tej chwili Szczepanika i zastanawiam się mgliście, czy warto iść do szopy, gdzie na jajkach siedzi kura, a w rogu stoi balon wina, które pokazała mi babcia.
Oczywiście, że warto. Mogę sobie dzisiaj pozwolić na lekkie pijaństwo. Tym bardziej że już wytrzeźwiałem… prawie i tym bardziej że dzisiaj jest 12 czerwca: Jana i Onufrego. A ja właśnie jestem Jan i w pewnym sensie Onufry.
13 czerwca
Dwa lata temu próbowałem przeprowadzić generalną zmianę siebie. Oczywiście nie powiodło się. Od początku 1964 roku pragnąłem się zmienić. STAĆ SIĘ GODNYM SIEBIE. Idiotyzm. Wiem, że nigdy się nie zmienię, i wiem, że zawsze będę ustanawiał nowe terminy swojej zmiany. Muszę walczyć o to, żebym przestał o tym myśleć, żebym widział urok i godność nie w sobie wyidealizowanym, ale w sobie takim, jakim rzeczywiście jestem. Ze swoimi słabostkami, anomaliami, wygłupami i czymś w tym guście. Dopiero wtedy będę mógł się konkretnie do czegoś zabrać.
16 czerwca
Wysłałem list do Lidii. Bałem się, że jest okropnie idiotyczny. Myślałem nawet o tym, żeby iść drugi raz na pocztę, zaczekać na wyjmowanie listów ze skrzynki i odebrać go.
***
Czytałem go przed chwilą i nie wydaje mi się wcale głupi.
Może z powodu dwukrotnego pójścia do szopy.
***
Ciotka, babci siostra, pojechała. Namawiała babcię, żeby ZAPISAŁA MAJĄTEK NA MNIE. Po to, by później mama nie musiała go na mnie przepisywać.
Wszedłem wczoraj wieczorem do kuchni i słyszałem tę rozmowę. Dzisiaj, gdy czekałem z ciotką na peronie na pociąg, usłyszałem, żebym robił wszystko, by TO dostać.
Zirytowałem się.
Babcia jest bardzo rozżalona. Właściwie na wszystkich. Rozmawiałem z nią dzisiaj na temat mojego ewentualnego pozostania w Kozłowie. Założenia hodowli kur wspólnie z J.D. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Mógłbym tu zostać z J.D.; wydaje mi się, że babcia chciałaby nawet, żeby tak było.
Dobrze, że wysłałem do J.D. list. Jeżeli mi odpisze, o ile list w ogóle do niego dojdzie, to znaczy, że nie zrezygnował jeszcze z naszego wspólnego planu. Gdybyśmy mieli być we dwójkę, byłoby to całkiem realne, ale pozostanie tu samemu jest utopią.
Jutro czeka na mnie dużo pracy. Będę pomagał babci.
***
Znowu bardzo długa rozmowa z babcią… o mnie, o mojej przyszłości, o Rodzinie. Lekka, lecz bezsensowna krytyka. Przeważnie słowo „nauka” powtarzało się zbyt często. Bardzo mnie to zdenerwowało.
Babcia jest mądra tą swoją mądrością ludzi wsi, ale pewnych tematów nie powinno się przy niej poruszać. Postaram się, żeby już nigdy między nami nie doszło do rozmowy o tych rzeczach. Nie chcę się zastanawiać nad tym, co będę robił, nie chcę myśleć o tym i nie mogę patrzeć na swoją przyszłość oczami innych ludzi. Jest to moja osobista sprawa.
Lidia. Dziewczyna, do której podchodzę jak do kwiatu. Przy której jestem godny. Przy której czuję się jak kwiat.
Nic nas nie łączy oprócz sprzeciwu wobec brutalności świata.
Krótko ją znam, lecz pragnę, by została moją przyjaciółką. Bo chyba jedynie ona rozumie rzeczy, o których mówię. Ciekawe było nasze poznanie się, ale o tym kiedy indziej, bo za bardzo jestem dzisiaj roztrzęsiony i w ogóle zmęczony.
17 czerwca
Co chwila latam do szopy. Wypłoszyłem stamtąd kurę, która przecież ma siedzieć na jajkach, ale i sam drżę na myśl, że babcia wypatrzy moje bywanie w szopie. Zresztą możliwe, że już się domyśla. Idiotyczne, ale boję się, czy nie jestem alkoholikiem. Bo na drodze do alkoholizmu to chyba już jestem. Ale czy tacy ludzie jak ja mogą zostać alkoholikami? Mam raczej jakieś natręctwa związane z piciem. Ciągle analizuję, ile piję, a przecież nie piję wcale dużo. Już raczej często. Właściwie codziennie. Ale pijany byłem tylko kilka razy. Zwykle po wypiciu byłem tylko swobodniejszy i bardziej sobą. Tak. To chyba tylko nerwica natręctw.
Po przyjeździe do Bytomia i zainkasowaniu pięciuset złotych udam się do doktora Kossowskiego z Bielska. Był moim pierwszym psychiatrą. Zwróciłem się do niego jesienią 1965 roku. Był jedynym, który wzbudził we mnie jakie takie zaufanie. Jest młody i wiem, że ma w sobie dużo poezji. I że jest chory tak samo jak ja.
Być może, że za pomocą doktora Kossowskiego, który da mi pewne wskazówki, stanę się bardziej logiczny. W każdym razie będę z nim szczery.
Męczy mnie już to popijanie z balonu wina. Chwilami przeraża mnie myśl, że nie mogę się bez niego obejść.
W imię swoich dwudziestu lat przyrzekam sobie całkowitą trzydniową abstynencję. Dzisiaj może łyknę sobie jeszcze trochę, ale od jutra aż do środy to już zupełna abstynencja. Trochę za dużo było tego wina.
W tej chwili przyszła babcia i poprosiła, żebym poszedł z nią na cmentarz. Kończę więc, zostawiając wszystko aktualnym.
19 czerwca
Wczoraj przyjechał wujek Kazik z Hanią. Chwilę potem zjawił się wuj Zenon.
Wuj Zenon jest najstarszy z rodzeństwa mojego ojca. Sześćdziesięcioparolatek. Stał się w rodzinie nieomal legendarnym ucieleśnieniem krętactwa i kombinatorstwa. Rodzina ze zgrozą stwierdziła, że jestem charakteropatycznie do niego podobny, i przestrzegła, żebym, Boże broń, nie poszedł w jego ślady. A wuj ostatnio siedział w więzieniu za jakieś manko. Zraziłem się wtedy do rodziny ojca, ściślej do braci i siostry wuja Zenona. Do ojca też. Wuj prosił z więzienia o pomoc. Prawdopodobnie nikt mu jej nie udzielił. Z powodu ogłupienia i sknerstwa. Zresztą nie jestem pewien tej historii. Fakt, że wyszedł z więzienia po dwóch latach, napisał do ojca i ojciec zostawił list bez odpowiedzi.
Przyjechał i powiało ekskluzywnością. Kojarzył mi się z miastem Chicago i z amerykańskim biznesem. Elegancko ubrany, ba, ideał jakiegoś podlotka czekającego w marzeniach na starszego pana z superwozem i tak dalej. Tylko że wujek nie miał nawet zegarka. Gdy dostrzegłem dziury i plamy na spodniach od tego fantastycznie modnego gangu, zrobiło mi się żal tego biednego wuja Zenona.
Podpadł u mnie przechwalaniem się, w jakich to Grand Hotelach i z jakimi to ministrami pił. Ale właściwie szybko go rozgryzłem. Ignorant, ale z piekielną intuicją, i elokwentny… smutny człowiek, który musi być cholernie wesoły i dowcipny.
Zaczęliśmy grać w karty i wtedy opowiedział mi o swoim genialnym planie. Przede wszystkim chce się wreszcie ustatkować; podkreślał to: wreszcie. Obejmuje kierownictwo nad czterema spółdzielniami w Miechowie, miasteczku, do którego powiatu należy Kozłów. Brakuje mu co prawda około czterdziestu tysięcy, żeby wszystko pozałatwiać i doprowadzić do ładu, ale jakoś da sobie radę. I wcale w to nie wątpię.
Nagle wpadł mu do głowy genialny pomysł, by do tych czterech spółdzielni dołączyć jeszcze jedną! Fotograficzną. Ja bym został jej kierownikiem!
Postawił sprawę dość jasno. Muszę przygotować, tak na wszelki wypadek, dziesięć tysięcy, a on już tam całą resztę pozałatwia. Łącznie z fałszywym dyplomem czeladniczym. Długo mnie przekonywał i w końcu zgodziłem się na jego propozycję. Chyba zbyt pochopnie, ale wymogłem na nim, by odstąpił od załatwiania fałszywego dyplomu czeladniczego. Wujek od ręki zmodyfikował projekt: zakład zostanie otworzony na nazwisko i papiery jakiegoś PRAWDZIWEGO FOTOGRAFA, a ja będę tylko wiecznym kierownikiem.
Prawdziwym fotografem miała zostać ciotka z Katowic. Będzie siedziała na miejscu, w Katowicach, będziemy jej odpalać pewną dolę, no a ja będę prowadził interes.
Pracownicy będą robić, a sam będę bossem.
Boże mój, wszystko to piękne, ładne i naiwne.
Wuj ma 97% pewności, że wszystko wypali.
Wyjechał dzisiaj w południe i ma mnie zawiadomić w najbliższych dniach: od kiedy zaczynamy.
Wyraziłem zgodę, ale wolałbym nie przystępować do interesu z wujem Zenonem.
Lubię go, cenię sobie jego urok, optymizm i podobieństwo do seniora rodu Pasquier’ów, ale wolałbym nie zaczynać tego wszystkiego. Bo jestem w wyjątkowo kiepskiej formie psychicznej, pozbawiony zupełnie zdolności logicznego myślenia, zdepresjonowany i w ogóle wyczerpany. No i też ten rok jest dla mnie przełomowy i jeżeli w nim nie zmądrzeję, to nie zmądrzeję nigdy. Lepiej byłoby, gdybym zdał egzamin do szkoły, uczył się i pracował w Bytomiu. Nie mogę pogrążyć się w jeszcze jednym stresie. A interesa z wujem byłyby na pewno wielkim dla mnie przeżyciem. A ile nerwów zżarłaby mi praca w zawodzie, którego dopiero będę musiał się uczyć? Bo przecież portrety, które robię, nie są portretami, a moje wyobrażenie o sobie jako artyście fotografiku nie jest żadnym miernikiem mojego pojęcia o tym zawodzie. No i mieszkanie w jakiejś zapadłej dziurze razem z wujkiem, uczenie się kombinatorstwa, wszelkie próby „na lewo”… Nie, nie, nie, nie jestem w odpowiedniej formie do robienia czegoś takiego. Jestem zmęczony i mogę stać się marionetką. Pewne jest, że zgodziłem się za prędko i popełniłem błąd. Całą noc nie mogłem spać przerażony i myślałem o tym, że cały świat otoczony jest ludźmi z fałszywymi dyplomami i że na tym świecie nie ma dla mnie miejsca i że nigdy niczego nie osiągnę.
Przerażała mnie wizja własnej przyszłości. A od tych idiotycznych myśli nie mogłem się uwolnić.
Oczywiście mogę się jeszcze wycofać, chociaż, jeśli wujek Zenon wszystko rzeczywiście pozałatwia, to z mojej strony byłoby to świństwo. Mam cichą nadzieję, że jakoś się z tego wykręcę.
Ale przeraża mnie mój brak zdecydowania. Muszę konkretnie się zabrać do roboty nad sobą.
Postanowiłem każdego dwudziestego dnia miesiąca przeprowadzać własną analizę i w ogóle posługiwać się względem siebie psychoterapią. Bo jestem w cholernie błędnym kole i boję się, że jeżeli nie zacznę się pilnować, wzmacniać i leczyć, to nigdy się z tego konglomeratu nie wygrzebię.
Zaczynam więc od jutra. Co postanowię – muszę zrealizować. A jeżeli przegram, to zostanę skazany na wegetację aż do końca.
20 czerwca
Zdając sobie sprawę, że nie postępuję tak, jak powinienem, że zamiast iść w górę, idę w dół, postanawiam, co następuje od dnia jutrzejszego przez miesiąc:
1) kompletna, całkowita abstynencja
2) uregulowanie palenia (do 10 papierosów lub 7 fajek dziennie)
3) unormowanie życia płciowego
4) zażywanie „Nerwosolu” 3 razy dziennie.
Jest to pierwsza z dwunastu PRS. Próba Ratowania Siebie. Wiem, że te moje postanowienia są idiotyczne, upodabniam się do Lafcadio Wluikiego z „Lochów Watykanu”, ale muszę w jakiś sposób się przełamać. A do tego potrzebne mi są konkretne postanowienia.
Postanowienia te mają na celu powolne kształtowanie mojej woli. Zważywszy, że codziennie piję (w balonie ukrytym w szopie zostało już bardzo mało wina), że wypalam dwadzieścia lub więcej papierosów dziennie, i że prowadzę samotnicze i jak najbardziej nieunormowane życie płciowe, zważywszy to wszystko, będę miał okazję przekonać się, czy istnieje u mnie w ogóle jakaś wola. Jeżeli wytrwam, to odczuję satysfakcję i zaufanie do siebie, na pewno poprawi się mój stan psychiczny. A wtedy będę mógł uczciwie zabrać się do odrobienia strat. Wtedy przestanie pogłębiać się mój autyzm.
Jeszcze jedno: zaraz po przyjeździe do Bytomia udam się do doktora Kossowskiego. Bo być może, że jestem rzeczywiście chory.
23-24 czerwca