- W empik go
Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.I - ebook
Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.I - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 414 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od pierwszych dni mojego wyjścia z Zapola na żołnierkę i przystania do przechodzącego przez Zapole oddziału wojsk naszych Chłapowskiego, w mcu czerwcu 1831 r., miałem zwyczaj pokrótce zapisywać w pugilaresie, co mi się szczególniejszego zdarzało. Przeszła dla mnie niefortunnie cała pod tym walecznym generałem kampania, przeszły potem leże w piaskach pruskich, tydzień w fortecy piławskiej i nastąpił początek emigracji.
Kiedym po przebytej jesiennej porze i początku zimy w Prusiech połączył się z Mickiewiczem, Odyńcem i Garczyńskim w Dreźnie (pierwszych dni styczn 1832), już był mój dzienniczek dość spory i tworzył tom pierwszy Moich podróży. Jako pamiątkę najważniejszej dla mnie epoki życia woziłem ten dzienniczek z sobą przez 54 lat z górą z zamiarem ogładzić i poprawić to, co po większej części dorywczo w nim byłem napisał. Towarzyszył on mi na morzu w podróży do Ameryki i na stepach argentyńskich, i po Kordylierach, i na pobrzeżu Wielkiego Oceanu; przywiozłem go i za powrotem z Ameryki do kraju; miałem go przy sobie i w Rzymie, i w Jerozolimie. Miałem go też przy sobie w powrocie z Ziemi Świętej, kiedym na początku listopada przy – był do Paryża, aby towarzyszyć memu przyjacielowi Bohdanowi i pocieszać go przy operacji zdjęcia z jego oczu katarakty przez zacnego a słynnego naszego doktora Gałęzowskiego. Nieszczęśliwy był skutek tej operacji, choć najumiejętniej i najlepiej dokonanej. Cały miesiąc listopad przebolałem przy chorym mym ociemniałym rówieśniku, a w tymże czasie i mój drugi stary przyjaciel Laskowicz zachorował na nogę. Smutny to był dla mnie miesiąc. Jednego ranka dla poprawienia humoru, czy też nie mając co robić, dobyłem z tłumoka ów mój dzienniczek z 1831 roku i przerzucałem w przypomnieniu dawne moje dzieje; zostawiłem go na stoliku, wyszedłszy moim zwyczajem do chorych przyjaciół, i nie wiem, czy tego dnia, czy nazajutrz skradziono mi go, nie pojmuję, w jakim celu i na jaką dla kogokolwiek korzyść.
W tym samym hotelu Cluny skradziono mi pierwej niewielkiej wartości tłumok, w którym był mój przekład Św. Teresy i kilka innych małej wagi rękopisów.
Nie zafrasowała mnie zbytecznie ta szkoda; tylko z przyczyny, że rzeczony dzienniczek był niejako wstępem do obszerniejszych pamiętników, które w późniejszych latach dociągnąłem aż do powrotu z Ameryki, czuję się zniewolonym do zebrania w pamięci wydatniejszych szczegółów z pierwszych sześciu miesięcy mojego wychodźtwa i do streszczenia ich w całość, mogącą dać pojęcie usposobienia, w jakim byłem, kiedy przyszło na pięćdziesiąt lat oddalić się z domu, z kraju, od rodziny – nie wiedząc, dokąd.I WYJAZD Z DOMU
Było to roku 1830, a dwudziestego dziewiątego mego życia, że zaświeciła pognębionemu narodowi naszemu nadzieja oswobodzenia się i powrotu do niepodległego życia. W nocy 29 listop garstka młodzieży dała hasło do boju, a już na nowy rok 31 mieliśmy wojska do 30 tysięcy i Rząd Narodowy. Roztoczył skrzydła orzeł biały na czerwonych chorągwiach przed kolumną Zygmunta, poruszyły się w grobach popioły Batorego, Jana III, Czarnieckich, Żółkiewskich, Kościuszki.
Błyskawicą przeleciała wieść znad Wisły do Niemna i Dniestru po Dniepr i Dźwinę i zapaliła do boju Litwę naszą i Żmujdź. Nie przeszło święto Bożego Narodzenia tak spokojnie, na zabawie i wylaniu się rodzinnym, jak bywało od dwudziestu lat od napoleońskiej wojny. Schadzała się nocami młodzież w Wilnie i po mniejszych miastach, zjeżdżali się na narady starzy i młodzi patrioci; zapaleńsi już zbierali broń, lali kule, gotowali konie na partyzantkę, a tymczasem ciągnęły pod naszym okiem coraz liczniejsze ofd]działy jazdy i piechoty z Rosji na Warszawę; pułki z wojskowych osad i gwardia cesarska.
Zima była sroga; biegały złe i dobre wieści. Komunikacje znad Wisły stawały się coraz trudniejsze. Ogarniały na przemian to trwoga, to nadzieja; nieczynność z każdym dniem zdawała się coraz bardziej występną, niepokoiła sumnienie. Zaledwo topnieć poczęły śniegi, gruchnęła wieść o grochowskiej bitwie, wraz potem o Stoczku, a z zaraniem wiosny o zwycięstwie pod Dębem Wielkim.
Dziejopisom zostawuję opowiedzieć, jakie to było wstrząśnienie umysłów na Litwie pod koniec marca i przez cały kwiecień; jak się utworzyła komisja czy rząd patriotyczny tajny w Wilnie, jak się natychmiast organizować poczynały okręgowe powstania w powiatach należących do guberni wileńskiej i na Wołyniu; jak stanęli do wyjścia na partyzantkę akademicy wileńscy. Ja się zamknę w moim dzienniczku z przypomnieniem tego, na co patrzyłem.
Nasza gubernia grodzieńska przez cały kwiecień nie była poruszoną; toczyły się tylko narady i robiono przygotowania. Był gościem u nas w. książę Konstanty z żoną, księżną łowicką, i niemałym oddziałem wojska; były garnizony po powiatowych miastach i podwajała się czujność policyjna, a co dzień to nowe roty i szwadrony armii rosyjskich nadciągały zza Dniepru.
Powiat lidzki, w którym mieszkałem, był jeszcze niedołężniejszym może natenczas od innych. Niecierpliwość mię brała; z dnia na dzień trudniejsze położenie; wiadomości dochodzące zza Narwy i Bugu coraz to pomyślniejsze i gorętsze; wstyd brał i hańba, a o rachubie i rozwadze ani myśleć.
Miałem już i broń, i konia. Nie pocieszała mię piękna i wczesna ruń tej wiosny, zapowiadająca obfity plon na lato, ani gospodarstwo domowe, ni dom zapolski zaciszny i książki. Dniem i we śnie nasuwały się przypomnienia młodości z filomackich, filareckich lat "wileńskich na uniwersytecie, kiedy to tyle marzyliśmy o dobru kraju, o jego przeszłości świetnej i przeznaczeniu, o obowiązkach obywatela i owym: „Mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił”, nie byłoż naówczas jakby sprzysiężenie zobopólne dać życie za Ojczyznę, gdy godzina wybije „nunc et olim, et…”
A czas upływał; dawni przyjaciele już pod bronią; wielu już może chwalebnie poległo, odpłaciło dług matce-ojczyźnie; gorzała głowa, sumnienie jak wulkan buchało.
Kiedy jednego rana w czas słotny koło godziny dwunastej zajeżdża przed ganek zapolski wózek chłopski i z niego wysiada ktoś z obwiązaną prawie do oczu twarzą. Poznaję – to Kozakiewicz, dawny współfilomat, filaret, mój od serca przyjaciel. „To ty? – skądże jedziesz?” „Jadę – prędko odpowiedział, jakby zadyszany – jadę z Wilna i wiozę dla ciebie słowny rozkaz od Rządu Tymczasowego (czy Komisji Generalnej Wileńskiej), abyś co najśpieszniej starał się przedrzeć do naczelnego wodza, który musi teraz mieć główną kwaterę koło Płocka, i doniósł mu, że już powstanie zawiązało się w wielu miastach guberni wileńskiej, a młodzież akademicka wileńska wychodzi na powstanie do Puszczy Rudnickiej i przyległych lasów. Masz tedy donieść o tym, prosić o oficerów instruktorów dla powstańców, jako też o rozkazy i instrukcje dla dowódców Komisji Wileńskiej i dla naczelników powstania”. „Ale jakże to mnie uwierzytelnią?” „Oto masz – przerwał, nie dał dokończyć – masz oto na znak te dwa pieniążki miedziane, jeden z roku 1812, które pokażesz Skrzyneckiemu, a one ciebie uwierzytelnią, bo już naczelny wódz jest uprzedzony”.
„Dobrze, ależ ogrzej się, zjedz co”. „Nie mam czasu, jechać muszę najśpieszniej na Wołyń, zajęty już przez wojska nasze po batalii pod Stoczkiem, i muszę tam porozumieć się z naczelnikami powstania w imieniu Wileńskiej Komisji; nie trać czasu i ty, chodzi tu bowiem o dobro ojczyzny; daj mi co lepiej do jedzenia na drogę”.
Opowiedział mi dorywczo Kozakiewicz o przygotowaniach do powstania w Wilnie, o ruchach powstańczych w Oszmianie, w Kiejdanach, w Krożach: wszystko w najżywszych, wesołych kolorach.
Nie uszło godziny, a już Kozakiewicz był na trakcie do Radziwoniszek, a ja w parę godzin na trzykonnej bryczce z młodym moim furmanem Łukaszem ruszyłem do Grodna, nie zostawiwszy najmniejszej instrukcji dla mego rządcy w domu, nie uwiadomiwszy stryja ani kogo bądź, dokąd jadę.
Jadę tedy do Grodna w nadziei, że tam znajdę patriotów, którzy mi ułatwią przedarcie się przez granicę, i stamtąd lasami, piechotą czy jak będzie można, szukać będę sposobu dostać się do głównej kwatery naszego wojska, a choćby do Warszawy.
Zatrzymałem się na moment w Szczuczynie u ks.ks. pijarów, gdzie szkoły byłem ukończył. Dawny mój nauczyciel historii polskiej uścisnął mię serdecznie, nie pytał, dokąd jadę, jakby odgadł, uronił łzę i pobłogosławił.
W Grodnie znalazłem Makowskiego, adwokata, plenipotenta Paca, i drugiego jeszcze znajomego filareta w służbie rządowej, którzy mi dali listy do jednego obywatela, mieszkającego nad Bobrem, gdzieś, jeśli się nie mylę, koło Suchowoli. Nie tracąc czasu odsyłam mój powóz do Zapola, a w najętym wózku, bez żadnego ma się rozumieć przyboru ni tłumoka, jadę do tego zacnego obywatela, w którego domu i licznej rodzinie znalazłem najmilsze przyjęcie. Zaledwo zmierzchło, już miałem małą furmankę, na której też bez trudności ze strony straż granicznych dojeżdżam późno do położonego blisko granicy folwarku (już w Augsstowskiem) z zaletną kartką do właściciela znanego z uczynności, poświęcenia się.
Nie znajduję gospodarza w domu. Młoda, piękna, z dwojga małymi córeczkami jego żona z niejaką bojaźnią mię przyjmuje, ale prosi, abym zaczekał. „Mąż mój – rzecze – od rana poszedł przeprowadzać przez Augustowską. Puszczę dwóch powstańców z Wilna do Naczelnego Wodza i lękam się bardzo, niespokojna jestem o niego, bo właśnie odbieram ostrzeżenie, że komenda garnizonu (w Sejnach czy w Augustowie) już się dowiedziała o przejściu emisariuszów i mają nas w podejrzeniu”.
W tym momencie zaszczekały psy na dworze; przychodzi uwinięty płaszczem, strudzony całodzienną podróżą gospodarz; uścisnął żonę i dla uspokojenia jej powiada, że już bezpiecznie przeszli dwaj emisariusze: Michał Wołłowicz i Przecławski z Wilna; że cała gubernia wileńska powstała, akademicy wyszli na partyzantkę i nie mamy czego się lękać, bo niewielki oddział dragunów czy kirasjerów z Augustowa poszedł osaczać powstańców na puszczy; a była wiadomość, że w samej Puszczy Augustowskiej było do tysiąca powstańców Puszeta czy – innego jakiegoś naczelnika.
Tą wiadomością uradowana młoda gospodyni wesoło z dziećmi spać poszła, a nam do północy prawie na przyjemnej gawędce przy dobrej wieczerzy godzina zeszła; nazajutrz o wschodzie słońca przyrzekł mi nieoszacowany gospodarz tąż samą drogą mnie przeprowadzić, którą przeszli rzeczeni emisariusze.
Gdyśmy się zabierali do spoczynku, a było już łóżko dla mnie przygotowane, jakby ruszona przeczuciem pani domu przychodzi i rzecze: „Mężu idźcie lepiej tej nocy wyspać się spokojnie do stodoły; bo nuż zamarzy się policji tu zawitać, jeżeli się dowiedziała, żeś przeprowadził emisariuszów”. „Dobrze mówisz, moja kochana” – odpowiedział mąż i poszliśmy z nim do gumna, a wleźliśmy wysoko na ścianę pod strzechę. Za nami wszedł piętnastoletni chłopak służący, zawarł wrota i położył się na ziemi.
Zaledwo oczy zmrużyliśmy, słyszymy tętent koni i po chwili przez szczelinę widzimy przeciągających stępo ze dwieście czy więcej dragunów. Wnet płacz i krzyk kobiet i dzieci rozchodzi się po całym dworze z groźbą oficera, że spali dom, jeżeli mu nie wydadzą gospodarza domu i emisariuszów. Już po całym dziedzińcu plądrują żołnierze; wpadają na folwark, do oficyny, do stodoły – otwierają gumno. Przestraszony chłopak porwał się z ziemi; biją go, kaleczą, ofiarują nagrodę, byleby powiedział, gdzie jest jego pan; każdy ciąg, każde uderzenie w tego nieszczęśliwego chłopca czułem jakby chłostę po moim karku; zaciął się biedak, jęknął po wielekroć, nie wymówił słowa.
Trwało to straszne poburzenie i odgrażanie się dragunów więcej godziny; już dnieć poczynało – nie przyszło im na myśl wleźć na siano, a i tam może Bóg by im nie dozwolił znaleźć nas zagrzebanych pod strzechą. Uspokoiło się potem wszystko przez kwadrans, a może i dłużej. Potem znowu posłyszeliśmy koło gumna szemranie dragunów już wsiadających na konie; niejedno ich brzydkie słowo, szkaradne przeklęstwo dochodziło do nas. Po chwili już tętent koni poczynał oddalać się, cichł i ustał.
Nie było czasu dłużej popasywać; zleźliśmy z siana; chłopak był zbolały," ale spokojny; zdjąłem z niego i na siebie włożyłem jego sukmanę, a jemu darowałem mój surdut; takąż zamianę zrobiliśmy na czapki; i tak przybranemu dał mi zacny gospodarz przewodnika do położonego o milę młyna, gdzie miałem znaleźć kogoś, którego obowiązkiem było przeprowadzać ochotników do najbliższego oddziału partyzantów w puszczy obozujących; ci zaś mieli wskazać mi sposób i drogę do najbliższych forpoczt naszej narodowej armii. Gospodarz sam nie mógł mi towarzyszyć; musiał zostać przy chorej, przestraszonej żonie.
Cóż było robić – pomyśliłem – już emisariusze z Wilna przeszli do Warszawy; dopełnią tegoż zapewne, jakie mam, polecenia; – wracać? Ach nie! Broń Boże, jakże nie dopełnić swego postanowienia; a może ich złowią – nie, bądź co bądź idźmy dalej, choćby bez skutku i bez potrzeby.
Przebrany za chłopa, dochodzę dość rano do wskazanego mi młyna. Stary, osiwiały młynarz pozdrowił mię uprzejmie, poznał we mnie ochotnika, posłańca z ważnym jakimś poleceniem; uraczył gościnnie chlebem i syrem i dał mi swojego syna, zalecając mu, aby mię manowcami przeprowadził do położonej o trzy czy cztery mile nad Narwą wsi, tuż przy lesie, gdzie się miał znajdować powstańców oddział do tysiąca ludzi liczący. W owej wsi miał młynarz kuma i przyjaciela swego szołtysa, na którego zaufaniu polegał.
Idziemy więc; niebo się chmurzyło; z daleka od północy dochodziły huki jakby od strzałów harmatnych czy piorunów. Szliśmy dzień cały; już ciemniało, kiedyśmy weszli do chaty szołtysa. Z nim poszeptał zaraz mój przewodnik i odszedł. Oprócz żony i dzieci szołtysa było też niemało ludzi, których postawy nie mogłem dobrze przy migającym świetle palącej się łuczyny rozeznać.
Był jakiś ruch w izbie, na który zrazu niewiele zwracałem uwagi; wchodzili i wychodzili chłopi i niechłopi. Posadzono mię na ławie przy stole; wypiliśmy z szołtysem czark wódki; przyniosła kobieta misę krupniku i chleb razowy. Potrzebowałem posiłku; a kiedym zajadał, usiadł przy mnie człowiek jakiś i zagadał po niemiecku, ale znać było, że nie był to Niemiec. Nie wiem, skąd mi przyszło powiedzieć też parę słów z niemiecka. Odszedł nieznajomy i wypróżniać się poczęła chata; odszedł i szołtys ode mnie, kiedym się go radził, jak mógłbym był dostać się do powstańców, z których naczelnikiem mam do pomówienia.
Wtem słychać wielki ruch koło chaty, wbiegają ze strzelbami partyzanci. Było ich może do dziesięciu, witają mnie, witam ich, ale nie wchodząc w rozmowy prowadzą mnie do lasu. Zaledwo weszliśmy w gęstwinie, słyszymy przeciągający niedaleko drogą szwadron jazdy rosyjskiej. Podbiegamy, zasadzamy się jak do boju; nieprzyjaciel już był daleko.
Idziemy dalej w głąb lasu: księżyc wschodzić poczynał; poznaję, że niejeden z moich towarzyszy był podochocony. Dochodzimy na miejsce, gdzie z pogaszonych świeżo ogniów wnosiłem, że był tam obóz tylko co zdjęty; znajdujemy jeszcze kilku innych partyzantów i pijanych. Na próżno pytam ich o naczelnika, abym z nim pomówił; nic nie odpowiadają.
„Co to znaczy?” – pytam u jednego, który ode mnie na krok nie odstępował. „Obaczysz – odpowiedział – wiemy, kto jesteś, ty Prusak, tyś na nas naprowadził Moskali”. Nic więcej nie mówiąc, zatrzymuje mnie przy grubej sośnie, przy której dwóch jeszcze na wpół jak on pijanych usiadło, a reszta kolegów rozpierzchła się czy poszła za naczelnym dowódcą.
Dosyć, że zostałem sam na sam z trzema nietrzeźwymi partyzantami, z których jeden barczysty przywiązał mię powrozem do sosny, a dwaj drudzy z odciągniętymi kurkami na kilka kroków przede mną na ziemi siedzieli, jakby czekając na jaką komendę.
Księżyc już był się podniósł; las gęsty, cicho. Uszło może pięć minut, kiedy spomiędzy drzew, widzę, podchodzi do mnie jakaś czarna, wysoka figura, ni to człowiek, ni widmo – przybliża się, daje znak trzem moim oprawcom, aby na stronę odeszli, coś z nimi po cichu pomówił i kazał dalej odejść. Kiedy się przybliżył, poznałem, że był to ksiądz posłany może do wyspowiadania. Opowiedziałem mu, kim jestem i dokąd idę. „W złą godzinę przybyłeś – rzekł – większa część naszych podpiła; jakiś szpieg wydał nas komendzie w Augustowie; szołtys doniósł, że złowiono Prusaka i osądzono cię rozstrzelać”. „Uciekaj” – rozwiązał mnie i powtórzył – „uciekaj!” Na wpół oburzony, ale spokojny, pomyśliłem, że chcą mię wypróbować, czy w istocie jestem emisariuszem, i że na zasadzce zostawieni dwaj strzelce marnie mnie zabiją. Odpowiedziałem księdzu, że nie chcę uciekać, że zostanę na miejscu; wtedy widząc to moje postanowienie, dobry kapłan wziął mię za rękę i poprowadził może o parę stai w gęstwinę i przeżegnawszy mnie, sam uciekł ode mnie.
W tym momencie takie uczułem znużenie i osłabienie sił po całodziennej piechotą podróży, że padłem na mech i zasnąłem.
Ocykam się, już słońce było weszło. Cóż począć, w którą stronę obrócić się? Tu może partyzanci, tam może draguni, a tam – w puszczy zabłądzę.
Wyjść jednak nakazywała konieczność z wilgotnej gęstwini; szedłem, nie wiedząc dokąd, aż zoczyłem przerzedzający się las; byłem przy brzegu; aż tu spostrzegam mego szołtysa, bieży obces do mnie i pada mi do nóg. „Daruj mi, panie, oszukali mnie, byłem donosicielem, wiem teraz, kim jesteś”. Sądzę, że ów ksiądz musiał go oświecić i powiedzieć, gdzie mnie zostawił.
Serdecznie i najzupełniej przebaczyłem poczciwemu szołtysowi, a o księdzu nie wiem, jak się nazywał; był zapewne kapelanem partyzantów w tej puszczy.
Przypadek nocny przyniósł rozwagę do głowy. Po cóż iść dalej, kiedy dwaj emisariusze idący prosto z Wilna mogą lepiej poinformować naczelnego wodza o ruchach powstańczych wileńskich, jako też o Rządzie czy Komisji Tymczasowej, którą znali, która ich ustnie lepiej musiała objaśnić o wszystkim niż to, co mi powiedział 'naprędce Kozakiewiez. A do tego i szołtys już mi prawił ni to, ni owo, kiedym się rozpytywał, w którą stronę poszli partyzanci i którędy lepiej byłoby przedzierać się do głównej armii, i czy może mi nastręczyć przewodnika.
Ofiarował mi się serdecznie na usługi; ale pomyśliwszy i podziękowawszy Bogu za wyratowanie z dwóch w jednym dniu niebezpieczeństw, rzekłem do szołtysa: „Jakże by tu można przeprawić się przez granicę na powrót?” „Niełatwa sprawa – odpowiedział poczciwiec – kozacy za rzeką jak muchy latają; jednakże bądź pan spokojny, Najświętsza Panna dopomoże; pójdziemy wieczorem niby to ryby łowić, a tymczasem wyśpij się pan i posil się u mnie”.
Zaprowadził mię tedy miedzą i poza płotem do siebie, oddalił z chaty dzieci i kobiety, dał mi swoje łóżko i posiłek, zatrzasnął drzwi od podwórza i zasunął kołkiem. Spałem do wieczora. Po zachodzie słońca poszedłem z wędką z synem szołtysa na brzeg rzeki i wsiadłem z nim do czółna. On mi pierwej, niż zmierzchło, wskazał lasek, za którym miała być dróżka, i nie pamiętam, jak mi opowiedział, którędy trzeba iść nocą, aby trafić do znajomego mu obywatela, tego samego, do którego pierwszego dnia mojej niefortunnej wyprawy byłem zawitał z Grodna.
Płyniemy najprzód koło brzegu zarzucając wędki, a spozierając na kozaków porozstawianych jakoby o parę stai jeden od drugiego na przeciwnym brzegu rzeki i przeciągających z wolna po zabrzeżu. Nieznacznie posuwamy się na środek rzeki, potem dalej nieco i znowu nazad. Nie brały się ryby na wędkę, jak sobie przypominam, a chociażby się brały, nie chodziło o nie. Zachodzi zmrok; kozak tam gdzieś jeden może był zadrzemał, drugi przejechał z wolna koło nas zajętych wędkami – a jak pomiarkowałem, że o dobrą staję był się oddalił, plusnąłem z czółna na brzeg i cichaczem drapnąłem w las tak zręcznie, że jak mi się zdaje, ani kozacy nie posłyszeli.
Było już ciemno, przede dniem dochodzę do wspomnianego obywatela; witają mnie radośnie; w parę godzin mam już Żydka z wózkiem i chudą szkapą. Tegoż dnia wróciłem, omijając Grodno, prosto do Zapola.
Nie zraziła mnie bynajmniej ta trzydniowa awantura; zdziwili się wprawdzie moi domownicy w Zapolu, spostrzegłszy mnie za chłopa prze – branego; ale nie miałem potrzeby zdać sprawy z tego, co się przytrafiło. Był to wtorek czy środa Wielkiego Tygodnia. Pośpieszyłem nazajutrz z Zapola na Wielkanoc do mojego stryja, z obawy, aby się pierwej nie dowiedział o moim zniknieniu z domu. W istocie nikt o tym nie wiedział. Ostatnie tego roku jadłem święcone w kraju w Zyburtowszczyźnie u mojego stryja Ignacego – w pięćdziesiąt i pięć lat później po powrocie z Ameryki w tymże domu i tym samym pokoju jem drugie święcone już u mego zięcia i córki i tu piszę ten pamiętnik; wróćmy do niego.
Wraz po Wielkanocy przeczuwając, że niezadługo opuszczę dom i rodzinę, pojechałem pożegnać się z matką do Saczywek, potem do siostry Wierzbowskiej do Dołmatowszczyzny, potem do braterstwa Adamów i wróciłem do Zapola, z błogosławieństwem matki: jej ręce drżały, kiedym je całował, a łzy jej czuję dotąd gorące na moim czole; na toż mię ona wychowała, abym ją na zawsze opuścił.
Nietrudno przypomnieć, ale niełatwo opisać, co się to w duszy działo, kiedym powrócił do Zapola, jaka w niej wrzała żądza iść czym prędzej na partyzantkę, przyłączyć się do jakiego powstania lub zaciągnąć się do pierwszego jakiego pułku czy szwadronu narodowego, których się od dnia do dnia spodziewano. Jeździłem konno do bliższych sąsiadów, do małego zaścianka, do miasteczka, szukając ochotników; nigdzie na nich nie brakło, ale „czekać, to jeszcze nie czas, obaczymy” było pospolicie odpowiedzią. Tymczasem co dzień nowe pogłoski dochodziły o zwycięstwach, poświęceniu się, odwadze naszego żołnierza w Królestwie; już i na Litwie ruch się rozszerzał; rzeź w Oszmianie i odwet na Czerkiesach Matuszewicza; akademicy biją się w Rudnickiej Puszczy; powstania na Żmujdzi; Francuzi jakoby w pomoc i broń od Anglików zapewniona. Maj upływał w próżnym oczekiwaniu; nie pocieszały mię zieleniejące runie, lipy rozkwitłe, drzewo do budowania domu świeżo przygotowane; rdzewiała szabla w kącie; na strzelanie do mety marnowałem proch i kule.
W tym stanie coraz trudniejszym do wytrzymania znalazł mię przybyły do mnie w gościnę mój krewny Putkamer (mąż Maryli), rozmawialiśmy z nim o tym, jak wyjść z owej bezczynności, kiedy – widzę – zajeżdża przed ganek bryczka kryta, z której wysiadają dwaj młodzi podróżni jakby z dalekich stron; rozpytują się u służącego, czy jestem w domu, czy nie ma kogo z przyjezdnych i czy mogą ze mną sam na sam rozmówić się. Wychodzę i poznaję mego wileńskiego kolegę, Konstantego Zaleskiego, a z nim był znajomy mi tylko z widzenia Niepokójczcki. Jechali z Puszczy Białowieskiej, wraz po batalii pod Hajnowszczyzną wysłani od generała Chłapowskiego z rozkazem, aby o jego wejściu na Litwę ostrzegli powstańców wileńskich i innych, gdzie ich nie bądź napotkają; mieli też polecenie ogólne do naczelników powstań, aby się starali łączyć z korpusem tego generała, ku czemu wiadoma była Zaleskiemu droga, którą Chłapowski miał iść, kierując się ku Wilnowi.
„Masz tedy, Ignacy – rzecze Zaleski – ułatwić natychmiast nam sposób do spełnienia rozkazów naczelnego na Litwie wodza. Niepokójczycki ranny musi dotrzeć do Wilna, a dla mnie daj powóz i przewodnika, abym dojechał do najbliższych oddziałów powstania; sam zaś masz jechać prosto do Słonima, gdzie jutro znajdziesz cały nasz korpus, piechotę, pułk ułanów, legion instruktorów, artylerię i jeńców zabranych w ostatniej wygranej batalii. Tam odbierzesz dalsze rozkazy od generała”.
Wszystko to tak prędko, z przyciskiem, głośno i stanowczo powiedział (sławny potem na emigracji z popędliwej gadatliwości) Zaleski, adiutant Chłapowskiego, że mi się w głowie zakręciło, nie wiedziałem, od czego począć. Na szczęście obecny p. Wawrzyniec Putkamer był dla mnie skuteczną w tym momencie radą i pomocą.
Po niedługim namyślaniu się, bo dwaj podróżni ledwo na godzinę odpoczynku i posilenie się przystali, w ten sposób uradziliśmy: Niepokojczycki, przebrany za furmana, powiezie Putkamera do Wilna; Konstantego Zaleskiego zawiezie mój ekonom do Puszczy Rudnickiej, gdzie natenczas miał się znajdować oddział powstańców i akademicy wileńscy; a ja natychmiast mam ruszyć do Słonima.
Zaledwo upłynęła godzina, powóz Putkamera już był na wileńskim gościńcu; Zaleski z ekonomem puścili się kałamaszką na Hołdów ku Ejszyszkom, a ja tego dnia nocowałem w domu stryja mojego w Zyburtowszczyźnie o sześć mil od Słonima.
Zdziwiła sędziwego stryja mego, od dziecinnych lat opiekuna, ta niespodziana wizyta. „Dokąd jedziesz?” „Do Słonima”. „Po co? Bój się Boga, tam w. książę Konstanty z licznym oddziałem wojska” – rzekł starzec. Kiedym mu opowiedział spotkanie się z Zaleskim, mocno był wzruszony, ale mnie nie zatrzymał. Jadę więc do Słonima w przekonaniu, że tam już nasz korpus znajdę; o czwierć mili od miasta słyszę bębnienie; wracający z targu chłopi donoszą mi, że tam Moskale. Zatrzymuję się na nocleg w domu jednego obywatela i tam się dowiaduję, że Chłapowski od Swisłoczy ciągnie na Lidę.
Wracam tedy ku Zdzięciołowi; na moment zatrzymuję się u stryja, z którym i ze stryjenką żegnam się na zawsze; spieszę przez Bielicę do Radziwoniszek i stamtąd gościńcem ku Żołudkowi.
Nie ujechałem był mili, kiedym usłyszał trębaczy naszych ułanów i widzę z daleka chorągiewki nasze białe z amarantem.
Było to koło godziny czwartej po południu, słońce czyste, piękny dzień wiosenny, trębacze grali pieśń »Nasz Skrzynecki mężny…«
Opodal za przednią strażą z kilkunastu ułanów jechał nielicznym otoczony sztabem Chłapowski, odznaczający się piękną, marsową postawą; wąs zawiesisty, skromny miał na sobie mundur bez złocistych ozdób, płaszcz na ramiona zarzucony, biały orzełek (jeżeli sobie dobrze przypominam) na czapce. Obok niego jechali: senator gen. Tyszkiewicz, Loga z kanoniczym krzyżem na piersi, doktor Marcinkowski i kilku adiutantów, między którymi poznałem mego kolegę Wrotnowskiego. Ten mię z daleka poznał i przedstawił generałowi. Opowiedziałem jak najkrócej, co mi polecił powiedzieć Zaleski; oświadczyłem, że jestem gotów na usługi. „Dobrze – rzekł Chłapowski – czekam na ciebie jutro jak najraniej w Lidzie”; przemówili też do mnie po kilka słów Loga, Marcinkowski i pojechali za generałem.
Stanąwszy na uboczu przy drodze, przypatrywałem się radośnie przeciągającemu gościńcem całemu korpusowi, który nie tysiące, jak mniemano, ale jeżeli się nie mylę, 700 do 800 zaledwo liczył żołnierza i szedł w porządku.
Najprzód za Generałem jechał szwadron 1. pułku ułanów w granatowych mundurach z amarantowymi rabatami pod dowództwem dzielnego oficera Borkowskiego; ludzie dobrani, na dobrych koniach, tak czysto, elegancko wymuskani, jak gdyby dziś wyszli na paradę na Saski plac w Warszawie, a jednak już od trzech tygodni byli w marszu, a przed pięciu czy sześciu dniami tęgie starcie mieli z nieprzyjacielem. Za tym szwadronem postępował legion pieszych strzelców na chłopskich konikach, 180 do 200 wyćwiczonego ze starej służby żołnierza liczący, i tuż za nim, też na koniach, mały oddziałek instruktorów, oficerów ze starej służby rozmaitej broni, przeznaczonych do formowania regularnego wojska z naszych powstańców; między nimi był waleczny Żmujdzin, major Macewicz, i dawny mój znajomy filaret, kapitan Stawiarski.
Za tymi instruktorami i po części z nimi pomieszani szli, jedni pieszo, drudzy na koniach, jak kto mógł, powstańcy świeżo do służby zaciągnięci i gromada partyzantów, którzy od Puszczy Białowiejskiej i po drodze łączyli się rozmaicie uzbrojeni i w rozmaitsz kroju i koloru ubraniach. Między nimi byli i chłopi, i szlachta zaściankowa, mieszczanie i służba dworska: ten ze strzelbą, ów z pałaszem, ów przy starej karabeli, z pistoletami u pasa, a był i niejeden z paniczów na dobrym koniu, i niejeden ksiądz z brewiarzem. Cała ta gromadka powstańcza była, o ile sobie przypominam, podzielona na mniejsze oddziałki, każdy ze swym instruktorem; między nimi było też kilkadziesiąt strzelców leśniczych z kogucimi piórami pod dowództwem poczciwego nadleśniczego z białowieskich lasów, Ronka, może ze stu ochotników ubranych i uzbrojonych w mundury i karabiny, wziętych w niewolę i wypuszczonych na wolność żołnierzy rosyjskich pod Hajnowszczyzną; zostały na zabranych kaszkietach orły moskiewskie, tylko z oderwaną jedną głową z każdego orła. Zamykała ten cały korpus, może na pół wiorsty rozciągnięty, tylna straż konnych strzelców, ze starej służby, nie pamiętam, jakiego pułku.
Wróciłem późno wieczorem do Zapola, a nazajutrz (była to niedziela) rano przybyłem do Lidy. Już było po zwarciu się naszego korpusu z garnizonem lidzkim, który prawie bez wystrzału poddał się, do 180 żołnierza piechoty liczący. Jeden oficer, Litwin Michałowski, i kilkunastu żołnierzy z tego garnizonu, też Litwinów, przyłączyło się do korpusu Chłapowskiego; broń i amunicja poszły na korzyść i użytek dla naszych nowozaciężnych powstańców, a więźniów na wolność puszczono, bo nie było sposobu ich zatrzymać, żywić i wozić za sobą.
Generała Chłapowskiego, gen. Tyszkiewicza i liczny orszak oficerów ugościł porządnym śniadaniem w Lidzie marszałek powiatowy Ważyński: było pod dostatkiem wina i patriotycznych uniesień. Tu poznałem lepiej Generała i dłużej z nim rozmawiałem. Generał w całej sile wieku, średniej urody, łączył w sobie powagę i ujęcie polskiego obywatela i nieco surowości charakteru z naturalną, niewymuszoną grzecznością, mianowicie w obejściu się z przybywającymi do niego patriotami; mało mówiący, wysłuchał każdego przyzwoicie; zalecał obywatelom poświęcenie się, ostrożność i niemarnowanie sił. Nie ogłaszał proklamacji ani wywoływał byle jakiego ruchu. W przejściu przez zajęty Rosjanami kraj, wiedząc, że za nim goni nieprzyjaciel, nie narażał na jego zemstę spokojnych mieszkańców; z wojskowymi był surowszy, zalecał karność, porządek; okazywał się raczej smutnym niż wesołym, ale pospolicie wszystkich ujmował swoim obejściem się.
Tu miałem też sposobność zawiązać przyjaźń z kanonikiem Logą i lekarzem Marcinkowskim. Uczony, odważny, gorliwy patriota i bardzo miłego charakteru, Loga był popularny i wywierał dobry wpływ tak na wojskowych starej służby oficerów, jak i na przybywających do służby ochotników i zalecał im wiarę i miłość, a lubił szczerze nas, Litwinów. Toż i Marcinkowski był dla nas wielce uprzejmy i pożyteczny, ułatwiał przystęp do Generała powstańcom, dopomagał surowszą radą, zachętą i nauką.
Śpiewano w kościołach »Te Deum«; było niemałe ze wszystkich stron zbiegowisko ludu; nikogo nie prześladowano; znany nawet z uczciwości strapczy chodził bezpiecznie po mieście.
Pobyt Chłapowskiego w Lidzie był zbyt krótki, aby mógł wywołać powstanie; tegoż dnia po południu koło godziny czwartej czy piątej wyszedł cały jego korpus z Lidy gościńcem wileńskim do Żyrmun; mnie zaś pozwolił generał pobiec jeszcze na krótko o milę stąd do domu. Wiedziałem, że go dogonię nazajutrz rano między Żyrmunami a Werenowem.
Po raz ostatni o zmroku wróciłem do Zapola i tegoż wieczora powiedziałem moim trzem służącym, że są wolni, a jeżeli mają chęć i ochotę, niech jadą ze mną jutro o wschodzie słońca do powstania. Łukasz i Grzegorz wnet oświadczyli, że idą za mną; Wincenty był chory na febrę; musiałem go zostawić samego w domu, bo i ekonom jeszcze był nie powrócił z podróży do Puszczy Rudnickiej.
Jaka to była ta moja ostatnia noc w Zapolu, to tylko Panu Bogu wiadomo. Uporządkowałem naprędce regestra gospodarskie i papiery; książki na górę pod dach zaniesiono. Zdrzemałem się na chwilę.II ŻOŁNIERKA
O wschodzie słońca były już konie osiodłane; stała czeladź przy ganku na pożegnanie. Jakoś mi było niedobrze; na wyjściu nie znana mi dotąd trwoga ogarniała; zatrzymałem się i do pokoju wróciłem, myśląc, żem czego zapomniał; spojrzałem na zegarek – już czas. Idę i znowu na progu jak gdyby mię kto za poły przytrzymał. Stanęła mi na myśli matka moja, jakby z ostrzeżeniem, że źle poczynam, nie poradziwszy się Boga, nie wezwawszy Go na pomoc. Odszedłem do izby sypialnej, zawarłem drzwi za sobą i uklęknąwszy zmówiłem »Ojcze nasz« i modlitwy, które za dziecinnych lat mnie nauczono; w końcu przyszły mi do duszy te słowa, które wyrzekłem: „Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Świętej Jedyny, spraw, aby myśli moje, słowa i uczynki ku Twojej służbie i chwale były obrócone i nigdy się woli Twojej świętej nie przeciwiły”. (Od tego momentu przez lat pięćdziesiąt, gdziem nie był, aż do dziś dnia, była i jest dla mnie tarczą ta modlitwa i dodaje mi siły; odmawiam ją dziennie i w każdej przygodzie.)
Ucałowałem ziemię ukochaną i wstałem rzeźwo i ochoczo, przypasałem szablę, wsiadłem lekko na mego kasztana i – z Panem Bogiem! Za mną Łukasz i Grzegorz.
Zaledwośmy wyjechali z domu o pół wiorsty między Zapolem i Sukurczami w kierunku ku Żyrmunom, spostrzegamy daleko na drodze idący ku nam oddział konnych żołnierzy. Wiedziałem, że Chłapowski musi być w marszu z Żyrmun na północ ku Wilnowi, a w całej okolicy, nawet w powiecie, nie było powstańców; byłżeby to nieprzyjaciel? Ależ i wojsko rosyjskie, które kwaterowało w Żyrmunach, musiałoby raczej popędzić za naszym korpusem, niż iść w przeciwnym kierunku od Żyrmun. Zatrzymaliśmy się na moment, byliśmy przy brzegu lasu, konie mieliśmy dobre. Łukasz pierwszy poznał, że to byli nasi ułani, których już był widział w Lidzie i dniem pierwej na radziwoniskim trakcie.
Podjeżdżamy przeto z całą ufnością i od pierwszego oficera, którego napotykam, dowiaduję się, że po wyjściu z Lidy wpadł nasz oddział nocą na zasadzkę piechoty rosyjskiej w Żyrmunach, że stracił w potyczce kilkunastu żołnierzy i że Chłapowski, otrzymawszy wieść, że większe siły nieprzyjaciela ciągną na niego od Wilna, zmienić musiał kierunek marszu i tą drogą na Hołdów, Myto będziemy się przedzierać do połączenia się z powstańcami na północ.
Zameldowałem się generałowi jako już jego zaciężny i przy jego sztabie jechałem obok Logi, który mi opowiedział szczegóły nieszczęsnego spotkania z nieprzyjacielem tej nocy. Jadąc koło domu, kiedym powiedział kanonikowi, że tu moja siedziba, rzekł: „Dobrze, to zajedźmy na moment do ciebie; pobłogosławię twemu domowi”. Pobiegłem z nim w galop raz już ostatni do domu; tam Loga, wielki miłośnik poezji Mickiewicza, z przyjemnością czytał listy jego do mnie pisane i po małej przekąsce puściliśmy się wnet za korpusem naszym, żegnani przy wiosce przez wybiegających naprzeciw nas włościan.
W taki sposób opuściłem na zawsze Zapole, rzucając po ostatni raz okiem na piękne, zielone runie, których plon kto inny zbierze.
Tu się poczyna pełna niepowodzeń żołnierka moja, której szczegółów nie mam dobrze na pamięci. Przypomnę tylko dobitniejsze, nie cytując dat, których nie jestem pewien, a o których z innych pism i historii powstania dowiedzieć się można.
Droga, którą obrał do marszu Chłapowski, oddziela się, jakem powiedział, od głównego traktu z Lidy do Wilna, od Żyrmun na prawo przechodzi najdalej w milę na zachód od tego traktu i nie dochodząc do Radziwoniszek, zawraca się na prawo, idzie na Hołdów, Myto ku Ejszyszkom, Olkienikom. Była to część kraju najmniej zajęta przez siły nieprzyjacielskie. Nigdzie też nie byliśmy napastowani aniśmy spotkali nieprzyjaciela.
Mieliśmy pierwszy nocleg, jeżeli się nie mylę, między Hołdowem i Mytem; deszcz lał obfity, żołnierz był całodziennym marszem strudzony. Była karność i porządek w obozie; stawiano straże, wysyłano szpice i podjazdy.
Toż i przez trzy czy cztery dni następne marsze były utrudzające, mianowicie dla nowozaciężnych ochotników, pieszo idących, a których liczba powoli zwiększała się, bo korpus nasz na parę godzin tylko zatrzymywał się około południa, a na leżach nocnych niełatwy był przy – stęp do niego przez straże i posterunki, niezbędnie potrzebne; zdarzało się, że do zbliżających się do obozu pojedynczych lub małych oddziałów partyzantki strzelano, biorąc ich za nieprzyjaciela czy szpiegów. Gdziekolwiek zatrzymać się dał rozkaz Generał, natychmiast bito woły, znoszono chleb, mleko, gorzałkę ze wsi i z dworów – a wszędzie przestrzegano porządku.
Żołnierze ze starej służby swoich trzymali się oddziałów; karność nie pozwalała mieszać się zbyt z przybywającymi rozmaitego stanu, ubioru i broni ochotnikami. Instruktorowie pilnowali powierzonych im nowozaciężnych, z małymi może wyjątkami dobrze się, po ludzku z nimi obchodzili. W czas gorący, kiedy jaka gromadka biedniejszych, nie mających częstokroć dobrego obuwia, zdawała się być znużoną długim bez odpoczynku marszem, byli tacy, co im ustępowali koni swoich, a sami szli piechotą; drudzy intonowali pieśń jaką patriotyczną czy religijną, i to nadzwyczaj podnosiło ducha i ochotę, umacniało siłę i rozweselało. Nie było czasu do ćwiczeń wojskowych; dzielono tylko ochotnika na małe szeregi.
Gdy ich liczba powiększać się znacznie poczynała, a wkrótce mieliśmy się połączyć z liczniejszymi oddziałami powstańców, Chłapowski postanowił, a miał do tego upoważnienie od Rządu Narodowego, formować pułk 25 piechoty i dwa szwadrony jazdy z samych zaciężnych Litwinów. To mu zjednało natychmiast wielką popularność i przychylne uczucia u naszych patriotów.