- W empik go
Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.II - ebook
Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 877 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Heu mihi, quia incolatus meus prolongatus est.
Ps. CXIX5
Przedmowa
Mój drogi Adamie!
Posyłam tobie dziennik mojej czteromiesięcznej podróży z Paryża do Chile. Nie… szukaj w nim ani dokładnego opisu krajów, przez które przeleciałem, ani się spodziewaj spotkać z nowymi odkryciami lub z czym bardzo ciekawym, co by godne było ogłoszenia uczonemu światu. Nie miałem ni ochoty, ni' pretensji do pisania wojażu: nie miałem do tego ni czasu, ni sposobu, ni spokojnej myśli. Inaczej urósł mój rękopism. Powodem do niego było, że cokolwiek mię zajęło, wzruszyło, podobało się lub zasmuciło, zaraz po chwili stawaliście mi na myśli i brała mię ochota opowiadać Warn, chwalić się z tego, co widziałem: choć o tym już niejeden przede mną wojażer z profesji pisał i brukował. Dlatego też nie wstydzę się pomieścić w tym dzienniku rysunków moich, chociaż wcale nie jestem artysta. Rad bym się nimi odwdzięczyć wrocławskim wydawcom za owe rysunki, którymi nie żałowali ozdobić Podróży dla dzieci, a które – pamiętam – szczególnie rysunki Murzynów, bardzo mię bawiły. Dlatego gdybyś chciał kiedy wydrukować mój dziennik, rad bym, żeby choć na okładce była wysztychowaną Teneryfa, a gdzie we środku, dla zaostrzenia ciekawości, z parę Murzynów i latającą rybę.
Niech cię też nie dziwi, mój Adamie, że moje opisy tak są nie wykończone i w wielu zdarzeniach, o których wojażerowie tyle do mówienia, tyle do deklamowania mają, ja prawie nie znalazłem czym Was zabawić, czym zastraszyć ni zadziwić. Łatwo się bowiem domyślisz, że ja wojażowałem roztargniony, mając głowę i serce za sobą, jeszcze dalej, niż Wy ode mnie byliście, i nieraz najcudniejsze, najwspanialsze widoki, najciekawsze przedmioty zamgliła mi myśl o kraju. Czytam w jednym z najnowszych wojażów jednego poczciwego Niemca, że on podróżny w wyprawie na wierzch Kordylierów, kędy i ja przebywałem, zbierał kwiaty, kamienie, przypatrywał się obłokom i przepaściom, czynił obserwacje, a na wierzchołku Cumbre czytał Szekspira, o którym mówi, że był jego „immer neue Begleiter langjahrigen Reisen”. Dlatego to myśl wolna, spokojna dała mu sposobność do opisania widoków i niebezpieczeństw, które ja nie spostrzeżone minąłem. Ja nie miałem potrzeby wozić z sobą Szekspira: mój „immer neue Begleiter” będzie zawsze taż sama myśl o kraju, która ma co dzień coś nowego do przypomnienia i we wszystkim spostrzeże zawsze coś takiego, że zamiast o tym, co mam przed sobą, myślę o rzeczach bardzo dalekich.
Nie Polakowi wojażować, nie Polakowi pisać wojaże. Długo jeszcze o nas pisać powinni spokojniejsi ludzie, niż my o drugich pisać poczniem. Nie wojaż to ja zatem posyłam, nie piszę wojażu, ale jak jeden z naszych kolegów wyborny na podróżne nasze diariusze wynalazł tytuł, są to Notatki szlachcica polskiego. Jeśli ci się podoba je ogłosić, zrób z nimi, co zechcesz: zostaw wszystko, co mierne, niedowcipne, chociażby… nudne; wymaż, co niemoralne: bo jest to prawda, o której jeżdżąc po dalekim świecie przekonałem się, że zła książka i prędzej, i dalej zabieży niż zły człowiek i złymi książkami więcej rozbojów ludzie popełnili niżeli ogniem i orężem.
Coquimbo, dnia 23 stycznia 1839.I. Wyjazd z Paryża – Londyn – Falmouth
Wyjechałem z Paryża d. 31 stycznia 1838 r. dyliżansem „Lafite et Caillard” o godzinie pół do piątej wieczorem, pożegnany na wsiadaniu od moich dobrych przyjaciół, dawnych sąsiadów, współpowietników, a teraz jak ja wojażerów. Płakałem w duszy, ale oczy były suche, bo dokoła nas była gawiedź paryska i cudzoziemcy. Ostatni raz patrząc na gromadkę swoich, cały kraj stanął mi na myśli; chciałem coś do nich mówić, kiedy powóz zahuczał, i nie wiem, jak przeleciałem stolicę.
Po drodze żegnały mię jeszcze domowym wejrzeniem pola śniegiem okryte i słomiane strzechy Pikardii. W Boulogne pierwszy raz w życiu obaczyłem ocean.
2 lutego, w święto N.P. Gromnicznej, wsiadłem na statek parowy i wieczorem przypłynąłem do Dover. Ta mała próba podróży morskiej zatrwożyła mię nieco: dostałem choroby i widziałem chorych. Nie wiem nawet, które z tego dwojga było gorsze: tak wyglądają brzydko, mianowicie kobiety chore na okręcie.
Zapach ziemnego węgla, krzyk faktorów, komora celna, zimno i zimne miny Anglików nie nader mile sprezentowały mi Anglią. Tegoż wieczora pięknym czterokonnym powozem ruszyłem do Londynu.
Noc była jak u nas koło Gromnicy: mróz tęgi, śniegu tyle, że byłoby po czym kutymi saniami jechać, a konie biegły jakby pod feldjegrem. Około północy przelecieliśmy przez Canterbury, miejsce wsławione żywotem świętego Tomasza.
Druga biła, kiedy powóz zatrzymał się w Excheter. Zaproszono nas do izby. Co za niespodziany widok; o drugiej w nocy potężny stół zastawiony mięsiwem jak u nas na Wielkanoc. Była to wieczerza. Ogromne tusze pekenflejszu, szynki tłuste, pieczenie, czyli tak nazwane rostbefy, sery na kształt największych bab naszych i tym podobne specjały z takim gastronomicznym wymysłem były porozwalane, z taką znajomością sztuki i żarłoctwa ludzkiego, że we drzwiach już się znalazł apetyt. Przy tym na dobrze rozżarzonym ognisku w kominie paliło się brzemię węgla stopionego już w ogromną masę; uderzył w nią żelaznym rożnem służący i jakby z kuźni jakiej buchnęło na całą izbę ciepło, przyjemne, miłe i ogarnęło pospołu podróżnych i wieczerzę.
3 . O szóstej rano stanęliśmy w Londynie, wysiedliśmy na Strand i zaprowadzono nas do hotelu „Osbornshotel” na Adelphi, niedaleko małego teatru Adelphi.
Nie bez przyczyny zapewne ciężką i daleką podróż do Nowego Lądu Bóg mi pozwolił rozpocząć od widzenia najbogatszego i najporządniejszego miasta dziś na Starym Świecie; od widzenia ojczyzny John Bulla, czerstwej, rumianej i tak zagospodarowanej, jak gdyby ludzie dla tego tylko świata żyli.
Pomimo pięknej pogody, która mi dała sposobność przypatrzyć się fizjonomii miasta nie obleczonego we mgłę i dymy, jak go malują, swąd węglowy tak mię był odurzył, że przez pierwsze dwa dni chodziłem jakby po nieschludnej kuchni. Czystość jednak, cichość niepojęta, dla tego zwłaszcza, co z Paryża przyjeżdża, dziwny we wszystkim porządek, zdrowy rozum, przemysł i pracowitość, uszanowanie prawa i bezpieczeństwo znamienują Londyn i bardzo mi się podobały. Nie masz tu owej ciżby garsonów, dekroterów, kryerów, czyli krzykaczy, i tysiącznych kuglarzy, spekulatorów, dowcipnych a natrętnych, którzy we Francji gorzej węglowego dymu odurzają ludzi. Zamiast wrzeszczących donosicieli czegoś nowego po mieście widać spokojnych ludzi niosących wysoko na kijach wielkimi literami pisane afisze, które każdy, kto chce, może czytać. Tu nawet policja, jedyne miejsce w Europie, szanowana jest, porządna, nie napastuje ludzi i nic odrażającego ani w obejściu się, ani w ubraniu swoim nie ma.
Niemało może do tej cichości i porządku i do nadania temu miastu jakiegoś właściwego jemu wejrzenia przyczynia się wielość i rozdrobnienie prywatnych domów, brak wielkich hotelów i wielkich meblowanych oberż. Tu każda prawie familia ma oddzielny dom, oddzielne wejście od ulicy, drzwi pięknie pomalowane, ale zamknięte, na których
„knock and ring” napisano, co znaczy, żeby ci otworzono, potrzeba i dzwonić, i stukać.
Tak przynajmniej nowa część Londynu, po tylokrotnych pożarach odbudowana, urządzona jest i na klucz zamknięta. Szerokie ulice, szerokie place, ogrody, czyli tak nazwane parki, rozległe, żadnymi zbytecznymi kościołami (jak to niesłusznie ludzie staroświeckim miastom przyganiają) nie zakryte; a przy tym posągi admirałów i ministrów, niezliczone mnóstwo galonowanej liberii, pięknych koni i powozów odznaczają tu siedlisko wysokiej arystokracji. Reszta stolicy, stare miasto i stare jego odnogi, nie ze wszystkim ze starości swojej, z wież zamków i kościołów odarte; potężne kramy, bazary, bank i las okrętowy na Tamizie tak są nieprzebranym bogactwem towarów i wszelkich wyrobów kunsztownych zarzucone, taki ruch na tym świecie, taka rozmaitość ludzi, że prawdziwie jesteś tu… na rynku i jarmarku czterech części świata.
„A gdzie gmin? – pytał kiedyś cesarz Aleksander. – Czyż tu zarówno wszyscy bogaci?” Żebractwo zabronione tu jest, nienawidziane i gorzej uczynków złych pogardzone. Ale jakże prawo biednemu zabronić może łaknąć i pragnąć? Podatek na ubogich temu zaradza, a tego podatku składają na rok do dwiestu milionów funt ster bogatsi. Wyborny sposób, toć prawie bez dobroczynności chrześcijańskiej obchodzą się tu ludzie? Nie ze wszystkim, bo tego podatku nie wystarcza na wyżywienie uboższych, ale na to jeszcze inna rada: rząd zachęca do emigrowania, do osadnictwa, do dobrowolnego wygnania, a przy tym byli ludzie, światli ekonomiści, co jeszcze sztuczniejsze wymyślali projekty. Cóż znaczy ta kobieta w mróz na Picadilly z dzieckiem, łachmanami przykryta; nogi nagie, ręce powyżej łokci obnażone, w kapeluszu słomianym; kłania się na wszystkie strony, aż do paradnego bruku chyląc głowę, i śpiewa okropnie. Zimno i chrypka tłumią jej fałszywą, ale jakąś światową pieśń, a dziecko biega od przychodnia do przychodnia na próżno. Ta kobieta nie żebruje, jest to śpiewaczka, a prawo nie zabrania artystom ćwiczenia swoich talentów. Cóż znaczy ta druga, staruszka, blada jak trup, trzęsąca się; patrzy litośnie w oczy, nie śmie prosić i ze strachem przyjmuje. A ciż drudzy, jak smutnie odbijają od masy silnej i bogatej. Strach wpatrywać się długo w przesycone czerstwością zdrowie tego pospólstwa, w tę rumianość wieczerzy Exchester, żeby w niej nie odkryć więcej owych zbolałych części, jak się nieraz wpatrując widzi na zagrzanej trunkiem twarzy półwiecznego człowieka zmarszczki i rozmaity zadatek wygodnego życia.
4 . Była niedziela, pozamykano kramy i cichość większa niźli w dzień powszedni. Wiedzieć potrzeba, że w mieście tym, jak i po całej Anglii, wszelkiego stanu ludzie, mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy zarówno chodzą do kościoła i przykładnie w nim się znajdują. Trudno mi było dopytać się katolickiego kościoła, wszystkie bowiem kościoły z czasów katolickich obrządek protestancki dla siebie zabrał, wiele ich popaliło się w tylokrotnych pożarach i dziś katolicy tutejsi do hiszpańskiej kaplicy chodzą na nabożeństwo, a mówiono mi, że są jeszcze dwie mniejsze kaplice w dalekich częściach miasta.
O pół do dwunastej rano kościół Św. Pawła był już zamknięty; o trzeciej po południu byłem w Westminsterze. Puszczano wszystkich darmo, ale ta część kościoła, w której się dawniej lud modlił, była zamkniętą, bo w niej leżą groby wielkich ludzi, które się tylko za pieniądze pokazuje. Dzisiejsze zaś nabożeństwo i lud dzisiejszy mieszczą się w dawnym chórze, miejscu, które dla duchowieństwa tylko i kościelnych obrządków było poświęcone. Ołtarz jeszcze, a raczej miejsce ołtarza pozostało niczym nie zajęte i uważałem, ludzie czasu nabożeństwa wielokrotnie obracali się w tę stronę, nie wiem, czy mimowolnie, czy z przepisu. Ze wszystkich przy tym zborów protestanckich tu tylko i kościołowi Św. Pawła zostawiono muzykę i śpiewaków, na co rząd, jak mi mówili Anglicy, nie szczędzi kosztu!
Nie był to dzień do przypatrywania się kościołom, kiedy się do nich ludzie na naukę schodzili, odłożyłem więc zaspokojenie mojej ciekawości na jutro.
5 . Jakoż w poniedziałek wszedłem do kościoła Św. Pawła o południu. U wejścia cztery pensy kazano mi zapłacić, bo inaczej nie puszczają nikogo. Ludzie pobierający pieniądze jedli obiad w kościele, a wielu ciekawych przechadzało się po tym potężnym gmachu w kapeluszach z kijami. Oprócz wielkości muru, wspaniałości i formy naszych kościołów nic nie mówiło, że to dom Boży. U wielkiego ołtarza, gdzieśmy nawykli widzieć Ciało i Krew Pańską, stoi ogromna statua któregoś z wielkich ludzi angielskich, po lewej stronie Nelson, po prawej Collingwood czy Northesk, jeśli się nie mylę. Jakieś malowidła na kopule we mgle tonęły. Pod ogromnymi filarami świeciły świeże marmurowe figury, niedawno widać postawione, przypatrywałem się im; były to posągi walecznych ludzi; pod każdym prawie podpisano, że pobił Francuzów. Nie mogę zataić, że kościół ten wewnątrz dwa razy mniejszym mi się wydał, niżeli jego powierzchowność obiecuje. Szerokie czworogranne kolumny zakrywają część znaczną przestrzeni, ciężkie są i nie mają w sobie tej śmiałości wysmukłych, wyniosłych filarów, którymi się tak pysznią dawne katolickie kościoły. Przy tym dwoje potężnych ramion tego kościoła na podobieństwo Watykanu zbudowanych kryje się po bokach i wewnątrz mało się przyczynia do wspaniałości gmachu. Rzecz dziwna, uparci przy swoim i wielce dbający o to, by znaku krzyża i żadnych powierzchownych znamion nie zostawić kościołowi swemu, protestanci wybudowali sam kościół w kształt krzyża, zapatrzywszy się na stolicę apostolską, której nie lubili. Wiedzieć bowiem potrzeba, że dzisiejszy kościół Św. Pawła jest na miejscu starego, który w XVII wieku spłonął, a miał 690 stóp długości i wieżę na 540 stóp wysoką. Dzisiejszy, sto trzydzieści stóp krótszy i z kopułą na czterysta siedmdziesiąt stóp wyniosłą, był wybudowany z podatku narzuconego na węgiel ziemny, z czego się bardzo cieszy wydawca Camdena, mówiąc, że ten sposób budowania daleko jest lepszy od dawnego z dobrowolnych ofiar. Zimno… mi się zrobiło; marmurowa podłoga od wilgoci jakby wodą była polana; dreszcz mię przejął; rzuciłem raz jeszcze okiem na puste dokoła ściany i wyszedłem.
Udałem się do Westminsteru. Po krótkim targu puszczono mię za dwa i pół szylinga. Nie mam ochoty ni pamięci opisywać pomników, z których się tak chlubią Anglicy. Te groby bogate, marmury, srebrne i złote ozdoby, a pompatyczne napisy prochem są obok jednej kaplicy Henryka VII tak misternie, pracowicie, sumiennie i z taką pobożną wspaniałością wyrobionej, że pisać o tym byłoby największą pisarską zuchwałością. Jeżeli w architekturze, jak we wszystkich sztukach pięknych, jest piękno jedno, niezmienne, jednego dnia z człowiekiem, a może przed nim stworzone, to piękno oblokło się tu w poważną koronę z kamienia i sztukmistrz ją w widzeniu pochwycił. Nic dotąd nie odmieniono w tej kaplicy: siedzenia nawet mnichów i kapituły, ściemniałe od starości, zostawiono; wyrzucono tylko ołtarz.
Uderzony pięknością tej kaplicy i przypomnieniem wieku, którego była stworzoną, przechadzałem się po królewskich grobach, z większą może obojętnością, niżeli zwykli je oglądać wojażerowie. Nie mogę jednak przemilczeć wrażenia, jakiego doznałem. Wpośród kosztownych a niezliczonych pomników jedynie pobożne, pełne prawdy i prostoty chrześcijańskiej, proszące o religijny ratunek są grobowce książąt i panów katolickich, którzy w zbroi, ze złożonymi rękami, mają wejrzenie sług i żołnierzy Bożych, a leżą na ustroniu, przy ziemi, pod filarami, nie okraszone żadny architektoniczn ozdobami. W miarę jak się przybliżasz do nowszych, wyraz ten prawdy i pobożności rycerskiej niknie. Henryk VIII, instytutor nowego kościoła, mówią, że tylko dla siebie zawarował nabożeństwo żałobne; pozazdrościł go potomnym. Bogato na grobie jakby na tronie swoim złożonej Elżbiecie nie zostawił nic artysta prócz dumy, cierpienia, zawiści, tych samych przymiotów, które tak wiernie oddał w swoim obrazie Delaroche, przedstawując śmierć tej królowej. W istocie, na widok jej nagrobku stanął mi na myśli ten obraz tak niepiękny z luksemburskiej galerii, który zapewne równie mógłby służyć za nagrobek Elżbiecie, jak ów kosztowny z marmuru. Od tego grobu oddziela na zawsze grób Marii ta sama kaplica Henryka VII, tak piękna i pobożna, w której już dawno ucichły pieśni na pojednanie umarłych i przebłaganie Boga.
Idąc do coraz nowszych i nowszych pomników, tracimy z oczu prawdę, prostotę, wespół z pobożnością, a ukazuje się jakaś pogańska sztuka: boginie, nimfy, alegorie obok przesady, suchości i fałszu. Nieco później wbija się do tego cmentarza czy galerii rzeźbiarstwa sztuka francuska, jakby na popsucie wielu pomników, których część znaczna mówi o zwycięstwach nad Francuzami. Odtąd widzisz bohaterów udrapowanych, geniusze na pół obnażone, śmierć w płaszczu, czas z kosą, kupidyny i nie wiedzieć bożyszcza jakie, a ani na jednym grobie chrześcijanina znaku chrześcijanina. Na koniec jakby na okazanie, do czego to zepsucie sztuki prowadzi, pokazano mi statuy z wosku wylepione, pomalowane, poubierane, które jakoby lalki jakie w tymże samym Westminsterze chowają dla pokazania, jak wyglądali za życia Nelson, kilku królów i królowych. W istocie, obszedłszy te nieme pomniki, na które tyle białego marmuru, a na napisy tyle złota wyłożono, ledwo sam sobie wierzysz, żeś przeszedł koło grobów Szekspira, Newtona i tylu sławnych i wielkich ludzi, których imiona byłyby natchnęły artystów czymś wyższym, piękniejszym, gdyby nie duma i upór ludzki, które częstokroć w ludziach chcą widzieć coś więcej niż ludzi i oślepione wielkością nie chcą z niej oddać dani Bogu, od którego jedynie wszelka wielkość i piękno pochodzą.
6 . Niewiele też mam do powiedzenia o muzeach londyńskich. Najpiękniejsze dzieła, jakie w nich widziałem, nie były to rzeźby ani obrazy, ale sławne fosylia, czyli kopalne szkielety ichtiosorów, plesiosorów, pterodaktylów i tylu innych zaginionych potwór, które z wielką sztuką i znajomością rzeczy angielscy geologowie ku wiecznej pamięci odkryli i zachowali. Jest to rzecz godna widzenia, owi przedludzcy mieszkance starego świata: patrząc na nich, czas stworzenia tak się przedłuża, jak się przedłuża przestrzeń, kiedy się okiem astronoma patrzy w nieskończoność światów. Ciekawe te zabytki dawnej organizacji zwierząt znajdują się w British Muzeum, razem z kolekcją minerałów, posągami świeżo z Grecji przywiezionymi, zabytkami starożytności egipskich i wielu innymi ciekawościami.
Na tym zakończę moje krótkie uwagi nad Londynem. Cóż wreszcie miałbym do powiedzenia o całej świetności kupieckiego państwa, o liberalnym parlamencie młodej królowej, wojsku czerwono, bogato ubranym, kiedy wśród tego wszystkiego widziałem przyjaciół, towarzyszy moich w nędzy, tracących prawie nadzieję.
7 . Siódmego lutego wieczorem miałem iść na Drury Lane, kiedy p. Lambert wchodzi i donosi mi, że pojutrze rano odpływa z Falmouth do Brazylii przewozowy statek (packet-boat), na którym zamówione mamy miejsca. W godzinę byliśmy już w pojeździe i ruszyliśmy pocztą na całą noc do Falmouth. Nie miałem nawet czasu pożegnać naszych braci w Londynie ani im donieść o sobie.
8 . W drodze przypatrzyłem się nieco Anglii,. owym hrabstwom i poprzegradzanej ziemi, porządnym domom i miastom zamożnym. Niedobra to jednak rzecz podróżować pocztą: kraj cały przebieżysz i nie masz słowa do powiedzenia.
Późno wieczorem przebiegliśmy przez Plymouth, przez Devonport i przepłynęliśmy zatokę o świetle księżyca.
9 . O trzeciej rano przybyłem do Falmouth w czas słotny i burzliwy. Oka zmrużyć nie mogłem. Jakaś gorączka mię ogarnęła na pożegnaniu z Europą. Siadłem do pisania listów. Zaledwo po kilka słów napisałem do domu i do Paryża, kiedy dwukrotny wystrzał działowy ostrzegł nas, że okręt rozwija żagle. Okręt to był, o którym już wspomniałem.
O dziewiątej rano wsiedliśmy do czółna i dopłynęliśmy do brygu „Spey”, na którym dano dla mnie i dla p. Lambert osobną izbę, bardzo porządną, i ze wszelką uczciwością nas przyjęto.IV. Dalszy ciąg żeglugi. – Noc pod ekwatorem. – Przejście na półkule południowe
14 marca. Jesteśmy pod 6°24' szer. geogr., a 26°8' dł. Ciepłomierz w cieniu dochodził do 82° F (28° na moim setkowym).
Tego wieczora całe morze błyskało światłami. Nie mówię już o tych iskrach, które nasz okręt ocierając się o wodę dobywał z fali; iskry te, drobne, żywe, jasne, zmieszane z morską pianą, gasły na trakcie, po którym płynęliśmy, ale z daleka, po całej powierzchni oceanu pokazywały się większe światła, które nie od razu nikły, ale przeciągały powoli w rozmaitych kierunkach. Niekiedy, otoczone tą dziwną jasnością, widać było opodal jakby z pochodniami przechadzające się potężne ryby. Inne stworzenia, żywsze, mniejsze, kilkakrotnie podnosząc się i zapadając do wody, tworzyły mnóstwo sztucznych błyskawic i jakby ochotnymi ogniami nas bawiły. Potem znowu morze było ciemne i tylko od czasu do czasu przybliżały się do okrętu i zapadały w głąb jakieś okrągłe ryby, koliste, blado świecące jak błędne po cmentarzach światła. Niebo było przymroczone obłokami, ale obłoki na tym nadoceanowym niebie nie są jak nasze, pełne, wydatne i rozległe; tutejsze jakieś drobne, nastrzępione (Arrus), z lekka przykrywają niebo i nigdy go tak czarno nie zaciemniają jak nasze. Nie widzę dostatecznych powodów do przypuszczenia z panem Humboldt i innymi uczonymi, jakoby te piękne światła, o których mowa, pochodziły od organicznej materii czy polipów zawieszonych w wodzie, gnijących, a prawie niewidzialnych. Woda morska tego wieczora była czysta, najmniejszego nie miała odoru, a wzięta pod mikroskop, nie widać w niej było najmniejszego śladu jakichkolwiek bądź jestestw. Główny warunek do wydobycia z niej światła było – jak uważałem – tarcie i światło to nie zależało od powierzchni ocierającej wodę, bo zarówno dawało się spostrzegać w ocieraniu się ryby o wodę, jak też w tarciu okrętu o wodę, a nawet w ocieraniu się wody o wodę. Uważałem bowiem, że tego wieczora około dziesiątej, kiedy najwięcej świateł pokazywało się na oceanie, wszystkie nawet wierzchy fali, to jest miejsca, gdzie się woda rozbija na krople i zamienia w pianę, świeciły. 15 marca. Jesteśmy pod 4° 19' szerokości, termometr dochodził do 84° F. Barometr nieporuszony. Wiatr stały, który w północnej części gorącego pasa, począwszy od Teneryfy, wiał od północo-wschodu, w miarę jakeśmy się przybliżali do równika, zbaczał nieco bardziej ku zachodowi. Od dwóch dni spostrzeżono wielką zmianę w jego kierunku, który z ENE – OSO przeszedł w kierunku E – O, a dziś zarywał już na ESE – ONO. Ten ostatni, jak widzimy, należy już do wiatru stałego południowej półkuli, a miejsce, na którym jesteśmy, jest właśnie na walce czy ścieraniu się z sobą dwóch wiatrów stałych, to jest północno-wschodniego z półkuli północnej z południowo-wschodnim półkuli południowej. Z tego to ścierania się dwóch wiatrów wynikają owe cisze, których się tak bardzo lękają żeglarze pod ekwatorem. Dlatego to nasz kapitan, by czym prędzej wyminąć ten pas niebezpieczny, płynął w prostym kierunku od północy ku południowi. Cisza bowiem morska częstokroć bardziej jest niebezpieczna niż sama burza. Niedawno zdarzyło się kapitanowi jednego kupieckiego statku być zatrzymanym przez cztery tygodnie przy linii (pod równikiem) i przez ten czas dwa zaledwo stopnie szerokości był uszedł; zabrakło było wody na okręcie, a suchość ciągła i skwar podrównikowy były do niewytrzymania. W ostatniej rozpaczy znajdowali się ludzie, gdy spadła ulewa: podstawiono żagle i wszelkie naczynia do zebrania deszczowej wody, a i to na niedługo wystarczyło: aż w końcu wiatr przyszedł i kapitan zmuszony był skierować swój okręt do wysp Cap Vert dla odświeżenia żywności i nabrania wody.
Należy też wiedzieć, że była jeszcze inna przyczyna, dla której nasz kapitan wolał płynąć poza 26 południkiem, niżeli trzymać się południowo-zachodniego kierunku. Powiedziałem już, że po drugiej stronie równika wiatr stały wieje od południo-wschodu; Bahia, do której płyniemy, znajduje się pod 18° szer., a przy tym przy brzegach Ameryki wiatr stały bardziej jeszcze zawraca się ku północy i panują prądy morskie od południa ku północy. Dlatego to żeglarze starają się przecinać równik jak można najdalej do brzegów Ameryki, po przejściu bowiem przez ekwator pewni są wiatru południowo-wschodniego, który im nie dozwala płynąć ku południowi, ale za jego pomocą, nastawiwszy żagle bokiem ku temu wiatru, wszelkie okręty płyną ku południo-zachodowi i nie lękają się ciszy ni wiatrów zmiennych. Im bardziej na wschód znajdują się okręty po przejściu przez równik, tym bezpieczniej i pewniej dochodzą do brzegów Południowej Ameryki pędzone od południowo-wschodniego wiatru; przeciwnie, porwane tym wiatrem okręty blisko amerykańskich brzegów, muszą biec na północ i częstokroć krążą daleko, nim znowu im się uda przeciąć równik na wschodzie. Z tym wszystkim nie mogą też żeglarze zbyt daleko zapuszczać się na wschód w przejściu przez równik z przyczyny, że poza brzegami Afryki panują cisze lub wiatry zmienne, które zbyt utrudzają żeglugę. Doświadczenie nauczyło, że najbezpieczniej jest płynącym na południe przecinać równik między 26 a 27 południkiem (licząc od połud… londyńskiego).
Ciepło dnia tego było nieznośne, duszące; wiatr wolniał, niebo chmurzyć się zaczęło i zanosiło się na deszcz. Jakoż około godziny siódmej wieczorem spadł deszcz ulewny, a w godzinę chmury się rozstąpiły i ukazało się niebo czystsze i wspanialsze niż nocy przeszłych. Tego wieczora gwiazdy prawie przy samym morzu świeciły i nie było owej pomroki ponad widnokręgiem, która ni to mgła, ni obłok zasępia dokoła niższą część nieba i rzadko kiedy pogodnie pozwoli zajść słońcu lub wejść księżycowi.
Dziwna to być musi… i osobna w swym rodzaju rozkosz, jakiej doznaje stary, wyćwiczony żeglarz, patrząc na niebo w noc pogodną. Tam się on przegląda w gwiazdach z takim upodobaniem, jak my, lud rolniczy, w polach, łąkach i gajach. U gwiazd on pyta się drogi i kiedy na zmarszczonym zawsze jednostajnie morzu nie widzi nawet biegu swojego, cała rozmaitość dla niego jest na niebie, cala odmiana na przechylającym się sklepieniu gwiaździstym.
Czas niemały przestając z żeglarzami i co wieczór z nimi przypatrując się niebu, wyprostowałem był już nieco głowę, długoletnim pożyciem w Paryżu do bruku schyloną. Widziałem, jak co noc o jednej godzinie nowe gwiazdy ukazywały się na południu, a północne, dawne moje znajome, do widnokręgu chyliły się.
Tej nocy okręt płynął prosto na południe, a był już tylko o trzy stopnie i może bliżej od równika. Łatwo się było orientować. Linia podłużna okrętu dzieliła całą przestrzeń na wschodnią i zachodnią; linia jego poprzeczna na północną i południową; zenit wielkiego masztu dotykał niebieskiego ekwatoru.
Oparty na wschodniej krawędzi okrętu widziałem na północy rozciągniętą Niedźwiedzicę, nisko już, o 40 stopni niżej niźli na naszym domowym niebie. Po drugiej stronie południa nowa dla mnie znajomość, konstelacja Krzyża: dwie gwiazdy pierwszej wielkości, jedna u stóp, druga na prawym ramieniu, trzecia czerwieńsza u głowy, a czwarta nieco ciemniejsza na lewym ramieniu. Krzyż był pochylony, a coraz się podnosił; o dwunastej i co północ stał prawie pionowo. Konstelacja ta szczególnie na siebie zwraca uwagę żeglarzy i jeden przed drugim mi ją pokazywali jako najznamienitszą na południowym niebie. Tuż przy niej większa, bogata w gwiazdy rozmaitego koloru i wielkości, Okręt, a dalej w głębi, przy Południowym Biegunie, dwie blade plamy, Mgły Magellana.
Gwiazda Północna nikła już przy morzu, oba bieguny dotykały prawie widnokręgu, a na pół drogi między nimi podnosił się księżyc z morza, w miejscu kędy się poczynał i ponad głowy nasze ku zachodowi przerzucał Zodiak.
Tak były wyraźne główne punkty i koła na niebieskiej kuli i w tak prostym ona względem nas była położeniu, że z łatwością szukać było na niej znamienitszych gwiazd i ich gromad. Pokazywał mi je kapitan i większe po imieniu nazywał, jak kiedy osiadły z dawna, w jakiej okolicy szlachcic pokazuje gościowi z daleka po rozkosznych błoniach rozsypane celniejsze domy wsi i folwarki.
A kiedyśmy tak zajęci przechodzili z konstelacji do konstelacji, utopione oczy mając w niebie, stojący na przodzie okrętowym majtek zawołał, że jakiś okręt do nas się przybliża. Podbiegli wszyscy naprzód i obaczyliśmy może na parę staj od nas dwumasztowy okręt, który nam przebiegłszy drogę płynął ku północo-zachodowi. Szedł dosyć prędko i niknął przy horyzoncie, kiedy stary matros, z wyprawy kapitana Parry, rzekł do swego kolegi: „idzie do domu”. Wyraz „home” uwiązł mi głęboko w duszy; odszedłem.
16. . Z rana gorąco nieznośne, ciepłomierz w cieniu przechodził za 86° , zanosiło się na deszcz, przeciągały chmury, powietrze było ciężkie, a dokoła po morzu pluskały świnie morskie (marsuiny, marsouins) i dwa potężne rekieny (requins) przybliżyły się do nas może na paręset kroków od okrętu. Ukazało się też wiele ptaków wodnych i od czasu do czasu zrywały się i zapadały stada ryb latających. O południu byliśmy jeszcze o 2° 7' od równika, a okręt był nieco zeszedł z 26° południka i znalazł się pod 25° 47' dł… geogr.
17 . Przypadła na nas cisza, której się tak lękaliśmy. Żeglarze bardzo się zasmucili. Ale koło 10 rano zaobserwował uważny master jakiś ruch między obłokami i zwiastował nam nadejście wiatru. Jakoż w godzinę spadła ulewa i o południu znowu zaświeciło słońce. Okręt był jeszcze o jeden stopień i siedm minut od równika.
Pod wieczór wiatr znowu zawiał, uchodzimy po dwie do trzech mil na godzinę. Rozweselili się majtkowie.
Nie było wątpliwości, że nazajutrz przejdziem przez ekwator; że zaś nazajutrz przypadała niedziela, a w całej Anglii ludzie nie pozwala – ją sobie pracować w niedzielę, umyślili majtkowie dziś wyprawić ową marynarską krotochwilę, która się powszechnie z okazji przejścia przez linią na wszystkich okrętach praktykuje.
Nie był przyjacielem tej zabawy nasz kapitan i nie pozwalał majtkom targnąć się na arystokracją okrętową, to jest na tych podróżnych, którzy z nim do stołu siadali.. Obrządek więc tak nazwanego chrztu morskiego nie był ani tak okazały, ani tak zabawny, jak się zwykle obchodzi na innych okrętach.
W istocie żaden żart ni zabawa na lądzie nie może być grubsza, mniej dowcipna i boleśniejsza od tej krotochwili morskiej; przy żadnej jednak zabawie na lądzie nie masz tyle śmiechu i krzyku co przy tej jedynej zabawie na morzu.
Najstarszy z okrętowej czeladzi, najpoważniejszy, ubiera się jakoś dziwacznie i niby jest bożkiem morskim, który przychodzi w odwiedziny do okrętu, a ma swoje mieszkanie pod samym równikiem. Natychmiast drudzy, którzy już nie po raz pierwszy linią przebywali, porywają za wiadra i rozmaite naczynia, spuszczają je do morza po wodę i wyciągniętą wodą polewają tych wszystkich, co nie byli jeszcze nigdy pod równikiem. Poczyna się krzyk, śmiech, prawie szaleństwo: w momencie cała połowa okrętu należąca do gminu, cały sprzęt na pokładzie zlany jest wodą słoną i wszyscy majtkowie do nitki przemokli. Wtenczas starsi porywają z kolei po jednemu z nowicjuszów, niosą go i przewracają nogami do góry przed bożkiem i jedni sikawkami, drudzy z wiader leją nań strumienie wody, a mistrz obrzędu szoruje mu twarz i wciska wodę do gęby, tak że biedny człowiek krztusi się i zsiniały, z wytrzeszczonymi oczami, prawie umiera w konwulsjach, a wszyscy zachodzą się od śmiechu. Nazywa się to „golić marynarza”. Potem uwiązują po dwóch czy trzech tak ogolonych na sznurze, ciągną ich w górę i leją wodę tak na zawieszonych, jako i na tych co ciągną. Na koniec wszystko się miesza, niknie różnica między starszymi a młodszymi i jedni na drugich ciskają wodą, tak że sam bożek, jakby świeżo wyciągnięty z morza, usiedzieć nie może, ucieka, a cała kompania do zwyczajnej powagi i rozsądku powraca.
18 . Była to trzecia niedziela postu. Rano zwyczajem swoim cały poczet okrętowy gotował się do nabożeństwa. Majtkowie w białych półkoszulkach z błękitnymi kołnierzami, w białych okrągłych kapeluszach i każdy z książką w ręku czekali u steru na kapitana i zawieszono banderę. Paradnie ubrany kapitan ze złotą szlifą i Biblią wyszedł o godzinie dziesiątej po śniadaniu na pokład i nabożeństwo rozpoczął, a sam był promotorem i zastępował księdza.
O jedynastej było już po nabożeństwie, wrócili majtkowie do swojej połowy okrętu i nastąpiła świąteczna spokojność, gdy okrętowy chłopak spostrzegł rekiena tuż przy okręcie. Podano kapitanowi uwiązany hak na sznurku i sam kapitan zarzucił na tym haku kawał wieprzowiny. W parę minut wyciągnięto na parę łokci długiego rekiena, silną sztukę, którą natychmiast popłatali majtkowie i z niej uwarzyli dla siebie zupę. Mięso tego zwierzęcia twarde jest, niesmaczne, oddające tranem i dlatego nie podano go na stół kapitana.
O południu obserwacje oficerów okazały, żeśmy już wyminęli równik i byli od niego na dwie minuty na południowej półkuli. Słońce dnia tego miało tylko 1° 19' zboczenia i nie bez przyjemności widziałem cień głowy mojej u nóg, a słońce nad głową. Ciepłomierz nie przechodził 83°F.
Tego więc dnia o pół do dwunastej Pan Bóg dozwolił mi szczęśliwie przejść przez równik ziemny. Nie śniło się rodzicom moim, że ja, najspokojniejszy z rodzeństwa, lubiący wieś i cichość, zabiegę tak daleko i jeszcze dalej, bo jeszcze ledwo w połowie drogi jesteśmy.
Wiatr był przerywany, słaby. Zwyczajny prąd podrównikowy podpędził nas ku zachodowi, chociaż sternicy jeszcze trzymali się linii południowej. Dziś wieczorem odmieniono kierunek okrętu; opuściliśmy południk, po którym nasz okręt płynął przez 18 stopni szerokości, i zawracamy się ku zachodnio-południowo-zachodniej stronie (WWS) w linii prostej ku Bahia, dokąd nasz kapitan miał polecenie od swojego rządu wstąpić po drodze do Rio de Janeiro.
19–20 . Płynęliśmy z obawą ciszy; wiatr zmienny, niebo się chmurzyło, a jednak barometr dziennie tylko (diurnes) periodyczne, małej wagi wskazywał odmiany. Termometr w cieniu dochodził do 84°, a na słońcu wskazywał 110° F. Pokilkakrotnie spadał deszcz rzęsisty, co godzina zmieniła się chyżość wiatru. Słońce w tym czasie na północną przechodziło stronę i 19 mar nieco przed południem było u zenitu. 20 marca o południu znaleźliśmy się już pod 1° 21' szer. płd., a 27° 41'' dł… geogr.
21 . O południu pod 3° 25', a 28° 47' dł. Wiatr południowo-wschodni, nieco stalszy. Żeglarze pokilkakrotnie dwa wyższe żagle zwijać musieli w obawie burzy.
22 . Wiatr pomyślny, stały SO, równie pomyślny dla płynących do Ameryki, jak i dla powracających, z tą różnicą, że ci ostatni przeszedłszy za równik muszą daleko ze swej drogi ku zachodowi zbaczać i płyną na północ (w kierunku NWN) aż poza szerokość Nowego Jorku, żeby tam spotkać ciąg wiatrów od zachodu wiejących.
. 23 . 4° 12' szer. – 29° 30' dł.
24 . 6° 48' szer. – 31° 17' dł.
25 – 26 . Ubiegamy po 7, 8 do 9 mil na godzinę. Obłoki poczynają się zaokrąglać, wypełniać i czyściej odrywać od nieba, przybierają wejrzenie naszych lądowych obłoków. 26 marca byliśmy pod 12 stopniem płd… szer., a mijaliśmy 35 południk, kiedy na morzu ukazał się brud jakiś szarawy na rozległość nieprzejrzaną okiem. Brud ten, obserwowany w wodzie przez mikroskop, wydawał się jakby złożony z drobniutkich słomek, nieco żółtawych i bez najmniejszego śladu organizacji, potarty w palcach oddawał jakby tłustością wielorybią nieco przegniłą, co zapewne dało powód żeglarzom do domysłu, że był to brud wielorybi. Nie byłem w stanie odgadnąć, co to znaczyło: z wejrzenia, na szkle mikroskopu, brud ten podobny był do nasienia roślin jakichś czy mchów morskich, ale z zapachu oznaczał jakąś materię zwierzęcą. Zapach ten nieprzyjemny był w atmosferze nawet, a morze było mętne.
W parę godzin minęliśmy to oceanowe błoto, oczyściło się powietrze z nieprzyjemnego zapachu, woda jasna i czysta przybrała swój zwyczajny błękit i nastąpiła noc piękna, wspaniała, okręt biegł pełnymi żaglami, rzucając na wszystkie strony srebrną jasnością, i cała piana była jakby z ognia.VI. Rio de Janeiro
7 kwietnia. O świcie były przed nami skaliste brzegi Rio de Janeiro i wejście do portu. Z lewej strony w dziwacznych kształtach góry przedłużają się w wąskie międzymorze i otulają od południa zatokę, stawiając u samego do niej wejścia potężną górę, zwaną Pano de Azucar. Po drugiej stronie, od północy, niższe i łagodniej pozaokrąglane wzgórza powolnie schodzą ku morzu i na ich końcu stoi zamek Św. Krzyża (Sta Cruz). W głębi obrazu widać było okręty i za nimi daleki łańcuch Brazylijskich Andów, ostrymi wierzchami ponastrzępiany i jakby jednym perłowym kolorem pociągnięty.
Miasta nie widać jeszcze było; zupełna cisza zatrzymała nas na gładkim, błękitnym morzu, pod turkusowym niebem. Słońce wschodziło od przylądka Nero, zaczerwieniły się góry i posłyszeliśmy wystrzały działowe z zamków Rio de Janeiro. Przybyły z nami na okręcie Brazylijczyk wytłumaczył, że wystrzały te znaczyły obchód rocznicy abdykacji Don Pedra I i wstąpienia na tron Don Pedra II, która to rocznica przypadała właśnie 7 kwietnia na nasze przybycie.
Wiedzieć potrzeba, że na brazylijskich brzegach, a mianowicie u zatoki Rio de Janeiro, panują wiatry periodyczne, które przez całą noc wieją od lądu, potem słabieją, następuje cisza i przed południem poczyna się wiatr od morza, który łagodzi gorąco, ożywia całą wegetacją i jest prawdziwym dobrodziejstwem dla mieszkańców.
Cisza, która nas zatrzymała u wejścia zatoki, przypadała w godzinę przemiany wiatru wschodniego na lądowy. O godzinie ósmej wiatr nadszedł od lądu i sześć okrętów z pełnymi żaglami wyszło naprzeciwko nas z zatoki. Mijały nas prędko, podczas kiedy nasz okręt ubijał się przeciw wiatru, idąc kreto i podpływając już to ku Głowie Cukru (Pano de Azucar), już… to ku zamku Św. Krzyża. W ciągłym ruchu przed nami była cała okolica, obracały się skały strojne w podzwrotnikową zieloność. Ciągłe gorąco i deszcze na tym brzegu czynią, że tu kamienie nawet prędko się okrywają drzewami i rozmaitą krze – winą; urwiste tylko brzegi i stromo sterczące wierzchy nagie są i wprowadzają do tego obrazu piękną rozmaitość kolorów i nagłe przejście od zieloności do żółtych, czerwonawych urwisk. Wyniosłe palmy i długie ramiona bananów dziwnie upiękniają tę naturę i nadają jej charakter różny od naszych najpiękniejszych widoków. Piękny las wspina się aż na grzbiet najwyższej góry Corcovado, a w dolinach i między górami kawa, pomarańcze i tysiące innych drzew i krzewów.