Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 877 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Heu mihi, quia in­co­la­tus meus pro­lon­ga­tus est.

Ps. CXI­X5

Przed­mo­wa

Mój dro­gi Ada­mie!

Po­sy­łam to­bie dzien­nik mo­jej czte­ro­mie­sięcz­nej po­dró­ży z Pa­ry­ża do Chi­le. Nie… szu­kaj w nim ani do­kład­ne­go opi­su kra­jów, przez któ­re prze­le­cia­łem, ani się spo­dzie­waj spo­tkać z no­wy­mi od­kry­cia­mi lub z czym bar­dzo cie­ka­wym, co by god­ne było ogło­sze­nia uczo­ne­mu świa­tu. Nie mia­łem ni ocho­ty, ni' pre­ten­sji do pi­sa­nia wo­ja­żu: nie mia­łem do tego ni cza­su, ni spo­so­bu, ni spo­koj­nej my­śli. In­a­czej urósł mój rę­ko­pism. Po­wo­dem do nie­go było, że co­kol­wiek mię za­ję­ło, wzru­szy­ło, po­do­ba­ło się lub za­smu­ci­ło, za­raz po chwi­li sta­wa­li­ście mi na my­śli i bra­ła mię ocho­ta opo­wia­dać Warn, chwa­lić się z tego, co wi­dzia­łem: choć o tym już nie­je­den przede mną wo­ja­żer z pro­fe­sji pi­sał i bru­ko­wał. Dla­te­go też nie wsty­dzę się po­mie­ścić w tym dzien­ni­ku ry­sun­ków mo­ich, cho­ciaż wca­le nie je­stem ar­ty­sta. Rad bym się nimi od­wdzię­czyć wro­cław­skim wy­daw­com za owe ry­sun­ki, któ­ry­mi nie ża­ło­wa­li ozdo­bić Po­dró­ży dla dzie­ci, a któ­re – pa­mię­tam – szcze­gól­nie ry­sun­ki Mu­rzy­nów, bar­dzo mię ba­wi­ły. Dla­te­go gdy­byś chciał kie­dy wy­dru­ko­wać mój dzien­nik, rad bym, żeby choć na okład­ce była wy­szty­cho­wa­ną Te­ne­ry­fa, a gdzie we środ­ku, dla za­ostrze­nia cie­ka­wo­ści, z parę Mu­rzy­nów i la­ta­ją­cą rybę.

Niech cię też nie dzi­wi, mój Ada­mie, że moje opi­sy tak są nie wy­koń­czo­ne i w wie­lu zda­rze­niach, o któ­rych wo­ja­że­ro­wie tyle do mó­wie­nia, tyle do de­kla­mo­wa­nia mają, ja pra­wie nie zna­la­złem czym Was za­ba­wić, czym za­stra­szyć ni za­dzi­wić. Ła­two się bo­wiem do­my­ślisz, że ja wo­ja­żo­wa­łem roz­tar­gnio­ny, ma­jąc gło­wę i ser­ce za sobą, jesz­cze da­lej, niż Wy ode mnie by­li­ście, i nie­raz naj­cud­niej­sze, naj­wspa­nial­sze wi­do­ki, naj­cie­kaw­sze przed­mio­ty za­mgli­ła mi myśl o kra­ju. Czy­tam w jed­nym z naj­now­szych wo­ja­żów jed­ne­go po­czci­we­go Niem­ca, że on po­dróż­ny w wy­pra­wie na wierzch Kor­dy­lie­rów, kędy i ja prze­by­wa­łem, zbie­rał kwia­ty, ka­mie­nie, przy­pa­try­wał się ob­ło­kom i prze­pa­ściom, czy­nił ob­ser­wa­cje, a na wierz­choł­ku Cum­bre czy­tał Szek­spi­ra, o któ­rym mówi, że był jego „im­mer neue Be­gle­iter lan­gjah­ri­gen Re­isen”. Dla­te­go to myśl wol­na, spo­koj­na dała mu spo­sob­ność do opi­sa­nia wi­do­ków i nie­bez­pie­czeństw, któ­re ja nie spo­strze­żo­ne mi­ną­łem. Ja nie mia­łem po­trze­by wo­zić z sobą Szek­spi­ra: mój „im­mer neue Be­gle­iter” bę­dzie za­wsze taż sama myśl o kra­ju, któ­ra ma co dzień coś no­we­go do przy­po­mnie­nia i we wszyst­kim spo­strze­że za­wsze coś ta­kie­go, że za­miast o tym, co mam przed sobą, my­ślę o rze­czach bar­dzo da­le­kich.

Nie Po­la­ko­wi wo­ja­żo­wać, nie Po­la­ko­wi pi­sać wo­ja­że. Dłu­go jesz­cze o nas pi­sać po­win­ni spo­koj­niej­si lu­dzie, niż my o dru­gich pi­sać po­czniem. Nie wo­jaż to ja za­tem po­sy­łam, nie pi­szę wo­ja­żu, ale jak je­den z na­szych ko­le­gów wy­bor­ny na po­dróż­ne na­sze dia­riu­sze wy­na­lazł ty­tuł, są to No­tat­ki szlach­ci­ca pol­skie­go. Je­śli ci się po­do­ba je ogło­sić, zrób z nimi, co ze­chcesz: zo­staw wszyst­ko, co mier­ne, nie­do­wcip­ne, cho­ciaż­by… nud­ne; wy­maż, co nie­mo­ral­ne: bo jest to praw­da, o któ­rej jeż­dżąc po da­le­kim świe­cie prze­ko­na­łem się, że zła książ­ka i prę­dzej, i da­lej za­bie­ży niż zły czło­wiek i zły­mi książ­ka­mi wię­cej roz­bo­jów lu­dzie po­peł­ni­li ni­że­li ogniem i orę­żem.

Co­qu­im­bo, dnia 23 stycz­nia 1839.I. Wy­jazd z Pa­ry­ża – Lon­dyn – Fal­mo­uth

Wy­je­cha­łem z Pa­ry­ża d. 31 stycz­nia 1838 r. dy­li­żan­sem „La­fi­te et Ca­il­lard” o go­dzi­nie pół do pią­tej wie­czo­rem, po­że­gna­ny na wsia­da­niu od mo­ich do­brych przy­ja­ciół, daw­nych są­sia­dów, współ­po­wiet­ni­ków, a te­raz jak ja wo­ja­że­rów. Pła­ka­łem w du­szy, ale oczy były su­che, bo do­ko­ła nas była ga­wiedź pa­ry­ska i cu­dzo­ziem­cy. Ostat­ni raz pa­trząc na gro­mad­kę swo­ich, cały kraj sta­nął mi na my­śli; chcia­łem coś do nich mó­wić, kie­dy po­wóz za­hu­czał, i nie wiem, jak prze­le­cia­łem sto­li­cę.

Po dro­dze że­gna­ły mię jesz­cze do­mo­wym wej­rze­niem pola śnie­giem okry­te i sło­mia­ne strze­chy Pi­kar­dii. W Bo­ulo­gne pierw­szy raz w ży­ciu oba­czy­łem oce­an.

2 lu­te­go, w świę­to N.P. Grom­nicz­nej, wsia­dłem na sta­tek pa­ro­wy i wie­czo­rem przy­pły­ną­łem do Do­ver. Ta mała pró­ba po­dró­ży mor­skiej za­trwo­ży­ła mię nie­co: do­sta­łem cho­ro­by i wi­dzia­łem cho­rych. Nie wiem na­wet, któ­re z tego dwoj­ga było gor­sze: tak wy­glą­da­ją brzyd­ko, mia­no­wi­cie ko­bie­ty cho­re na okrę­cie.

Za­pach ziem­ne­go wę­gla, krzyk fak­to­rów, ko­mo­ra cel­na, zim­no i zim­ne miny An­gli­ków nie na­der mile spre­zen­to­wa­ły mi An­glią. Te­goż wie­czo­ra pięk­nym czte­ro­kon­nym po­wo­zem ru­szy­łem do Lon­dy­nu.

Noc była jak u nas koło Grom­ni­cy: mróz tęgi, śnie­gu tyle, że by­ło­by po czym ku­ty­mi sa­nia­mi je­chać, a ko­nie bie­gły jak­by pod fel­dje­grem. Oko­ło pół­no­cy prze­le­cie­li­śmy przez Can­ter­bu­ry, miej­sce wsła­wio­ne ży­wo­tem świę­te­go To­ma­sza.

Dru­ga biła, kie­dy po­wóz za­trzy­mał się w Exche­ter. Za­pro­szo­no nas do izby. Co za nie­spo­dzia­ny wi­dok; o dru­giej w nocy po­tęż­ny stół za­sta­wio­ny mię­si­wem jak u nas na Wiel­ka­noc. Była to wie­cze­rza. Ogrom­ne tu­sze pe­ken­flej­szu, szyn­ki tłu­ste, pie­cze­nie, czy­li tak na­zwa­ne ro­st­be­fy, sery na kształt naj­więk­szych bab na­szych i tym po­dob­ne spe­cja­ły z ta­kim ga­stro­no­micz­nym wy­my­słem były po­roz­wa­la­ne, z taką zna­jo­mo­ścią sztu­ki i żar­łoc­twa ludz­kie­go, że we drzwiach już się zna­lazł ape­tyt. Przy tym na do­brze roz­ża­rzo­nym ogni­sku w ko­mi­nie pa­li­ło się brze­mię wę­gla sto­pio­ne­go już w ogrom­ną masę; ude­rzył w nią że­la­znym roż­nem słu­żą­cy i jak­by z kuź­ni ja­kiej buch­nę­ło na całą izbę cie­pło, przy­jem­ne, miłe i ogar­nę­ło po­spo­łu po­dróż­nych i wie­cze­rzę.

3 . O szó­stej rano sta­nę­li­śmy w Lon­dy­nie, wy­sie­dli­śmy na Strand i za­pro­wa­dzo­no nas do ho­te­lu „Osborn­sho­tel” na Adel­phi, nie­da­le­ko ma­łe­go te­atru Adel­phi.

Nie bez przy­czy­ny za­pew­ne cięż­ką i da­le­ką po­dróż do No­we­go Lądu Bóg mi po­zwo­lił roz­po­cząć od wi­dze­nia naj­bo­gat­sze­go i naj­po­rząd­niej­sze­go mia­sta dziś na Sta­rym Świe­cie; od wi­dze­nia oj­czy­zny John Bul­la, czer­stwej, ru­mia­nej i tak za­go­spo­da­ro­wa­nej, jak gdy­by lu­dzie dla tego tyl­ko świa­ta żyli.

Po­mi­mo pięk­nej po­go­dy, któ­ra mi dała spo­sob­ność przy­pa­trzyć się fi­zjo­no­mii mia­sta nie ob­le­czo­ne­go we mgłę i dymy, jak go ma­lu­ją, swąd wę­glo­wy tak mię był odu­rzył, że przez pierw­sze dwa dni cho­dzi­łem jak­by po nie­schlud­nej kuch­ni. Czy­stość jed­nak, ci­chość nie­po­ję­ta, dla tego zwłasz­cza, co z Pa­ry­ża przy­jeż­dża, dziw­ny we wszyst­kim po­rzą­dek, zdro­wy ro­zum, prze­mysł i pra­co­wi­tość, usza­no­wa­nie pra­wa i bez­pie­czeń­stwo zna­mie­nu­ją Lon­dyn i bar­dzo mi się po­do­ba­ły. Nie masz tu owej ciż­by gar­so­nów, de­kro­te­rów, kry­erów, czy­li krzy­ka­czy, i ty­sią­cz­nych ku­gla­rzy, spe­ku­la­to­rów, dow­cip­nych a na­tręt­nych, któ­rzy we Fran­cji go­rzej wę­glo­we­go dymu odu­rza­ją lu­dzi. Za­miast wrzesz­czą­cych do­no­si­cie­li cze­goś no­we­go po mie­ście wi­dać spo­koj­nych lu­dzi nio­są­cych wy­so­ko na ki­jach wiel­ki­mi li­te­ra­mi pi­sa­ne afi­sze, któ­re każ­dy, kto chce, może czy­tać. Tu na­wet po­li­cja, je­dy­ne miej­sce w Eu­ro­pie, sza­no­wa­na jest, po­rząd­na, nie na­pa­stu­je lu­dzi i nic od­ra­ża­ją­ce­go ani w obej­ściu się, ani w ubra­niu swo­im nie ma.

Nie­ma­ło może do tej ci­cho­ści i po­rząd­ku i do nada­nia temu mia­stu ja­kie­goś wła­ści­we­go jemu wej­rze­nia przy­czy­nia się wie­lość i roz­drob­nie­nie pry­wat­nych do­mów, brak wiel­kich ho­te­lów i wiel­kich me­blo­wa­nych oberż. Tu każ­da pra­wie fa­mi­lia ma od­dziel­ny dom, od­dziel­ne wej­ście od uli­cy, drzwi pięk­nie po­ma­lo­wa­ne, ale za­mknię­te, na któ­rych

„knock and ring” na­pi­sa­no, co zna­czy, żeby ci otwo­rzo­no, po­trze­ba i dzwo­nić, i stu­kać.

Tak przy­najm­niej nowa część Lon­dy­nu, po ty­lo­krot­nych po­ża­rach od­bu­do­wa­na, urzą­dzo­na jest i na klucz za­mknię­ta. Sze­ro­kie uli­ce, sze­ro­kie pla­ce, ogro­dy, czy­li tak na­zwa­ne par­ki, roz­le­głe, żad­ny­mi zby­tecz­ny­mi ko­ścio­ła­mi (jak to nie­słusz­nie lu­dzie sta­ro­świec­kim mia­stom przy­ga­nia­ją) nie za­kry­te; a przy tym po­są­gi ad­mi­ra­łów i mi­ni­strów, nie­zli­czo­ne mnó­stwo ga­lo­no­wa­nej li­be­rii, pięk­nych koni i po­wo­zów od­zna­cza­ją tu sie­dli­sko wy­so­kiej ary­sto­kra­cji. Resz­ta sto­li­cy, sta­re mia­sto i sta­re jego od­no­gi, nie ze wszyst­kim ze sta­ro­ści swo­jej, z wież zam­ków i ko­ścio­łów odar­te; po­tęż­ne kra­my, ba­za­ry, bank i las okrę­to­wy na Ta­mi­zie tak są nie­prze­bra­nym bo­gac­twem to­wa­rów i wszel­kich wy­ro­bów kunsz­tow­nych za­rzu­co­ne, taki ruch na tym świe­cie, taka roz­ma­itość lu­dzi, że praw­dzi­wie je­steś tu… na ryn­ku i jar­mar­ku czte­rech czę­ści świa­ta.

„A gdzie gmin? – py­tał kie­dyś ce­sarz Alek­san­der. – Czyż tu za­rów­no wszy­scy bo­ga­ci?” Że­brac­two za­bro­nio­ne tu jest, nie­na­wi­dzia­ne i go­rzej uczyn­ków złych po­gar­dzo­ne. Ale jak­że pra­wo bied­ne­mu za­bro­nić może łak­nąć i pra­gnąć? Po­da­tek na ubo­gich temu za­ra­dza, a tego po­dat­ku skła­da­ją na rok do dwie­stu mi­lio­nów funt ster bo­gat­si. Wy­bor­ny spo­sób, toć pra­wie bez do­bro­czyn­no­ści chrze­ści­jań­skiej ob­cho­dzą się tu lu­dzie? Nie ze wszyst­kim, bo tego po­dat­ku nie wy­star­cza na wy­ży­wie­nie uboż­szych, ale na to jesz­cze inna rada: rząd za­chę­ca do emi­gro­wa­nia, do osad­nic­twa, do do­bro­wol­ne­go wy­gna­nia, a przy tym byli lu­dzie, świa­tli eko­no­mi­ści, co jesz­cze sztucz­niej­sze wy­my­śla­li pro­jek­ty. Cóż zna­czy ta ko­bie­ta w mróz na Pi­ca­dil­ly z dziec­kiem, łach­ma­na­mi przy­kry­ta; nogi na­gie, ręce po­wy­żej łok­ci ob­na­żo­ne, w ka­pe­lu­szu sło­mia­nym; kła­nia się na wszyst­kie stro­ny, aż do pa­rad­ne­go bru­ku chy­ląc gło­wę, i śpie­wa okrop­nie. Zim­no i chryp­ka tłu­mią jej fał­szy­wą, ale ja­kąś świa­to­wą pieśń, a dziec­ko bie­ga od przy­chod­nia do przy­chod­nia na próż­no. Ta ko­bie­ta nie że­bru­je, jest to śpie­wacz­ka, a pra­wo nie za­bra­nia ar­ty­stom ćwi­cze­nia swo­ich ta­len­tów. Cóż zna­czy ta dru­ga, sta­rusz­ka, bla­da jak trup, trzę­są­ca się; pa­trzy li­to­śnie w oczy, nie śmie pro­sić i ze stra­chem przyj­mu­je. A ciż dru­dzy, jak smut­nie od­bi­ja­ją od masy sil­nej i bo­ga­tej. Strach wpa­try­wać się dłu­go w prze­sy­co­ne czer­stwo­ścią zdro­wie tego po­spól­stwa, w tę ru­mia­ność wie­cze­rzy Exche­ster, żeby w niej nie od­kryć wię­cej owych zbo­la­łych czę­ści, jak się nie­raz wpa­tru­jąc wi­dzi na za­grza­nej trun­kiem twa­rzy pół­wiecz­ne­go czło­wie­ka zmarszcz­ki i roz­ma­ity za­da­tek wy­god­ne­go ży­cia.

4 . Była nie­dzie­la, po­za­my­ka­no kra­my i ci­chość więk­sza niź­li w dzień po­wsze­dni. Wie­dzieć po­trze­ba, że w mie­ście tym, jak i po ca­łej An­glii, wszel­kie­go sta­nu lu­dzie, męż­czyź­ni i ko­bie­ty, mło­dzi i sta­rzy, wszy­scy za­rów­no cho­dzą do ko­ścio­ła i przy­kład­nie w nim się znaj­du­ją. Trud­no mi było do­py­tać się ka­to­lic­kie­go ko­ścio­ła, wszyst­kie bo­wiem ko­ścio­ły z cza­sów ka­to­lic­kich ob­rzą­dek pro­te­stanc­ki dla sie­bie za­brał, wie­le ich po­pa­li­ło się w ty­lo­krot­nych po­ża­rach i dziś ka­to­li­cy tu­tej­si do hisz­pań­skiej ka­pli­cy cho­dzą na na­bo­żeń­stwo, a mó­wio­no mi, że są jesz­cze dwie mniej­sze ka­pli­ce w da­le­kich czę­ściach mia­sta.

O pół do dwu­na­stej rano ko­ściół Św. Paw­ła był już za­mknię­ty; o trze­ciej po po­łu­dniu by­łem w West­min­ste­rze. Pusz­cza­no wszyst­kich dar­mo, ale ta część ko­ścio­ła, w któ­rej się daw­niej lud mo­dlił, była za­mknię­tą, bo w niej leżą gro­by wiel­kich lu­dzi, któ­re się tyl­ko za pie­nią­dze po­ka­zu­je. Dzi­siej­sze zaś na­bo­żeń­stwo i lud dzi­siej­szy miesz­czą się w daw­nym chó­rze, miej­scu, któ­re dla du­cho­wień­stwa tyl­ko i ko­ściel­nych ob­rząd­ków było po­świę­co­ne. Oł­tarz jesz­cze, a ra­czej miej­sce oł­ta­rza po­zo­sta­ło ni­czym nie za­ję­te i uwa­ża­łem, lu­dzie cza­su na­bo­żeń­stwa wie­lo­krot­nie ob­ra­ca­li się w tę stro­nę, nie wiem, czy mi­mo­wol­nie, czy z prze­pi­su. Ze wszyst­kich przy tym zbo­rów pro­te­stanc­kich tu tyl­ko i ko­ścio­ło­wi Św. Paw­ła zo­sta­wio­no mu­zy­kę i śpie­wa­ków, na co rząd, jak mi mó­wi­li An­gli­cy, nie szczę­dzi kosz­tu!

Nie był to dzień do przy­pa­try­wa­nia się ko­ścio­łom, kie­dy się do nich lu­dzie na na­ukę scho­dzi­li, odło­ży­łem więc za­spo­ko­je­nie mo­jej cie­ka­wo­ści na ju­tro.

5 . Ja­koż w po­nie­dzia­łek wsze­dłem do ko­ścio­ła Św. Paw­ła o po­łu­dniu. U wej­ścia czte­ry pen­sy ka­za­no mi za­pła­cić, bo in­a­czej nie pusz­cza­ją ni­ko­go. Lu­dzie po­bie­ra­ją­cy pie­nią­dze je­dli obiad w ko­ście­le, a wie­lu cie­ka­wych prze­cha­dza­ło się po tym po­tęż­nym gma­chu w ka­pe­lu­szach z ki­ja­mi. Oprócz wiel­ko­ści muru, wspa­nia­ło­ści i for­my na­szych ko­ścio­łów nic nie mó­wi­ło, że to dom Boży. U wiel­kie­go oł­ta­rza, gdzie­śmy na­wy­kli wi­dzieć Cia­ło i Krew Pań­ską, stoi ogrom­na sta­tua któ­re­goś z wiel­kich lu­dzi an­giel­skich, po le­wej stro­nie Nel­son, po pra­wej Col­lin­gwo­od czy Nor­thesk, je­śli się nie mylę. Ja­kieś ma­lo­wi­dła na ko­pu­le we mgle to­nę­ły. Pod ogrom­ny­mi fi­la­ra­mi świe­ci­ły świe­że mar­mu­ro­we fi­gu­ry, nie­daw­no wi­dać po­sta­wio­ne, przy­pa­try­wa­łem się im; były to po­są­gi wa­lecz­nych lu­dzi; pod każ­dym pra­wie pod­pi­sa­no, że po­bił Fran­cu­zów. Nie mogę za­ta­ić, że ko­ściół ten we­wnątrz dwa razy mniej­szym mi się wy­dał, ni­że­li jego po­wierz­chow­ność obie­cu­je. Sze­ro­kie czwo­ro­gran­ne ko­lum­ny za­kry­wa­ją część znacz­ną prze­strze­ni, cięż­kie są i nie mają w so­bie tej śmia­ło­ści wy­smu­kłych, wy­nio­słych fi­la­rów, któ­ry­mi się tak pysz­nią daw­ne ka­to­lic­kie ko­ścio­ły. Przy tym dwo­je po­tęż­nych ra­mion tego ko­ścio­ła na po­do­bień­stwo Wa­ty­ka­nu zbu­do­wa­nych kry­je się po bo­kach i we­wnątrz mało się przy­czy­nia do wspa­nia­ło­ści gma­chu. Rzecz dziw­na, upar­ci przy swo­im i wiel­ce dba­ją­cy o to, by zna­ku krzy­ża i żad­nych po­wierz­chow­nych zna­mion nie zo­sta­wić ko­ścio­ło­wi swe­mu, pro­te­stan­ci wy­bu­do­wa­li sam ko­ściół w kształt krzy­ża, za­pa­trzyw­szy się na sto­li­cę apo­stol­ską, któ­rej nie lu­bi­li. Wie­dzieć bo­wiem po­trze­ba, że dzi­siej­szy ko­ściół Św. Paw­ła jest na miej­scu sta­re­go, któ­ry w XVII wie­ku spło­nął, a miał 690 stóp dłu­go­ści i wie­żę na 540 stóp wy­so­ką. Dzi­siej­szy, sto trzy­dzie­ści stóp krót­szy i z ko­pu­łą na czte­ry­sta siedm­dzie­siąt stóp wy­nio­słą, był wy­bu­do­wa­ny z po­dat­ku na­rzu­co­ne­go na wę­giel ziem­ny, z cze­go się bar­dzo cie­szy wy­daw­ca Cam­de­na, mó­wiąc, że ten spo­sób bu­do­wa­nia da­le­ko jest lep­szy od daw­ne­go z do­bro­wol­nych ofiar. Zim­no… mi się zro­bi­ło; mar­mu­ro­wa pod­ło­ga od wil­go­ci jak­by wodą była po­la­na; dreszcz mię prze­jął; rzu­ci­łem raz jesz­cze okiem na pu­ste do­ko­ła ścia­ny i wy­sze­dłem.

Uda­łem się do West­min­ste­ru. Po krót­kim tar­gu pusz­czo­no mię za dwa i pół szy­lin­ga. Nie mam ocho­ty ni pa­mię­ci opi­sy­wać po­mni­ków, z któ­rych się tak chlu­bią An­gli­cy. Te gro­by bo­ga­te, mar­mu­ry, srebr­ne i zło­te ozdo­by, a pom­pa­tycz­ne na­pi­sy pro­chem są obok jed­nej ka­pli­cy Hen­ry­ka VII tak mi­ster­nie, pra­co­wi­cie, su­mien­nie i z taką po­boż­ną wspa­nia­ło­ścią wy­ro­bio­nej, że pi­sać o tym by­ło­by naj­więk­szą pi­sar­ską zu­chwa­ło­ścią. Je­że­li w ar­chi­tek­tu­rze, jak we wszyst­kich sztu­kach pięk­nych, jest pięk­no jed­no, nie­zmien­ne, jed­ne­go dnia z czło­wie­kiem, a może przed nim stwo­rzo­ne, to pięk­no ob­lo­kło się tu w po­waż­ną ko­ro­nę z ka­mie­nia i sztuk­mistrz ją w wi­dze­niu po­chwy­cił. Nic do­tąd nie od­mie­nio­no w tej ka­pli­cy: sie­dze­nia na­wet mni­chów i ka­pi­tu­ły, ściem­nia­łe od sta­ro­ści, zo­sta­wio­no; wy­rzu­co­no tyl­ko oł­tarz.

Ude­rzo­ny pięk­no­ścią tej ka­pli­cy i przy­po­mnie­niem wie­ku, któ­re­go była stwo­rzo­ną, prze­cha­dza­łem się po kró­lew­skich gro­bach, z więk­szą może obo­jęt­no­ścią, ni­że­li zwy­kli je oglą­dać wo­ja­że­ro­wie. Nie mogę jed­nak prze­mil­czeć wra­że­nia, ja­kie­go do­zna­łem. Wpo­śród kosz­tow­nych a nie­zli­czo­nych po­mni­ków je­dy­nie po­boż­ne, peł­ne praw­dy i pro­sto­ty chrze­ści­jań­skiej, pro­szą­ce o re­li­gij­ny ra­tu­nek są gro­bow­ce ksią­żąt i pa­nów ka­to­lic­kich, któ­rzy w zbroi, ze zło­żo­ny­mi rę­ka­mi, mają wej­rze­nie sług i żoł­nie­rzy Bo­żych, a leżą na ustro­niu, przy zie­mi, pod fi­la­ra­mi, nie okra­szo­ne żad­ny ar­chi­tek­to­niczn ozdo­ba­mi. W mia­rę jak się przy­bli­żasz do now­szych, wy­raz ten praw­dy i po­boż­no­ści ry­cer­skiej nik­nie. Hen­ryk VIII, in­sty­tu­tor no­we­go ko­ścio­ła, mó­wią, że tyl­ko dla sie­bie za­wa­ro­wał na­bo­żeń­stwo ża­łob­ne; po­zaz­dro­ścił go po­tom­nym. Bo­ga­to na gro­bie jak­by na tro­nie swo­im zło­żo­nej Elż­bie­cie nie zo­sta­wił nic ar­ty­sta prócz dumy, cier­pie­nia, za­wi­ści, tych sa­mych przy­mio­tów, któ­re tak wier­nie od­dał w swo­im ob­ra­zie De­la­ro­che, przed­sta­wu­jąc śmierć tej kró­lo­wej. W isto­cie, na wi­dok jej na­grob­ku sta­nął mi na my­śli ten ob­raz tak nie­pięk­ny z luk­sem­bur­skiej ga­le­rii, któ­ry za­pew­ne rów­nie mógł­by słu­żyć za na­gro­bek Elż­bie­cie, jak ów kosz­tow­ny z mar­mu­ru. Od tego gro­bu od­dzie­la na za­wsze grób Ma­rii ta sama ka­pli­ca Hen­ry­ka VII, tak pięk­na i po­boż­na, w któ­rej już daw­no uci­chły pie­śni na po­jed­na­nie umar­łych i prze­bła­ga­nie Boga.

Idąc do co­raz now­szych i now­szych po­mni­ków, tra­ci­my z oczu praw­dę, pro­sto­tę, we­spół z po­boż­no­ścią, a uka­zu­je się ja­kaś po­gań­ska sztu­ka: bo­gi­nie, nim­fy, ale­go­rie obok prze­sa­dy, su­cho­ści i fał­szu. Nie­co póź­niej wbi­ja się do tego cmen­ta­rza czy ga­le­rii rzeź­biar­stwa sztu­ka fran­cu­ska, jak­by na po­psu­cie wie­lu po­mni­ków, któ­rych część znacz­na mówi o zwy­cię­stwach nad Fran­cu­za­mi. Od­tąd wi­dzisz bo­ha­te­rów udra­po­wa­nych, ge­niu­sze na pół ob­na­żo­ne, śmierć w płasz­czu, czas z kosą, ku­pi­dy­ny i nie wie­dzieć bo­żysz­cza ja­kie, a ani na jed­nym gro­bie chrze­ści­ja­ni­na zna­ku chrze­ści­ja­ni­na. Na ko­niec jak­by na oka­za­nie, do cze­go to ze­psu­cie sztu­ki pro­wa­dzi, po­ka­za­no mi sta­tuy z wo­sku wy­le­pio­ne, po­ma­lo­wa­ne, po­ubie­ra­ne, któ­re ja­ko­by lal­ki ja­kie w tym­że sa­mym West­min­ste­rze cho­wa­ją dla po­ka­za­nia, jak wy­glą­da­li za ży­cia Nel­son, kil­ku kró­lów i kró­lo­wych. W isto­cie, ob­szedł­szy te nie­me po­mni­ki, na któ­re tyle bia­łe­go mar­mu­ru, a na na­pi­sy tyle zło­ta wy­ło­żo­no, le­d­wo sam so­bie wie­rzysz, żeś prze­szedł koło gro­bów Szek­spi­ra, New­to­na i tylu sław­nych i wiel­kich lu­dzi, któ­rych imio­na by­ły­by na­tchnę­ły ar­ty­stów czymś wyż­szym, pięk­niej­szym, gdy­by nie duma i upór ludz­ki, któ­re czę­sto­kroć w lu­dziach chcą wi­dzieć coś wię­cej niż lu­dzi i ośle­pio­ne wiel­ko­ścią nie chcą z niej od­dać dani Bogu, od któ­re­go je­dy­nie wszel­ka wiel­kość i pięk­no po­cho­dzą.

6 . Nie­wie­le też mam do po­wie­dze­nia o mu­ze­ach lon­dyń­skich. Naj­pięk­niej­sze dzie­ła, ja­kie w nich wi­dzia­łem, nie były to rzeź­by ani ob­ra­zy, ale sław­ne fo­sy­lia, czy­li ko­pal­ne szkie­le­ty ich­tio­so­rów, ple­sio­so­rów, pte­ro­dak­ty­lów i tylu in­nych za­gi­nio­nych po­twór, któ­re z wiel­ką sztu­ką i zna­jo­mo­ścią rze­czy an­giel­scy geo­lo­go­wie ku wiecz­nej pa­mię­ci od­kry­li i za­cho­wa­li. Jest to rzecz god­na wi­dze­nia, owi przed­ludz­cy miesz­kan­ce sta­re­go świa­ta: pa­trząc na nich, czas stwo­rze­nia tak się prze­dłu­ża, jak się prze­dłu­ża prze­strzeń, kie­dy się okiem astro­no­ma pa­trzy w nie­skoń­czo­ność świa­tów. Cie­ka­we te za­byt­ki daw­nej or­ga­ni­za­cji zwie­rząt znaj­du­ją się w Bri­tish Mu­zeum, ra­zem z ko­lek­cją mi­ne­ra­łów, po­są­ga­mi świe­żo z Gre­cji przy­wie­zio­ny­mi, za­byt­ka­mi sta­ro­żyt­no­ści egip­skich i wie­lu in­ny­mi cie­ka­wo­ścia­mi.

Na tym za­koń­czę moje krót­kie uwa­gi nad Lon­dy­nem. Cóż wresz­cie miał­bym do po­wie­dze­nia o ca­łej świet­no­ści ku­piec­kie­go pań­stwa, o li­be­ral­nym par­la­men­cie mło­dej kró­lo­wej, woj­sku czer­wo­no, bo­ga­to ubra­nym, kie­dy wśród tego wszyst­kie­go wi­dzia­łem przy­ja­ciół, to­wa­rzy­szy mo­ich w nę­dzy, tra­cą­cych pra­wie na­dzie­ję.

7 . Siód­me­go lu­te­go wie­czo­rem mia­łem iść na Dru­ry Lane, kie­dy p. Lam­bert wcho­dzi i do­no­si mi, że po­ju­trze rano od­pły­wa z Fal­mo­uth do Bra­zy­lii prze­wo­zo­wy sta­tek (pac­ket-boat), na któ­rym za­mó­wio­ne mamy miej­sca. W go­dzi­nę by­li­śmy już w po­jeź­dzie i ru­szy­li­śmy pocz­tą na całą noc do Fal­mo­uth. Nie mia­łem na­wet cza­su po­że­gnać na­szych bra­ci w Lon­dy­nie ani im do­nieść o so­bie.

8 . W dro­dze przy­pa­trzy­łem się nie­co An­glii,. owym hrab­stwom i po­prze­gra­dza­nej zie­mi, po­rząd­nym do­mom i mia­stom za­moż­nym. Nie­do­bra to jed­nak rzecz po­dró­żo­wać pocz­tą: kraj cały prze­bie­żysz i nie masz sło­wa do po­wie­dze­nia.

Póź­no wie­czo­rem prze­bie­gli­śmy przez Ply­mo­uth, przez De­von­port i prze­pły­nę­li­śmy za­to­kę o świe­tle księ­ży­ca.

9 . O trze­ciej rano przy­by­łem do Fal­mo­uth w czas słot­ny i burz­li­wy. Oka zmru­żyć nie mo­głem. Ja­kaś go­rącz­ka mię ogar­nę­ła na po­że­gna­niu z Eu­ro­pą. Sia­dłem do pi­sa­nia li­stów. Za­le­d­wo po kil­ka słów na­pi­sa­łem do domu i do Pa­ry­ża, kie­dy dwu­krot­ny wy­strzał dzia­ło­wy ostrzegł nas, że okręt roz­wi­ja ża­gle. Okręt to był, o któ­rym już wspo­mnia­łem.

O dzie­wią­tej rano wsie­dli­śmy do czół­na i do­pły­nę­li­śmy do bry­gu „Spey”, na któ­rym dano dla mnie i dla p. Lam­bert osob­ną izbę, bar­dzo po­rząd­ną, i ze wszel­ką uczci­wo­ścią nas przy­ję­to.IV. Dal­szy ciąg że­glu­gi. – Noc pod ekwa­to­rem. – Przej­ście na pół­ku­le po­łu­dnio­we

14 mar­ca. Je­ste­śmy pod 6°24' szer. geogr., a 26°8' dł. Cie­pło­mierz w cie­niu do­cho­dził do 82° F (28° na moim set­ko­wym).

Tego wie­czo­ra całe mo­rze bły­ska­ło świa­tła­mi. Nie mó­wię już o tych iskrach, któ­re nasz okręt ocie­ra­jąc się o wodę do­by­wał z fali; iskry te, drob­ne, żywe, ja­sne, zmie­sza­ne z mor­ską pia­ną, ga­sły na trak­cie, po któ­rym pły­nę­li­śmy, ale z da­le­ka, po ca­łej po­wierzch­ni oce­anu po­ka­zy­wa­ły się więk­sze świa­tła, któ­re nie od razu ni­kły, ale prze­cią­ga­ły po­wo­li w roz­ma­itych kie­run­kach. Nie­kie­dy, oto­czo­ne tą dziw­ną ja­sno­ścią, wi­dać było opo­dal jak­by z po­chod­nia­mi prze­cha­dza­ją­ce się po­tęż­ne ryby. Inne stwo­rze­nia, żyw­sze, mniej­sze, kil­ka­krot­nie pod­no­sząc się i za­pa­da­jąc do wody, two­rzy­ły mnó­stwo sztucz­nych bły­ska­wic i jak­by ochot­ny­mi ognia­mi nas ba­wi­ły. Po­tem zno­wu mo­rze było ciem­ne i tyl­ko od cza­su do cza­su przy­bli­ża­ły się do okrę­tu i za­pa­da­ły w głąb ja­kieś okrą­głe ryby, ko­li­ste, bla­do świe­cą­ce jak błęd­ne po cmen­ta­rzach świa­tła. Nie­bo było przy­mro­czo­ne ob­ło­ka­mi, ale ob­ło­ki na tym na­do­ce­ano­wym nie­bie nie są jak na­sze, peł­ne, wy­dat­ne i roz­le­głe; tu­tej­sze ja­kieś drob­ne, na­strzę­pio­ne (Ar­rus), z lek­ka przy­kry­wa­ją nie­bo i nig­dy go tak czar­no nie za­ciem­nia­ją jak na­sze. Nie wi­dzę do­sta­tecz­nych po­wo­dów do przy­pusz­cze­nia z pa­nem Hum­boldt i in­ny­mi uczo­ny­mi, ja­ko­by te pięk­ne świa­tła, o któ­rych mowa, po­cho­dzi­ły od or­ga­nicz­nej ma­te­rii czy po­li­pów za­wie­szo­nych w wo­dzie, gni­ją­cych, a pra­wie nie­wi­dzial­nych. Woda mor­ska tego wie­czo­ra była czy­sta, naj­mniej­sze­go nie mia­ła odo­ru, a wzię­ta pod mi­kro­skop, nie wi­dać w niej było naj­mniej­sze­go śla­du ja­kich­kol­wiek bądź je­stestw. Głów­ny wa­ru­nek do wy­do­by­cia z niej świa­tła było – jak uwa­ża­łem – tar­cie i świa­tło to nie za­le­ża­ło od po­wierzch­ni ocie­ra­ją­cej wodę, bo za­rów­no da­wa­ło się spo­strze­gać w ocie­ra­niu się ryby o wodę, jak też w tar­ciu okrę­tu o wodę, a na­wet w ocie­ra­niu się wody o wodę. Uwa­ża­łem bo­wiem, że tego wie­czo­ra oko­ło dzie­sią­tej, kie­dy naj­wię­cej świa­teł po­ka­zy­wa­ło się na oce­anie, wszyst­kie na­wet wierz­chy fali, to jest miej­sca, gdzie się woda roz­bi­ja na kro­ple i za­mie­nia w pia­nę, świe­ci­ły. 15 mar­ca. Je­ste­śmy pod 4° 19' sze­ro­ko­ści, ter­mo­metr do­cho­dził do 84° F. Ba­ro­metr nie­po­ru­szo­ny. Wiatr sta­ły, któ­ry w pół­noc­nej czę­ści go­rą­ce­go pasa, po­cząw­szy od Te­ne­ry­fy, wiał od pół­no­co-wscho­du, w mia­rę ja­ke­śmy się przy­bli­ża­li do rów­ni­ka, zba­czał nie­co bar­dziej ku za­cho­do­wi. Od dwóch dni spo­strze­żo­no wiel­ką zmia­nę w jego kie­run­ku, któ­ry z ENE – OSO prze­szedł w kie­run­ku E – O, a dziś za­ry­wał już na ESE – ONO. Ten ostat­ni, jak wi­dzi­my, na­le­ży już do wia­tru sta­łe­go po­łu­dnio­wej pół­ku­li, a miej­sce, na któ­rym je­ste­śmy, jest wła­śnie na wal­ce czy ście­ra­niu się z sobą dwóch wia­trów sta­łych, to jest pół­noc­no-wschod­nie­go z pół­ku­li pół­noc­nej z po­łu­dnio­wo-wschod­nim pół­ku­li po­łu­dnio­wej. Z tego to ście­ra­nia się dwóch wia­trów wy­ni­ka­ją owe ci­sze, któ­rych się tak bar­dzo lę­ka­ją że­gla­rze pod ekwa­to­rem. Dla­te­go to nasz ka­pi­tan, by czym prę­dzej wy­mi­nąć ten pas nie­bez­piecz­ny, pły­nął w pro­stym kie­run­ku od pół­no­cy ku po­łu­dnio­wi. Ci­sza bo­wiem mor­ska czę­sto­kroć bar­dziej jest nie­bez­piecz­na niż sama bu­rza. Nie­daw­no zda­rzy­ło się ka­pi­ta­no­wi jed­ne­go ku­piec­kie­go stat­ku być za­trzy­ma­nym przez czte­ry ty­go­dnie przy li­nii (pod rów­ni­kiem) i przez ten czas dwa za­le­d­wo stop­nie sze­ro­ko­ści był uszedł; za­bra­kło było wody na okrę­cie, a su­chość cią­gła i skwar pod­rów­ni­ko­wy były do nie­wy­trzy­ma­nia. W ostat­niej roz­pa­czy znaj­do­wa­li się lu­dzie, gdy spa­dła ule­wa: pod­sta­wio­no ża­gle i wszel­kie na­czy­nia do ze­bra­nia desz­czo­wej wody, a i to na nie­dłu­go wy­star­czy­ło: aż w koń­cu wiatr przy­szedł i ka­pi­tan zmu­szo­ny był skie­ro­wać swój okręt do wysp Cap Vert dla od­świe­że­nia żyw­no­ści i na­bra­nia wody.

Na­le­ży też wie­dzieć, że była jesz­cze inna przy­czy­na, dla któ­rej nasz ka­pi­tan wo­lał pły­nąć poza 26 po­łu­dni­kiem, ni­że­li trzy­mać się po­łu­dnio­wo-za­chod­nie­go kie­run­ku. Po­wie­dzia­łem już, że po dru­giej stro­nie rów­ni­ka wiatr sta­ły wie­je od po­łu­dnio-wscho­du; Ba­hia, do któ­rej pły­nie­my, znaj­du­je się pod 18° szer., a przy tym przy brze­gach Ame­ry­ki wiatr sta­ły bar­dziej jesz­cze za­wra­ca się ku pół­no­cy i pa­nu­ją prą­dy mor­skie od po­łu­dnia ku pół­no­cy. Dla­te­go to że­gla­rze sta­ra­ją się prze­ci­nać rów­nik jak moż­na naj­da­lej do brze­gów Ame­ry­ki, po przej­ściu bo­wiem przez ekwa­tor pew­ni są wia­tru po­łu­dnio­wo-wschod­nie­go, któ­ry im nie do­zwa­la pły­nąć ku po­łu­dnio­wi, ale za jego po­mo­cą, na­sta­wiw­szy ża­gle bo­kiem ku temu wia­tru, wszel­kie okrę­ty pły­ną ku po­łu­dnio-za­cho­do­wi i nie lę­ka­ją się ci­szy ni wia­trów zmien­nych. Im bar­dziej na wschód znaj­du­ją się okrę­ty po przej­ściu przez rów­nik, tym bez­piecz­niej i pew­niej do­cho­dzą do brze­gów Po­łu­dnio­wej Ame­ry­ki pę­dzo­ne od po­łu­dnio­wo-wschod­nie­go wia­tru; prze­ciw­nie, po­rwa­ne tym wia­trem okrę­ty bli­sko ame­ry­kań­skich brze­gów, mu­szą biec na pół­noc i czę­sto­kroć krą­żą da­le­ko, nim zno­wu im się uda prze­ciąć rów­nik na wscho­dzie. Z tym wszyst­kim nie mogą też że­gla­rze zbyt da­le­ko za­pusz­czać się na wschód w przej­ściu przez rów­nik z przy­czy­ny, że poza brze­ga­mi Afry­ki pa­nu­ją ci­sze lub wia­try zmien­ne, któ­re zbyt utru­dza­ją że­glu­gę. Do­świad­cze­nie na­uczy­ło, że naj­bez­piecz­niej jest pły­ną­cym na po­łu­dnie prze­ci­nać rów­nik mię­dzy 26 a 27 po­łu­dni­kiem (li­cząc od po­łud… lon­dyń­skie­go).

Cie­pło dnia tego było nie­zno­śne, du­szą­ce; wiatr wol­niał, nie­bo chmu­rzyć się za­czę­ło i za­no­si­ło się na deszcz. Ja­koż oko­ło go­dzi­ny siód­mej wie­czo­rem spadł deszcz ulew­ny, a w go­dzi­nę chmu­ry się roz­stą­pi­ły i uka­za­ło się nie­bo czyst­sze i wspa­nial­sze niż nocy prze­szłych. Tego wie­czo­ra gwiaz­dy pra­wie przy sa­mym mo­rzu świe­ci­ły i nie było owej po­mro­ki po­nad wid­no­krę­giem, któ­ra ni to mgła, ni ob­łok za­sę­pia do­ko­ła niż­szą część nie­ba i rzad­ko kie­dy po­god­nie po­zwo­li zajść słoń­cu lub wejść księ­ży­co­wi.

Dziw­na to być musi… i osob­na w swym ro­dza­ju roz­kosz, ja­kiej do­zna­je sta­ry, wy­ćwi­czo­ny że­glarz, pa­trząc na nie­bo w noc po­god­ną. Tam się on prze­glą­da w gwiaz­dach z ta­kim upodo­ba­niem, jak my, lud rol­ni­czy, w po­lach, łą­kach i ga­jach. U gwiazd on pyta się dro­gi i kie­dy na zmarsz­czo­nym za­wsze jed­no­staj­nie mo­rzu nie wi­dzi na­wet bie­gu swo­je­go, cała roz­ma­itość dla nie­go jest na nie­bie, cala od­mia­na na prze­chy­la­ją­cym się skle­pie­niu gwiaź­dzi­stym.

Czas nie­ma­ły prze­sta­jąc z że­gla­rza­mi i co wie­czór z nimi przy­pa­tru­jąc się nie­bu, wy­pro­sto­wa­łem był już nie­co gło­wę, dłu­go­let­nim po­ży­ciem w Pa­ry­żu do bru­ku schy­lo­ną. Wi­dzia­łem, jak co noc o jed­nej go­dzi­nie nowe gwiaz­dy uka­zy­wa­ły się na po­łu­dniu, a pół­noc­ne, daw­ne moje zna­jo­me, do wid­no­krę­gu chy­li­ły się.

Tej nocy okręt pły­nął pro­sto na po­łu­dnie, a był już tyl­ko o trzy stop­nie i może bli­żej od rów­ni­ka. Ła­two się było orien­to­wać. Li­nia po­dłuż­na okrę­tu dzie­li­ła całą prze­strzeń na wschod­nią i za­chod­nią; li­nia jego po­przecz­na na pół­noc­ną i po­łu­dnio­wą; ze­nit wiel­kie­go masz­tu do­ty­kał nie­bie­skie­go ekwa­to­ru.

Opar­ty na wschod­niej kra­wę­dzi okrę­tu wi­dzia­łem na pół­no­cy roz­cią­gnię­tą Niedź­wie­dzi­cę, ni­sko już, o 40 stop­ni ni­żej niź­li na na­szym do­mo­wym nie­bie. Po dru­giej stro­nie po­łu­dnia nowa dla mnie zna­jo­mość, kon­ste­la­cja Krzy­ża: dwie gwiaz­dy pierw­szej wiel­ko­ści, jed­na u stóp, dru­ga na pra­wym ra­mie­niu, trze­cia czer­wień­sza u gło­wy, a czwar­ta nie­co ciem­niej­sza na le­wym ra­mie­niu. Krzyż był po­chy­lo­ny, a co­raz się pod­no­sił; o dwu­na­stej i co pół­noc stał pra­wie pio­no­wo. Kon­ste­la­cja ta szcze­gól­nie na sie­bie zwra­ca uwa­gę że­gla­rzy i je­den przed dru­gim mi ją po­ka­zy­wa­li jako naj­zna­mie­nit­szą na po­łu­dnio­wym nie­bie. Tuż przy niej więk­sza, bo­ga­ta w gwiaz­dy roz­ma­ite­go ko­lo­ru i wiel­ko­ści, Okręt, a da­lej w głę­bi, przy Po­łu­dnio­wym Bie­gu­nie, dwie bla­de pla­my, Mgły Ma­gel­la­na.

Gwiaz­da Pół­noc­na ni­kła już przy mo­rzu, oba bie­gu­ny do­ty­ka­ły pra­wie wid­no­krę­gu, a na pół dro­gi mię­dzy nimi pod­no­sił się księ­życ z mo­rza, w miej­scu kędy się po­czy­nał i po­nad gło­wy na­sze ku za­cho­do­wi prze­rzu­cał Zo­diak.

Tak były wy­raź­ne głów­ne punk­ty i koła na nie­bie­skiej kuli i w tak pro­stym ona wzglę­dem nas była po­ło­że­niu, że z ła­two­ścią szu­kać było na niej zna­mie­nit­szych gwiazd i ich gro­mad. Po­ka­zy­wał mi je ka­pi­tan i więk­sze po imie­niu na­zy­wał, jak kie­dy osia­dły z daw­na, w ja­kiej oko­li­cy szlach­cic po­ka­zu­je go­ścio­wi z da­le­ka po roz­kosz­nych bło­niach roz­sy­pa­ne cel­niej­sze domy wsi i fol­war­ki.

A kie­dy­śmy tak za­ję­ci prze­cho­dzi­li z kon­ste­la­cji do kon­ste­la­cji, uto­pio­ne oczy ma­jąc w nie­bie, sto­ją­cy na przo­dzie okrę­to­wym maj­tek za­wo­łał, że ja­kiś okręt do nas się przy­bli­ża. Pod­bie­gli wszy­scy na­przód i oba­czy­li­śmy może na parę staj od nas dwu­masz­to­wy okręt, któ­ry nam prze­bie­gł­szy dro­gę pły­nął ku pół­no­co-za­cho­do­wi. Szedł do­syć pręd­ko i nik­nął przy ho­ry­zon­cie, kie­dy sta­ry ma­tros, z wy­pra­wy ka­pi­ta­na Par­ry, rzekł do swe­go ko­le­gi: „idzie do domu”. Wy­raz „home” uwiązł mi głę­bo­ko w du­szy; od­sze­dłem.

16. . Z rana go­rą­co nie­zno­śne, cie­pło­mierz w cie­niu prze­cho­dził za 86° , za­no­si­ło się na deszcz, prze­cią­ga­ły chmu­ry, po­wie­trze było cięż­kie, a do­ko­ła po mo­rzu plu­ska­ły świ­nie mor­skie (mar­su­iny, mar­so­uins) i dwa po­tęż­ne re­kie­ny (re­qu­ins) przy­bli­ży­ły się do nas może na pa­rę­set kro­ków od okrę­tu. Uka­za­ło się też wie­le pta­ków wod­nych i od cza­su do cza­su zry­wa­ły się i za­pa­da­ły sta­da ryb la­ta­ją­cych. O po­łu­dniu by­li­śmy jesz­cze o 2° 7' od rów­ni­ka, a okręt był nie­co ze­szedł z 26° po­łu­dni­ka i zna­lazł się pod 25° 47' dł… geogr.

17 . Przy­pa­dła na nas ci­sza, któ­rej się tak lę­ka­li­śmy. Że­gla­rze bar­dzo się za­smu­ci­li. Ale koło 10 rano za­ob­ser­wo­wał uważ­ny ma­ster ja­kiś ruch mię­dzy ob­ło­ka­mi i zwia­sto­wał nam na­dej­ście wia­tru. Ja­koż w go­dzi­nę spa­dła ule­wa i o po­łu­dniu zno­wu za­świe­ci­ło słoń­ce. Okręt był jesz­cze o je­den sto­pień i siedm mi­nut od rów­ni­ka.

Pod wie­czór wiatr zno­wu za­wiał, ucho­dzi­my po dwie do trzech mil na go­dzi­nę. Roz­we­se­li­li się majt­ko­wie.

Nie było wąt­pli­wo­ści, że na­za­jutrz przej­dziem przez ekwa­tor; że zaś na­za­jutrz przy­pa­da­ła nie­dzie­la, a w ca­łej An­glii lu­dzie nie po­zwa­la – ją so­bie pra­co­wać w nie­dzie­lę, umy­śli­li majt­ko­wie dziś wy­pra­wić ową ma­ry­nar­ską kro­to­chwi­lę, któ­ra się po­wszech­nie z oka­zji przej­ścia przez li­nią na wszyst­kich okrę­tach prak­ty­ku­je.

Nie był przy­ja­cie­lem tej za­ba­wy nasz ka­pi­tan i nie po­zwa­lał majt­kom tar­gnąć się na ary­sto­kra­cją okrę­to­wą, to jest na tych po­dróż­nych, któ­rzy z nim do sto­łu sia­da­li.. Ob­rzą­dek więc tak na­zwa­ne­go chrztu mor­skie­go nie był ani tak oka­za­ły, ani tak za­baw­ny, jak się zwy­kle ob­cho­dzi na in­nych okrę­tach.

W isto­cie ża­den żart ni za­ba­wa na lą­dzie nie może być grub­sza, mniej dow­cip­na i bo­le­śniej­sza od tej kro­to­chwi­li mor­skiej; przy żad­nej jed­nak za­ba­wie na lą­dzie nie masz tyle śmie­chu i krzy­ku co przy tej je­dy­nej za­ba­wie na mo­rzu.

Naj­star­szy z okrę­to­wej cze­la­dzi, naj­po­waż­niej­szy, ubie­ra się ja­koś dzi­wacz­nie i niby jest boż­kiem mor­skim, któ­ry przy­cho­dzi w od­wie­dzi­ny do okrę­tu, a ma swo­je miesz­ka­nie pod sa­mym rów­ni­kiem. Na­tych­miast dru­dzy, któ­rzy już nie po raz pierw­szy li­nią prze­by­wa­li, po­ry­wa­ją za wia­dra i roz­ma­ite na­czy­nia, spusz­cza­ją je do mo­rza po wodę i wy­cią­gnię­tą wodą po­le­wa­ją tych wszyst­kich, co nie byli jesz­cze nig­dy pod rów­ni­kiem. Po­czy­na się krzyk, śmiech, pra­wie sza­leń­stwo: w mo­men­cie cała po­ło­wa okrę­tu na­le­żą­ca do gmi­nu, cały sprzęt na po­kła­dzie zla­ny jest wodą sło­ną i wszy­scy majt­ko­wie do nit­ki prze­mo­kli. Wten­czas star­si po­ry­wa­ją z ko­lei po jed­ne­mu z no­wi­cju­szów, nio­są go i prze­wra­ca­ją no­ga­mi do góry przed boż­kiem i jed­ni si­kaw­ka­mi, dru­dzy z wia­der leją nań stru­mie­nie wody, a mistrz ob­rzę­du szo­ru­je mu twarz i wci­ska wodę do gęby, tak że bied­ny czło­wiek krztu­si się i zsi­nia­ły, z wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi, pra­wie umie­ra w kon­wul­sjach, a wszy­scy za­cho­dzą się od śmie­chu. Na­zy­wa się to „go­lić ma­ry­na­rza”. Po­tem uwią­zu­ją po dwóch czy trzech tak ogo­lo­nych na sznu­rze, cią­gną ich w górę i leją wodę tak na za­wie­szo­nych, jako i na tych co cią­gną. Na ko­niec wszyst­ko się mie­sza, nik­nie róż­ni­ca mię­dzy star­szy­mi a młod­szy­mi i jed­ni na dru­gich ci­ska­ją wodą, tak że sam bo­żek, jak­by świe­żo wy­cią­gnię­ty z mo­rza, usie­dzieć nie może, ucie­ka, a cała kom­pa­nia do zwy­czaj­nej po­wa­gi i roz­sąd­ku po­wra­ca.

18 . Była to trze­cia nie­dzie­la po­stu. Rano zwy­cza­jem swo­im cały po­czet okrę­to­wy go­to­wał się do na­bo­żeń­stwa. Majt­ko­wie w bia­łych pół­ko­szul­kach z błę­kit­ny­mi koł­nie­rza­mi, w bia­łych okrą­głych ka­pe­lu­szach i każ­dy z książ­ką w ręku cze­ka­li u ste­ru na ka­pi­ta­na i za­wie­szo­no ban­de­rę. Pa­rad­nie ubra­ny ka­pi­tan ze zło­tą szli­fą i Bi­blią wy­szedł o go­dzi­nie dzie­sią­tej po śnia­da­niu na po­kład i na­bo­żeń­stwo roz­po­czął, a sam był pro­mo­to­rem i za­stę­po­wał księ­dza.

O je­dy­na­stej było już po na­bo­żeń­stwie, wró­ci­li majt­ko­wie do swo­jej po­ło­wy okrę­tu i na­stą­pi­ła świą­tecz­na spo­koj­ność, gdy okrę­to­wy chło­pak spo­strzegł re­kie­na tuż przy okrę­cie. Po­da­no ka­pi­ta­no­wi uwią­za­ny hak na sznur­ku i sam ka­pi­tan za­rzu­cił na tym haku ka­wał wie­przo­wi­ny. W parę mi­nut wy­cią­gnię­to na parę łok­ci dłu­gie­go re­kie­na, sil­ną sztu­kę, któ­rą na­tych­miast po­pła­ta­li majt­ko­wie i z niej uwa­rzy­li dla sie­bie zupę. Mię­so tego zwie­rzę­cia twar­de jest, nie­smacz­ne, od­da­ją­ce tra­nem i dla­te­go nie po­da­no go na stół ka­pi­ta­na.

O po­łu­dniu ob­ser­wa­cje ofi­ce­rów oka­za­ły, że­śmy już wy­mi­nę­li rów­nik i byli od nie­go na dwie mi­nu­ty na po­łu­dnio­wej pół­ku­li. Słoń­ce dnia tego mia­ło tyl­ko 1° 19' zbo­cze­nia i nie bez przy­jem­no­ści wi­dzia­łem cień gło­wy mo­jej u nóg, a słoń­ce nad gło­wą. Cie­pło­mierz nie prze­cho­dził 83°F.

Tego więc dnia o pół do dwu­na­stej Pan Bóg do­zwo­lił mi szczę­śli­wie przejść przez rów­nik ziem­ny. Nie śni­ło się ro­dzi­com moim, że ja, naj­spo­koj­niej­szy z ro­dzeń­stwa, lu­bią­cy wieś i ci­chość, za­bie­gę tak da­le­ko i jesz­cze da­lej, bo jesz­cze le­d­wo w po­ło­wie dro­gi je­ste­śmy.

Wiatr był prze­ry­wa­ny, sła­by. Zwy­czaj­ny prąd pod­rów­ni­ko­wy pod­pę­dził nas ku za­cho­do­wi, cho­ciaż ster­ni­cy jesz­cze trzy­ma­li się li­nii po­łu­dnio­wej. Dziś wie­czo­rem od­mie­nio­no kie­ru­nek okrę­tu; opu­ści­li­śmy po­łu­dnik, po któ­rym nasz okręt pły­nął przez 18 stop­ni sze­ro­ko­ści, i za­wra­ca­my się ku za­chod­nio-po­łu­dnio­wo-za­chod­niej stro­nie (WWS) w li­nii pro­stej ku Ba­hia, do­kąd nasz ka­pi­tan miał po­le­ce­nie od swo­je­go rzą­du wstą­pić po dro­dze do Rio de Ja­ne­iro.

19–20 . Pły­nę­li­śmy z oba­wą ci­szy; wiatr zmien­ny, nie­bo się chmu­rzy­ło, a jed­nak ba­ro­metr dzien­nie tyl­ko (diur­nes) pe­rio­dycz­ne, ma­łej wagi wska­zy­wał od­mia­ny. Ter­mo­metr w cie­niu do­cho­dził do 84°, a na słoń­cu wska­zy­wał 110° F. Po­kil­ka­krot­nie spa­dał deszcz rzę­si­sty, co go­dzi­na zmie­ni­ła się chy­żość wia­tru. Słoń­ce w tym cza­sie na pół­noc­ną prze­cho­dzi­ło stro­nę i 19 mar nie­co przed po­łu­dniem było u ze­ni­tu. 20 mar­ca o po­łu­dniu zna­leź­li­śmy się już pod 1° 21' szer. płd., a 27° 41'' dł… geogr.

21 . O po­łu­dniu pod 3° 25', a 28° 47' dł. Wiatr po­łu­dnio­wo-wschod­ni, nie­co stal­szy. Że­gla­rze po­kil­ka­krot­nie dwa wyż­sze ża­gle zwi­jać mu­sie­li w oba­wie bu­rzy.

22 . Wiatr po­myśl­ny, sta­ły SO, rów­nie po­myśl­ny dla pły­ną­cych do Ame­ry­ki, jak i dla po­wra­ca­ją­cych, z tą róż­ni­cą, że ci ostat­ni prze­szedł­szy za rów­nik mu­szą da­le­ko ze swej dro­gi ku za­cho­do­wi zba­czać i pły­ną na pół­noc (w kie­run­ku NWN) aż poza sze­ro­kość No­we­go Jor­ku, żeby tam spo­tkać ciąg wia­trów od za­cho­du wie­ją­cych.

. 23 . 4° 12' szer. – 29° 30' dł.

24 . 6° 48' szer. – 31° 17' dł.

25 – 26 . Ubie­ga­my po 7, 8 do 9 mil na go­dzi­nę. Ob­ło­ki po­czy­na­ją się za­okrą­glać, wy­peł­niać i czy­ściej od­ry­wać od nie­ba, przy­bie­ra­ją wej­rze­nie na­szych lą­do­wych ob­ło­ków. 26 mar­ca by­li­śmy pod 12 stop­niem płd… szer., a mi­ja­li­śmy 35 po­łu­dnik, kie­dy na mo­rzu uka­zał się brud ja­kiś sza­ra­wy na roz­le­głość nie­przej­rza­ną okiem. Brud ten, ob­ser­wo­wa­ny w wo­dzie przez mi­kro­skop, wy­da­wał się jak­by zło­żo­ny z drob­niut­kich sło­mek, nie­co żół­ta­wych i bez naj­mniej­sze­go śla­du or­ga­ni­za­cji, po­tar­ty w pal­cach od­da­wał jak­by tłu­sto­ścią wie­lo­ry­bią nie­co prze­gni­łą, co za­pew­ne dało po­wód że­gla­rzom do do­my­słu, że był to brud wie­lo­ry­bi. Nie by­łem w sta­nie od­gad­nąć, co to zna­czy­ło: z wej­rze­nia, na szkle mi­kro­sko­pu, brud ten po­dob­ny był do na­sie­nia ro­ślin ja­kichś czy mchów mor­skich, ale z za­pa­chu ozna­czał ja­kąś ma­te­rię zwie­rzę­cą. Za­pach ten nie­przy­jem­ny był w at­mos­fe­rze na­wet, a mo­rze było męt­ne.

W parę go­dzin mi­nę­li­śmy to oce­ano­we bło­to, oczy­ści­ło się po­wie­trze z nie­przy­jem­ne­go za­pa­chu, woda ja­sna i czy­sta przy­bra­ła swój zwy­czaj­ny błę­kit i na­stą­pi­ła noc pięk­na, wspa­nia­ła, okręt biegł peł­ny­mi ża­gla­mi, rzu­ca­jąc na wszyst­kie stro­ny srebr­ną ja­sno­ścią, i cała pia­na była jak­by z ognia.VI. Rio de Ja­ne­iro

7 kwiet­nia. O świ­cie były przed nami ska­li­ste brze­gi Rio de Ja­ne­iro i wej­ście do por­tu. Z le­wej stro­ny w dzi­wacz­nych kształ­tach góry prze­dłu­ża­ją się w wą­skie mię­dzy­mo­rze i otu­la­ją od po­łu­dnia za­to­kę, sta­wia­jąc u sa­me­go do niej wej­ścia po­tęż­ną górę, zwa­ną Pano de Azu­car. Po dru­giej stro­nie, od pół­no­cy, niż­sze i ła­god­niej po­za­okrą­gla­ne wzgó­rza po­wol­nie scho­dzą ku mo­rzu i na ich koń­cu stoi za­mek Św. Krzy­ża (Sta Cruz). W głę­bi ob­ra­zu wi­dać było okrę­ty i za nimi da­le­ki łań­cuch Bra­zy­lij­skich An­dów, ostry­mi wierz­cha­mi po­na­strzę­pia­ny i jak­by jed­nym per­ło­wym ko­lo­rem po­cią­gnię­ty.

Mia­sta nie wi­dać jesz­cze było; zu­peł­na ci­sza za­trzy­ma­ła nas na gład­kim, błę­kit­nym mo­rzu, pod tur­ku­so­wym nie­bem. Słoń­ce wscho­dzi­ło od przy­ląd­ka Nero, za­czer­wie­ni­ły się góry i po­sły­sze­li­śmy wy­strza­ły dzia­ło­we z zam­ków Rio de Ja­ne­iro. Przy­by­ły z nami na okrę­cie Bra­zy­lij­czyk wy­tłu­ma­czył, że wy­strza­ły te zna­czy­ły ob­chód rocz­ni­cy ab­dy­ka­cji Don Pe­dra I i wstą­pie­nia na tron Don Pe­dra II, któ­ra to rocz­ni­ca przy­pa­da­ła wła­śnie 7 kwiet­nia na na­sze przy­by­cie.

Wie­dzieć po­trze­ba, że na bra­zy­lij­skich brze­gach, a mia­no­wi­cie u za­to­ki Rio de Ja­ne­iro, pa­nu­ją wia­try pe­rio­dycz­ne, któ­re przez całą noc wie­ją od lądu, po­tem sła­bie­ją, na­stę­pu­je ci­sza i przed po­łu­dniem po­czy­na się wiatr od mo­rza, któ­ry ła­go­dzi go­rą­co, oży­wia całą we­ge­ta­cją i jest praw­dzi­wym do­bro­dziej­stwem dla miesz­kań­ców.

Ci­sza, któ­ra nas za­trzy­ma­ła u wej­ścia za­to­ki, przy­pa­da­ła w go­dzi­nę prze­mia­ny wia­tru wschod­nie­go na lą­do­wy. O go­dzi­nie ósmej wiatr nad­szedł od lądu i sześć okrę­tów z peł­ny­mi ża­gla­mi wy­szło na­prze­ciw­ko nas z za­to­ki. Mi­ja­ły nas pręd­ko, pod­czas kie­dy nasz okręt ubi­jał się prze­ciw wia­tru, idąc kre­to i pod­pły­wa­jąc już to ku Gło­wie Cu­kru (Pano de Azu­car), już… to ku zam­ku Św. Krzy­ża. W cią­głym ru­chu przed nami była cała oko­li­ca, ob­ra­ca­ły się ska­ły stroj­ne w pod­zwrot­ni­ko­wą zie­lo­ność. Cią­głe go­rą­co i desz­cze na tym brze­gu czy­nią, że tu ka­mie­nie na­wet pręd­ko się okry­wa­ją drze­wa­mi i roz­ma­itą krze – winą; urwi­ste tyl­ko brze­gi i stro­mo ster­czą­ce wierz­chy na­gie są i wpro­wa­dza­ją do tego ob­ra­zu pięk­ną roz­ma­itość ko­lo­rów i na­głe przej­ście od zie­lo­no­ści do żół­tych, czer­wo­na­wych urwisk. Wy­nio­słe pal­my i dłu­gie ra­mio­na ba­na­nów dziw­nie upięk­nia­ją tę na­tu­rę i na­da­ją jej cha­rak­ter róż­ny od na­szych naj­pięk­niej­szych wi­do­ków. Pięk­ny las wspi­na się aż na grzbiet naj­wyż­szej góry Cor­co­va­do, a w do­li­nach i mię­dzy gó­ra­mi kawa, po­ma­rań­cze i ty­sią­ce in­nych drzew i krze­wów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: