- nowość
Moje światy sztuczne i realne. Jak narodziła się AI najnowszej generacji - ebook
Moje światy sztuczne i realne. Jak narodziła się AI najnowszej generacji - ebook
Doktor Fei-Fei Li, jedna ze 100 NAJBARDZIEJ WPŁYWOWYCH OSÓB w dziedzinie sztucznej inteligencji według tygodnika „TIME”, napisała „przejmujący apel o umieszczenie człowieczeństwa w centrum najnowszej rewolucji technologicznej” („Financial Times”).
Dr Fei-Fei Li należy do wąskiej grupy naukowców, którzy dokonali niezwykłego postępu w dziedzinie sztucznej inteligencji. Twórczyni ImageNet, kluczowego katalizatora sztucznej inteligencji w znanej nam dzisiaj postaci, przez ponad dwie dekady była jedną z czołowych badaczek AI. Jako imigrantka ciężko pracowała, aby pomóc swojej rodzinie stanąć na nogi i rozwinąć skrzydła w nowym kraju, a jako utalentowana fizyczka i informatyczka wniosła wielki wkład w przełom naukowy, który nazywamy sztuczną inteligencją. W trakcie swojej kariery mierzyła się z niezwykłymi możliwościami – i zagrożeniami – technologii, która ją urzekła.
Książka stanowi pasjonującą opowieść o nauce z osobistej perspektywy uczonej, która przyczyniła się do jednego z najważniejszych odkryć naszych czasów. To porywająca historia jej pracy i klarowne wyjaśnienie, czym rzeczywiście jest i jak narodziła się sztuczna inteligencja. To świadectwo pasji i ciekawości.
JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK NA LIŚCIE „FINANCIAL TIMES” W 2023 ROKU
Fei-Fei Li była pierwszą uczoną, której badania ujawniły potencjał głębokiego uczenia. Książka przedstawia klarowny opis zarówno niezwykłego potencjału, jak i zagrożenia związanego ze sztuczną inteligencją, którą Fei-Fei Li pomogła rozwinąć. Jej wezwanie do działania i zbiorowej odpowiedzialności ma ogromne znaczenie dla tego szczególnego momentu w historii, w którym się znaleźliśmy.
Geoff Hinton, laureat Nagrody Turinga, profesor informatyki na University of Toronto
Fei-Fei Li, jedna z badaczek odpowiedzialnych za narodziny najszerzej dziś dyskutowanej nauki, czyli sztucznej inteligencji, zawarła w tej książce najlepsze wyjaśnienie sztucznej inteligencji, jakie kiedykolwiek czytałam. Jednocześnie opowiada historię swojego jakże amerykańskiego doświadczenia młodej imigrantki, która dzięki edukacji realizuje swoje marzenia. Lektura obowiązkowa.
Condoleezza Rice, dyrektorka Hoover Institution, była sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych
Niezwykła książka jednej z czołowych badaczek sztucznej inteligencji. To zarówno poruszająca osobista historia dorastania młodej uczonej, jak i porywająca narracja, która wprowadza czytelnika w świat jednego z najbardziej dalekosiężnych i doniosłych odkryć naukowych naszych czasów. To głęboko ludzka historia pasji Fei-Fei Li do uczenia się i głębokiej miłości do nauki.
Ed Catmull, współzałożyciel Pixar, autor książki Kreatywność S.A.
Fascynujące i poruszające wspomnienia, świadectwo siły i możliwości ludzkości. Niezwykła historia Fei-Fei Li: od skromnego startu do statusu jednej z najważniejszych wizjonerek AI oraz zaangażowania w rozwój i wykorzystanie tej technologii do poprawy kondycji człowieka.
Reid Hoffman, współzałożyciel LinkedIn i Inflection.AI, autor książki Rozmowa z chatem GPT o przyszłości ludzi i świata
Inspirująca osobista podróż od dzieciństwa imigrantki do statusu pionierskiej uczonej. Książka stanowi przekonujący argument na rzecz etycznego podejścia do sztucznej inteligencji, skoncentrowanego na człowieku.
Jennifer Doudna, laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie chemii, pionierka CRISPR i współautorka książki Edycja genów. Władza nad ewolucją
Fei-Fei Li jest profesorką informatyki na Uniwersytecie Stanforda i dyrektorką zarządzającą Stanford Institute for Human-Centered Artificial Intelligence, a także założycielką i prezeską zarządu organizacji non profit AI4ALL. Należy do National Academy of Engineering, National Academy of Medicine oraz American Academy of Arts and Sciences.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8175-624-2 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hotelowe lobby było proste i bezpretensjonalne, odzwierciedlało ideę, która gloryfikowała przytulność ponad luksus i spokojną atmosferę: uprzejme rozmowy między gośćmi i konsjerżem, szum toczących się kółek walizek, okresowy szmer otwieranych i zamykanych szklanych drzwi. Czułam jednak niepokój, a pospieszne stukanie butów po cienkim dywanie zdawało się potęgować mój nastrój. Oczywiste było, że jako wieloletnia pracownica naukowa, która miała zeznawać na temat sztucznej inteligencji (AI – artificial intelligence) przed Komisją Nauki, Przestrzeni Kosmicznej i Technologii Izby Reprezentantów, spodziewałam się nerwów. Sytuacji nie sprzyjał ani lot z Zachodniego Wybrzeża, ani niemal całkowity brak snu poprzedniej nocy, ani nerwowe próby mojego oświadczenia – raz po raz prowadzone w mojej głowie – które wypełniły poprzedzające tę chwilę godziny. Był 26 czerwca 2018 roku, a każda mijająca minuta przybliżała mnie do pierwszego w mojej karierze wystąpienia na przesłuchaniu w Kongresie Stanów Zjednoczonych.
Gdy wyszłam na waszyngtoński chodnik, przywitał mnie blady poranek. Po obu stronach ulicy stały szpalery rządowych budynków, nieciekawych i monochromatycznych, odległych od scenerii, do której byłam przyzwyczajona w Kalifornii, gdzie było mnóstwo budynków mieszkalnych i modnych parków biurowych, z okazjonalnymi akcentami architektonicznymi w stylu misyjnym. Tutaj nawet mury wydawały się cięższe i były z pewnością starsze. Stolica jest miejscem, które otwarcie mówi o swojej historii.
Przypomniałam sobie moją pierwszą wizytę w Waszyngtonie, jeszcze przed czasami AI, przed środowiskiem akademickim i przed Doliną Krzemową, kiedy cała moja tożsamość – jeśli chodzi o świat – mieściła się w granicach jednego słowa: „imigrantka”. Dla rodzin z ograniczonymi zasobami finansowymi i minimalną znajomością języka angielskiego wycieczki są wyzwaniem. Większość zajęć należy do dwóch kategorii – „darmowe” i „zaporowo drogie”, a i tak wiele z nich otula mgła niewystarczającej znajomości drugiego języka, która wydaje się nigdy nie opadać. Mimo to wspomnienia z wizyty w Narodowym Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej wciąż tkwiły w mojej pamięci. Naturalnej wielkości eksponaty zgromadzone na ekspozycji ukazywały skalę i waleczność historii lotnictwa i kosmonautyki, przytłaczając moje zmysły i rozpalając wyobraźnię. Przypomniało mi się, że nawet będąc nastoletnią dziewczyną, żyjącą na dalekim marginesie społeczeństwa, światem, w którym najbardziej pragnęłam się znaleźć, była nauka.
Choć w tamtym czasie wydawało się to nieprawdopodobne, w kolejnych latach trafiłam do najdalszych zakątków jej świata. Nie było to wprawdzie lotnictwo i kosmonautyka, ale nauka o umyśle i wciąż rodzące się badania nad inteligentnymi maszynami. A kiedy przełomowa technika zwana głębokim uczeniem zaczęła tworzyć historię zaledwie dekadę po rozpoczęciu mojej kariery, sztuczna inteligencja stała się bardzo, bardzo ważna.
Mimo że spełnienie niezbędnych warunków wstępnych zajęło ponad pół wieku, a historyczne kamienie milowe w ewolucji algorytmów, surowej mocy obliczeniowej i big data zbiegły się dopiero u progu 2010 roku, to potrzeba było mniej niż pół dekady, aby uwolnione przez nie możliwości zmieniły świat. Firmy uległy transformacji, w technologię zainwestowano miliardy dolarów, a wszyscy – od analityków branżowych przez komentatorów politycznych po filozofów – próbowali nadać sens technologii, która z dnia na dzień zdawała się wręcz eksplodować, od niszy akademickiej do siły napędowej globalnych zmian. Już sama szybkość i zakres pojawienia się sztucznej inteligencji, prawdopodobnie bezprecedensowe w całej historii, uzasadniały atencję prawodawców, takich jak ci, z którymi wkrótce miałam stanąć oko w oko.
Oczywiście w tej historii było coś więcej. W ciągu zaledwie kilku lat entuzjazm branży technologicznej został spłaszczony przez rosnące obawy dziennikarzy, grup rzeczniczych, a nawet rządów. Narastające szkody wyrządzane przez decyzje algorytmów zawierające uprzedzenia, obawy przed powszechnymi zwolnieniami z pracy i niepokojące wizje inwigilacji stały się integralnymi elementami krajobrazu mediów, psując publiczny odbiór sztucznej inteligencji w stopniu niespotykanym w świecie technologii.
Próbowałam podsumować te napięcia, kiedy kilka miesięcy wcześniej publikowałam op-ed w The New York Timesie. Chociaż objętość artykułu była ograniczona do około ośmiuset słów, starałam się zrównoważyć moje podekscytowanie przyszłością dziedziny, w której działałam, z wieloma uzasadnionymi obawami podnoszonymi przez jej krytyków. Napisałam, że prawdziwy wpływ sztucznej inteligencji na świat będzie w dużej mierze zdeterminowany przez motywację, która kierowała rozwojem tej technologii – co jest niepokojącą myślą w erze rozwijającego się rozpoznawania twarzy i personalizowanych reklam. Jeśli jednak mielibyśmy poszerzyć naszą wizję AI, aby wyraźnie uwzględnić pozytywny wpływ na ludzi i społeczności – gdyby nasza definicja sukcesu mogła obejmować takie rzeczy – byłam przekonana, że AI może zmienić świat na lepsze. I nadal jestem o tym przekonana.
Wygląda na to, że ta wiara w przyszłość odegrała rolę w zaproszeniu mnie do złożenia zeznań. Niewiele wcześniej byłam współzałożycielką edukacyjnej organizacji non profit AI4ALL, której celem jest wspieranie większej integracji w STEM poprzez otwarcie laboratoriów uniwersyteckich dla dziewcząt, osób o kolorze skóry innym niż biały i innych niedostatecznie reprezentowanych grup, a wszystko to już na poziomie szkoły średniej. I rzeczywiście jako kluczowy powód zaproszenia mnie w roli panelistki wymieniono moje wysiłki na rzecz dywersyfikacji tej dziedziny. Biorąc pod uwagę złożoną naturę tematu, zachęcające było w tym to, że byłam kojarzona z nadzieją w dziedzinie, która swoją specyfiką nie jest z nią związana.
Przyspieszyłam. Obrałam budynek Kapitolu za swój azymut. Był równie malowniczy na żywo, chociaż wciąż nie do końca przyswoiłam fakt, że to był cel mojej podróży. Zauważyłam jednak wyraźny brak papierowych map, które odgrywały tak ważną rolę podczas mojej podróży z czasów nastoletnich – przypomnienie, jak bardzo smartfony zmieniły życie codzienne w ciągu ostatnich lat, w tym turystykę. Ale smartfony również zaczęły pokazywać swoją ciemną stronę, sprawiając, że rok 2018 był trudnym czasem dla przedstawicielki świata technologii, która głosiła przesłanie optymizmu skoncentrowanego na człowieku.
Na dobre i na złe mój op-ed pojawił się w samym środku fali techlash – powszechnej zgody co do tego, że ambicje Doliny Krzemowej osiągnęły nadmierne, a nawet drapieżne skrajności. W każdym innym momencie mojej kariery takie kontrowersje byłyby odległe o lata świetlne od tak mało znanej naukowczyni jak ja. Tak się jednak złożyło, że byłam w połowie 21-miesięcznego urlopu naukowego od mojej profesury w Stanfordzie i działałam jako główna naukowczyni ds. sztucznej inteligencji w Google Cloud, co postawiło mnie niejako w epicentrum zdarzeń. Google był moim pierwszym nieakademickim pracodawcą od czasu pralni chemicznej, którą prowadziłam z rodziną, a od powrotu na uniwersytet w pełnym wymiarze godzin dzieliło mnie zaledwie kilka miesięcy. Ale tamtego popołudnia nie można było zmienić optyki.
Paradoksalnie moje obawy o bycie myloną z kimś z branży przebiegały równolegle do trwającej od dziesięcioleci mojej walki jako outsiderki. Podobnie jak wielu imigrantów czułam się osaczona przez przecinające moje życie podziały kulturowe, od tych niewidocznych po całkiem jawne. Większość czasu każdego dnia porozumiewałam się moim drugim językiem. I byłam kobietą w dziedzinie zdominowanej przez mężczyzn, tak konsekwentnie symbolizowanej przez archetypowy obraz „facetów w bluzach z kapturem”, że wyrażenie to straciło wszelkie ślady ironii. Po tylu latach spędzonych na zastanawianiu się, czy tak naprawdę gdziekolwiek jest moje miejsce, Kongres wydawał się mało prawdopodobną przestrzenią, w której mogłabym opuścić gardę.
Jeśli komisja miała obawy co do przyszłości tej technologii, to tylko potwierdzało, jak wiele nas łączyło. Ja także je miałam. Zawsze byłam optymistką, jeśli chodzi o potęgę nauki, i nią pozostałam, ale burzliwe lata poprzedzające ten dzień nauczyły mnie, że owoców optymizmu nie należy brać za pewnik. Choć przyszłość rzeczywiście może być świetlana, nie będzie taka przez przypadek. Będziemy musieli na nią wspólnie zapracować, a nie było do końca jasne, w jaki sposób.
Wciąż jednak, gdy przedzierałam się przez miasto, na sercu ciążyło mi coś innego. Niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej siedziałam przy mojej matce w szpitalu w Palo Alto, zresztą jak od tygodni. Matka przez wiele lat zmagała się z niezliczonymi zagrożeniami zdrowia – zarówno przewlekłymi, jak i nagłymi – a my wciąż borykaliśmy się z najnowszymi. Znaczna część moich pisemnych zeznań została sporządzona na niewygodnym krześle przed drzwiami jej pokoju na oddziale intensywnej terapii, pośród niebieskich i białych fartuchów. W spotkaniach przygotowawczych do przesłuchania również uczestniczyłam zdalnie. Wszyscy uczestnicy byli ściśnięci na ekranie mojego laptopa, a dodatkowo zmagałam się z przeszkadzającym gwarem sanitariuszy i przerywanymi tonami szpitalnego systemu przywoławczego.
Ponieważ byłam jedynym dzieckiem i jedynym wsparciem finansowym obojga rodziców – nie wspominając o byciu tłumaczką między angielskim wykorzystywanym przez naszych opiekunów a rodzinnym mandaryńskim moich rodziców – trudno mi było uciec od poczucia, że błędem jest choćby rozważanie takiej podróży. Choroba nie może się jednak równać z dumą matki imigrantki. Możliwość zobaczenia, jak córka przemawia w Kongresie Stanów Zjednoczonych niewiele ponad dwie dekady po przybyciu do tego kraju, była za duża, by ją odpuścić. Matka była niezawodnym źródłem wsparcia przez całą moją karierę i, jak można się było spodziewać, nieugięcie nalegała, abym wzięła udział w tym wydarzeniu.
Jej zachęta przekonała mnie do wyjazdu, ale to nie wystarczyło, by rozwiać moje obawy. Co, jeśli się okaże, że jednak mnie potrzebuje? Co, jeśli dostanę telefon, którego bałam się, odkąd wsiadłam na pokład samolotu? Co, jeśli z powodów, które nie miały nic wspólnego z technologią, kulturą czy polityką, to wszystko było straszną pomyłką?
Potem, jakby chcąc przegnać te myśli, po raz pierwszy rzuciłam okiem na miejsce przesłuchania: ogromny szary budynek Rayburn House Office Building. Jego stylistyka nie jest tak kultowa jak rotunda Kapitolu górująca nad centrum handlowym po drugiej stronie ulicy, ale jest tak samo wierna neoklasycznemu stylowi miasta, który doceniłam już podczas mojej pierwszej lekcji obywatelstwa amerykańskiego. Z wysokimi kolumnami i frontonem z orłem jest niezwykle imponujący z punktu widzenia odwiedzającego, który zbliża się do jego fasady.
Wewnątrz, za podwójnymi metalowymi drzwiami przypominającymi zamkową bramę, zajęłam miejsce w wolno poruszającym się korowodzie gości. Rejestracja, identyfikatory i kontrole bezpieczeństwa. Wir, który mnie tu doprowadził – naprędce zarezerwowana podróż, niespokojne przygotowania, nerwica nadaktywnej wyobraźni – zdawał się wreszcie ustępować. Pozostało tylko czekać na rozpoczęcie przesłuchania. Usiadłam i po raz pierwszy od przebudzenia odetchnęłam pełną piersią, wyciągając szyję w stronę sklepionych sufitów i flag, które zdawały się zwisać wszędzie, gdzie spojrzałam. Nawet lobby dawało poczucie narodowej ekstrawagancji.
Moja matka miała rację, domagając się mojego udziału w przesłuchaniu. Byłam pewna, że przyszłość sztucznej inteligencji będzie zależeć od instytucji daleko wykraczających poza naukę, w tym od ogółu edukacji, aktywizmu i oczywiście od rządu. Choć Waszyngton może wydawać się z punktu widzenia Doliny Krzemowej osobliwy, to jednak takie miejsca zawsze będą miały takie samo znaczenie, jak wszystkie podobieństwa Uniwersytetu Stanforda i Google’a na całym świecie. Ideały założycielskie tego kraju, niezależnie od tego, jak niedoskonale były praktykowane w kolejnych stuleciach, wydawały się tak mądrym fundamentem, jak każdy inny, na którym można budować przyszłość technologii: godność jednostki, nieodłączna wartość uczestnictwa i wiara, że ludzkie wysiłki są najlepsze, gdy kieruje nimi wielu, a nie garstka.
Byłam podekscytowana myślą, że AI może być kształtowana przez taką koalicję – sferę publiczną i prywatną, technologiczną i filozoficzną – i kiedy szłam przez miasto, właśnie to uczucie podniecenia zastąpiło mrowienie wynikające z niepokoju. Kiedy zauważyłam, że wejście do sali, w której miało odbyć się przesłuchanie, jest otwarte, nie mogłam się oprzeć, by się nie rozejrzeć, zanim samo przesłuchanie pochłonie moją uwagę. Rozejrzałam się więc ukradkiem na boki i upewniwszy się, że teren jest czysty, weszłam do środka.
Po przekroczeniu progu znalazłam odpowiednio do powagi miejsca dostojne wnętrze, z oknami sięgającymi od podłogi do sufitu, drewnianymi okiennicami i zasłonami obszytymi frędzlami. Przestrzeń wypełniały rzędy miejsc siedzących dla publiczności i miejsce dla prasy, oprawione portrety dekorowały otaczające ściany. Nad wszystkim górowało ozdobne podium, którego wyściełane siedzenia wyposażone były w mikrofony i tabliczki z nazwiskami członków komisji, którzy wkrótce mieli się pojawić. Pośrodku pomieszczenia znajdował się stół dla świadków czekający między innymi na mnie. Rozbawił mnie widok mojego nazwiska, „dr Li” bezceremonialnie wydrukowanego czcionką Times New Roman na kartce A4 i wsuniętego w ramkę wielokrotnego użytku. Było urocze – a nawet nieco uspokajające – znaleźć coś tak skromnego pośrodku tak onieśmielającej sceny.
Cisza wisiała jeszcze przez kilka sekund, zanim została przerwana przez szmer wypełniającej się sali: przedstawicieli stanowych i ich asystentów, członków mediów i wreszcie moich kolegów świadków – dr. Tima Personsa, głównego naukowca Biura Odpowiedzialności Rządu, oraz Grega Brockmana, współzałożyciela i dyrektora ds. technologii niedawno założonego start-upu o nazwie OpenAI. To było to.
Zajęłam swoje miejsce, zrobiłam kilka głębokich oddechów i postarałam się zachować spokój, gdy poczułam pierwszy impuls adrenaliny. Przypominałam sobie, że nie jest to moja sala wykładowa, ci ludzie to nie studenci, a ja nie jestem w tym miejscu, aby wygłosić wykład. Miałam jeden pomysł, którym chciałam się podzielić. Powtarzałam go w myślach jak mantrę. Ważne jest to, co motywuje rozwój sztucznej inteligencji, zarówno w nauce, jak i przemyśle, i uważam, że motywacja musi wyraźnie koncentrować się na korzyściach dla ludzi. Wracając do tej mantry, starałam się wyrzucić z głowy wszystko inne – ciemną stronę AI, techlash, a nawet, przez kilka minut stan zdrowia mojej matki. Ważne jest to, co motywuje rozwój.
– Komisja Nauki, Przestrzeni Kosmicznej i Technologii przejdzie do porządku obrad – były to pierwsze słowa, które usłyszałam przez system nagłośnieniowy w sali i co przywróciło mnie do rzeczywistości. – Dzień dobry i witam na dzisiejszym przesłuchaniu zatytułowanym Sztuczna inteligencja – z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność.
Odepchnęłam od siebie obawy. Cokolwiek mnie czekało, byłam pewna jednej rzeczy: ta technologia miała moc zmieniania świata na lepsze. Jak dokładnie dotrzemy do tej przyszłości, pozostawało pytaniem otwartym, ale już wtedy było jasne, że rozmowy takie jak ta, która miała się właśnie rozpocząć, były naszą najlepszą szansą na odpowiedź na to pytanie. Przeleciałam przez cały kraj i opuściłam łóżko mojej chorej matki, aby tu być, więc nie mogłam wyjść bez wyjaśnienia tego wszystkiego.
Bez względu na to, jaki był plan komisji na ten dzień, zaczynałam rozumieć swoje priorytety. Sala się wypełniła, kamery zaczęły nagrywać, włączono mikrofony. Minuty dzieliły mnie od wystąpienia przed najważniejszą publicznością w mojej karierze, a w miarę, jak jedna chwila przechodziła w zwolnionym tempie w następną, postanowiłam podzielić się ze słuchaczami wszystkim: moimi nadziejami i obawami, moim przekonaniem i moją niepewnością. Wszystkim. Tym, że potęga nauki jest tak samo godna naszego optymizmu jak zawsze, ale jej prawdziwe wykorzystanie – bezpiecznie, sprawiedliwie i zrównoważone – będzie wymagało znacznie więcej niż samej nauki.
Wierzę, że nasza cywilizacja stoi u progu rewolucji technologicznej, która może zmienić życie, jakie znamy. Jednak zignorowanie tysiącleci ludzkich zmagań, które stanowią fundament naszego społeczeństwa – aby po prostu zaburzyć całość historii z nijakością, która towarzyszyła tak wielu innowacjom tego stulecia – byłoby niedopuszczalnym błędem. Ta rewolucja musi stabilnie opierać się na określonym fundamencie. Wszyscy muszą szanować zbiorową godność globalnej społeczności. Wszystko musi zawierać pamięć o swoich początkach: niespokojnej wyobraźni skądinąd niewyróżniającego się gatunku człekokształtnych, tak zakłopotanego własną naturą, że teraz stara się ją odtworzyć w krzemie. Ta rewolucja musi być zatem jednoznacznie skoncentrowana na człowieku.
Ponad dwie dekady wcześniej rozpoczęła się podróż, która zdefiniowała osobę, którą się stałam. Była to nieprawdopodobna, często niewytłumaczalna ścieżka, która poprowadziła mnie przez oceany, od klasy średniej do ubóstwa i z powrotem: do sal wykładowych uczelni rangi Ivy League i sal konferencyjnych Doliny Krzemowej. Stopniowo ukształtowała wszystko, w co wierzyłam na temat technologii – rzeczy inspirujących, wymagających i przerażających – i tego, że ona pójdzie dalej. Co najważniejsze, była to dwudziestoletnia lekcja na temat zasadniczej roli ludzkości w poszukiwaniach technologicznych, które z pewnością zdefiniują ten wiek.2 POGOŃ ZA KRÓLICZKIEM
Liściasty baldachim kołysał się wysoko nad nami niby rama czystego cienia otaczająca portret nocnego nieba. Wraz z garstką innych dzieciaków ze szkoły wyciągnęłam szyję, zafascynowana, gdy nasz przewodnik wskazywał kolejne gwiazdozbiory. Byliśmy zachwyconą publicznością, tak cichą, że nawet bliski szept przewodnika wydawał się rozbrzmiewać w kanionie poniżej, a fala ochów i achów ogarniała nas za każdym razem, gdy naszą uwagę przykuwała kolejna spadająca gwiazda.
– Nad nami jest romans pasterza i tkaczki – powiedział. Nie bardzo wiedząc, jak zareagować, po prostu kontynuowaliśmy wpatrywanie się w górę.
– Widzicie? – zapytał, luźno kreśląc wokół błyszczącej garści gwiazd kształt wyciągniętym palcem wskazującym. – To Zhī nǚ, tkaczka i bogini. Dziś astronomowie nazywają jej najjaśniejszą gwiazdę Vegą. A to Niú láng, śmiertelny pasterz, konstelacja, w której znajduje się gwiazda Altair. Ale ich miłość była zakazana, więc zostali wygnani na przeciwne strony nieba.
Byliśmy na kilkudniowej pieszej wycieczce przez pustkowia prowadzonej przez mojego nauczyciela plastyki. Była to trudna wędrówka, ale oferująca zaskakujące luksusy dla takich jak my – dziesięcioletnich poszukiwaczy przygód. Zamiast biwakować, zatrzymywaliśmy się u rodzin, które zamieszkały w górach, a wspomnienie ich gościnności zawsze będzie w mojej pamięci. Obcy ludzie dawali nam ciepłe miejsce do spania i domowe jedzenie, w tym obfite posiłki z aromatycznego ryżu i peklowanej wieprzowiny podobnej do prosciutto zwanej la rou, za którymi tęsknię do dziś. Nawet strumienie były subtelną rozkoszą, delikatnie szemrząc z dala od zanieczyszczeń przemysłowych, niosąc czystą wodę dostarczaną do domów miejscowych ludzi za pomocą sieci bambusowych rur. Wyraźnie pamiętam, że woda była tak czysta, że w smaku była niemal słodka.
– Zhī nǚ i Niú láng rozdziela rzeka gwiazd. Widzicie ją płynącą między nimi? – Nauczyciel gestem wskazał na delikatnie świecącą ścieżkę biegnącą po niebie, niczym kolumny niebiańskich chmur. – To nasza galaktyka.
W regionie, w którym zachmurzone niebo jest normą, takie jasne noce były bardzo wyjątkowe, rozpalając moją ciekawość i podsycając fascynację naturą. Od najwcześniejszych wspomnień proste doświadczenie postrzegania rzeczy – czegokolwiek – zajmowało mnie w sposób, który odczuwałam głęboko, ale nie potrafiłam wyrazić. Gdziekolwiek bym nie spojrzała, znajdowałam coś nowego, co jakby tylko czekało, by wzbudzić kolejny błysk zachwytu, niezależnie od tego, czy był to spokój rośliny, ostrożne kroki owada, czy mglista głębia odległych szczytów. Nie wiedziałam jeszcze zbyt wiele o świecie, ale mogłam powiedzieć, jakie miejsca są warte odkrycia.
– Ach, spójrzcie, oto jeden z moich ulubionych.
Wskazał wyżej.
– Te siedem gwiazd tworzy podstawę běi dŏu qī xīng, Wielkiego Wozu. Teraz podążajcie za linią w górę w ten sposób – powiedział, gestykulując w prawo. – Widzicie tę jasną gwiazdę? Przez wieki była prawdopodobnie najważniejsza na niebie. Běi ji xīng. Gwiazda Północna.
* * *
Urodziłam się jako jedyne dziecko w rodzinie, w której panował pozorny spokój. Czułam atmosferę niepewności przez całe moje dzieciństwo i od najmłodszych lat wyczuwałam, że coś – być może wiele rzeczy – sprawiło, że moi rodzice byli w rozsypce. Z czasem ujawniły się nowe warstwy ich niezadowolenia: niezrealizowane marzenia, żal graniczący z niepokojem i uporczywe poczucie, że nawet miejsce, które nazywaliśmy domem, nie było naprawdę nasze. To był obraz, który składałam stopniowo w całość, łącząc kropki podsłuchanych rozmów i luźno rzuconych uwag, jak mają to w zwyczaju robić dzieci.
Chociaż urodziłam się w Pekinie, to wychowałam się ponad tysiąc kilometrów od stolicy, w Chengdu, stolicy prowincji Syczuan. Formalnie był to dom rodziny mojej matki, choć cała rodzina przybyła tam niedawno. Moi dziadkowie pochodzący z Hangzhou, niedaleko nadmorskiego regionu Szanghaju, uciekli jak tysiące innych, gdy ich miasta zostały spustoszone przez drugą wojnę chińsko-japońską w latach 30. XX wieku. Byli wdzięczni za to, że przeżyli, ale pozostało w nich nieuniknione poczucie przesiedlenia, które wciąż rozbrzmiewało, nawet całe pokolenie później.
Mój dziadek ze strony matki był szczególnie skłonny do bolesnych refleksji na temat życia przed zawirowaniami. Błyskotliwy student z obiecującą przyszłością nie miał innego wyboru, jak tylko porzucić szkołę, aby utrzymać rodzinę, gdy popadła w ubóstwo na całe lata. Było to nierozwiązane napięcie, które nosił w sobie przez cały ten czas i które przekazał swoim dzieciom. Z czasem i mnie ogarnęło to jednostajne, bezsłowne poczucie, że dom – a właściwie samo życie – jest gdzie indziej.
Choć Chengdu było starożytnym miastem o bogatym dziedzictwie, w czasach mojego dzieciństwa było też odą do centralnego planowania w stylu sowieckim. Zbudowane zostało na kanwie koncentrycznych dróg w kształcie pierścieni, służących za coś w rodzaju miejskiego rusztowania rozciągającego się w każdym kierunku świata. Rozwój był również planowy, z jednolitego projektu budynkami, ale coraz wyższymi, sięgającymi coraz dalej w balsamiczne niebo pokryte niemal zawsze mgłą, która była – jak całe miasto – obramowana granicami kotliny.
Architektura rozciągająca się po horyzont celebrowała złożoność w skali, ale jednocześnie banalność w duchu. Był to świat zbudowany z okręgów, prostokątów i zdyscyplinowanej palety szarości i brązów – akcentowanych z rytmiczną przewidywalnością przez odważne czerwienie plakatów propagandowych – gęsto wplecionych w wyraźny styl przemysłowy. Oczywiście korzenie miasta wciąż dało się dostrzec: w otaczających dziedzińce wąskich uliczkach z niskimi liniami spadzistych, pokrytych gontem dachów i zielonymi krajobrazami. Jednak z lotu ptaka trend był wyraźny. Wyglądało to tak, jakby utylitaryzm został wyniesiony do rangi miejskiej formy sztuki, a surowość jego powierzchni maskowała nieustępliwą ambicję, która wciąż znajdowała się na wczesnym etapie rozwoju.
Ale nawet w narodzie pędzącym w kierunku obrazu nowoczesności z lat 80. XX wieku, w mieście zbudowanym z myślą o ekspansji dziecięce spojrzenie na świat jest zawsze z natury prowincjonalne. Jego horyzonty są bliskie i ograniczone, dopuszczając jedynie domysły co do tego, co leży poza zasięgiem. Aby spojrzeć dalej, poza granice, które jeszcze czekają na odkrycie, potrzebny jest szczególny rodzaj wpływu.
* * *
Największy komplement, jakim mogę obdarzyć mojego ojca, jest jednocześnie jego najbardziej potępiającą krytyką: jest dokładnie tym, co by się stało, gdyby dziecko mogło zaprojektować swojego idealnego rodzica przy całkowitym braku nadzoru ze strony dorosłych. Choć przystojny i elegancko ostrzyżony, w okularach w rogowej oprawie pasujących do jego wykształcenia jako inżyniera elektryka i gęstymi, falującymi włosami, które nadawały mu rys młodego aktora lub poety bitnika, jego wygląd przeczył tej cesze, która najbardziej go definiowała: alergii na powagę, którą można opisać jedynie jako chroniczną. Był opętany niezmąconym młodzieńczym duchem i nie tyle odrzucał obowiązki dorosłości, co wydawał się naprawdę niezdolny do ich zauważania, jakby brakowało mu jakiegoś podstawowego zmysłu, który jest naturalny dla wszystkich innych. To sprawiło, że jego umysł był na tyle ogarnięty fantazją, by wyobrazić sobie przewożenie córki przez zatłoczone ulice w wózku rowerowym, na tyle lekkomyślny, by zbudować ów wózek od podstaw samemu, i na tyle sprytny, by to wszystko zadziałało. W ten sposób mogłam mu towarzyszyć w jego częstych wycieczkach do miejskich parków lub na wieś. Tam godzinami oddawaliśmy się ulubionym rozrywkom ojca: polowaniu na motyle, obserwowaniu bawołów wodnych leniuchujących na zalanych polach ryżowych lub łapaniu stworzeń takich jak dzikie gryzonie i owady patyczakowate, aby opiekować się nimi jak zwierzętami domowymi.
Musiało być oczywiste nawet z daleka, że tradycyjna hierarchia rodzic – dziecko była między nami nieobecna, ponieważ mój ojciec, nieobciążony ojcowskimi nerwicami, zachowywał się bardziej jak rówieśnik niż rodzic. I chociaż mogłam powiedzieć, że był szczęśliwy, mogąc dzielić się ze mną doświadczeniami z naszych wypadów, sama intensywność jego skupienia – tyle radosna, co krótkowzroczna – sprawiała, że było jasne, że właśnie tak spędzałby popołudnia, niezależnie od tego, czy miałby córkę, syna, czy w ogóle nie miałby dzieci. Ale to sprawiło, że jego przykład był jeszcze bardziej przekonujący. Nie wiedząc o tym, przekazywał mi ciekawość w najczystszej postaci.
Wycieczki te nie były szczególnie kształcące – mój ojciec był miłośnikiem przyrody, a nie ekspertem w tej dziedzinie – ale zasiały ziarno filozofii, która ukształtowała moje życie bardziej niż jakakolwiek inna: nienasyconą potrzebę poszukiwania poza moimi horyzontami. Pokazały mi, że nawet w miejscu takim jak Chengdu, labiryncie chodników i betonu, zawsze było coś więcej do odkrycia niż to, co widniało tuż przede mną.
Żaden moment nie pokazuje lepiej charakteru mojego ojca – w równym stopniu bezmyślnego i irytującego, co zabawnego i sprytnego – niż jego rola w moich narodzinach. To był ciężki dzień, jak mi później opowiedziano, a zdarzenie miało miejsce ponad półtora tysiąca kilometrów od Chengdu, na drugim piętrze szpitala w Pekinie (niedaleko pałacu Zakazanego Miasta), gdzie mieszkała rodzina ojca. Przybył na narodziny spóźniony – absurdalnie – nie z powodu korków czy jakiegoś nieoczekiwanego nagłego wypadku, ale dlatego, że był tak pochłonięty zaimprowizowanym dniem obserwowania ptaków w lokalnym parku, że całkowicie stracił poczucie czasu. Wśród wielu jego dziwactw jednym z nich było zamiłowanie do gry słów, a to zdarzenie przywiodło mu na myśl mandaryńskie słowo fēi, oznaczające „latać”. Jego luźne skojarzenia, wzmocnione przez ptakopodobny znak zapisany w uproszczonym języku chińskim, sprawiły, że Fei-Fei stało się naturalnym wyborem mojego imienia. Tak się złożyło, że było ono również w stylu uniseks, odzwierciedlając brak troski mojego ojca nawet o tak fundamentalną dla kultury ideę jak płeć, i było na tyle rzadkie wśród mojego pokolenia, że przemawiało do jego nietypowej wrażliwości. Ale był to również pierwszy wkład ojca jako rodzica narodzonej córki. Bezpretensjonalny i słodki. I choć jego nieśmiałość nie do końca zaskarbiała sobie sympatię mojej matki, to tym razem przyznała mu rację, ponieważ jej również spodobało się to imię.
O ile ojciec był odpowiedzialny za rozmiar mojej ciekawości, matka nadała jej kierunek. Podobnie jak u ojca jej osobowość wyrosła z napięcia między tym, kim była, a tym, kim świat oczekiwał, że będzie. Ale kiedy ojciec był dzieckiem zagubionym w ciele dorosłego, matka była intelektualistką uwięzioną w narzuconej przeciętności egzystencji. Urodzona z naturalnie bystrym umysłem w jednoznacznie intelektualnej linii rodzinnej – jej babka była jedną z pierwszych generacji kobiet, które uczęszczały do college’u pod koniec dynastii Qing – od dzieciństwa była zapędzana nie tylko do nauki, ale także do wykorzystania tej wiedzy zgodnie z zasadami. Chciała być częścią świata, poznawać jego zakątki i odcisnąć na nim swoje piętno. Była to energia, która pchała ją na szczyt jej klasy i obiecywała świetlaną przyszłość na dowolnym uniwersytecie.
Ale historia miała inne plany dla ludzi takich jak moja matka. Gdy zaczęła się rewolucja kulturalna, moja matka znalazła się po złej stronie pokoleniowych podziałów przecinających politykę i społeczeństwo. Pochodziła z rodziny związanej z Kuomintangiem, pokonaną opozycją wobec obecnie rządzącej Komunistycznej Partii Chin, co przekreśliło jej perspektywy na przyszłość, zanim miała szansę dojrzeć jej własna tożsamość polityczna.
Jak to często bywa w przypadku uprzedzeń, jej porażka była powolna, niewypowiedziana. Nie było gróźb, przemocy ani więzienia, spisku czy skandalu, tylko status quo, które ujawniło swoją obecność przez pasywno-agresywne uwagi nauczycieli i przedstawicieli administracji, grzecznie, ale stanowczo zniechęcające ją, nawet już podczas jej akademickiego okresu, do ubiegania się o najlepsze szkoły. Odrzucenie, zawsze obecne i paraliżujące, było jak złe samopoczucie, które zawisło nad jej nastoletnimi i wczesnodorosłymi latami. Potęgowało ono poczucie agresji pochodzące z pokolenia mojego dziadka, przeradzając je w ciężar przeniesiony na kolejne pokolenie.
Spowodowało to, że jej niegdyś pełna zapału młodość stała się lustrzanym odbiciem mojego ojca: była równie dociekliwa, ale pozbawiona niewinności, choć nieustannie bystra. Nawet gdy już wyrosła na urodziwą kobietę, z mocnymi kośćmi policzkowymi i wyrazistymi oczami, jej uroda maskowała naturalne cechy renegatki skazanej na wieczne wzdryganie się na myśl o ograniczeniach lub cenzuralnych obowiązkach.
Frustracja mojej matki rosła wraz z upływem lat, przyćmiewając jej erudycję czymś prostszym i bardziej pierwotnym: pragnieniem ucieczki. Płonęła w niej, napinając jej postawę moralną i czyniąc ją niecierpliwą i nieufną. Niezależnie od tego, czy wyobrażała sobie ucieczkę od okoliczności swojej pracy, kraju, czy nawet wieku, była przekonana, że jej przeznaczeniem jest być gdzie indziej. Do tego czasu czuła się skazana na niepocieszony niepokój, czekając, aż pojawi się ścieżka w kierunku nieznanego horyzontu. Wiedziała, że będzie to długie oczekiwanie.
Zdając sobie sprawę, że jej wyobraźnia nie podlega takim ograniczeniom, od najmłodszych lat zanurzała się w książkach. Stały się one jej oknem na miejsca, życie i czasy, które były poza jej zasięgiem, a swoją miłością do nich dzieliła się ze mną tak chętnie, jak mój ojciec dzielił się swoim zamiłowaniem do świata przyrody. Z radością oddawała w moje ręce każdą książkę. A im dalej sięgały historie spisane na kartkach, tym bardziej jej entuzjazm stawał się zaraźliwy. Chociaż znałam dzieła Lu Xuna czy nawet taoistyczne pisma takie jak Tao Te Ching, pochłonęłam chińskie tłumaczenia zachodnich klasyków, takie jak Druga płeć, Opowieść o dwóch miastach, Stary człowiek i morze, czy Hrabia Monte Christo.
Nie mogłam jeszcze zrozumieć, co motywowało moją matkę do ucieczki, ale im więcej czytałam, tym bardziej podzielałam jej miłość do wyobrażania sobie światów poza własnym. Historie pozostawały w moich myślach długo po tym, jak przeczytałam ostatnie słowa książek, jakby alternatywne rzeczywistości konkurowały z tą, w której żyłam. Niezależnie od tego, czy był to spacer do szkoły, przejażdżka rowerem do parku, czy nawet wycieczka do sklepu spożywczego, moje życie codzienne zostało nałożone na kalejdoskop odległych obrazów: brukowane ulice Anglii Dickensa, zgiełk oceanów Hemingwaya, romantyczna przygoda na europejskich wybrzeżach Dumasa. Każdy przebłysk narracyjnego koloru sprawiał, że czułam się wyjątkowo, jakby moja matka odsunęła jakąś tajemniczą zasłonę i pokazała mi możliwości, których inaczej nigdy bym sobie nie wyobraziła. Dla nastolatki, która miała już wtedy skłonność do spędzania więcej czasu w swojej głowie niż wśród przyjaciół, była to pokusa nie do odparcia.
Nie można było zaprzeczyć, że moi rodzice nie pasowali do siebie, ale między ich temperamentami istniał swoisty taniec, który utrzymywał ich w równowadze. W infantylności mojego ojca kryła się iskra prawdziwej pomysłowości, a zapał mojej matki do wykorzystania jej w domu mógł być postrzegany jako pośredni wyraz podziwu. Chemia była oczywiście nadal niestabilna, często podsycana przez tendencję matki do drobiazgowego analizowania pracy ojca lub niekonsekwencje jego własnej cierpliwości, która ustępowała sporadycznym napadom agresji. Ale kiedy kurz opadał, a matka była poza zasięgiem słuchu, często zwierzał mi się, że ona jest najmądrzejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał.
Prawdziwym fundamentem ich małżeństwa była jednak więź, o której wiedzieli, że nikt inny w ich życiu nie może jej zrozumieć. Na swój sposób oboje stracili wiarę w instytucje swojego świata, co uczyniło ich partnerami, a nawet wspólnikami w codziennej praktyce buntu. Być może ojcu brakowało ambicji we wszystkich zajęciach, z wyjątkiem najbardziej dziecinnych, ale matka rozkoszowała się jego antypatią do wspinaczki po drabinie społecznej, która zajmowała tak wielu ich rówieśników. I chociaż potrafiła być osądzająca, a nawet apodyktyczna, on był oczarowany jej nieustraszonością, gdy lekceważyła normy, które ich otaczały. Podczas gdy ich przyjaciele organizowali przyjęcia dla swoich szefów, kupowali im prezenty w nadziei na zdobycie przychylności i bez końca rozmawiali o statusie w takiej czy innej formie, moi rodzice dumnie siedzieli z boku. Nawet ich praca – jego w dziale komputerowym fabryki chemicznej, a jej najpierw jako nauczycielki w szkole średniej, później jako pracownicy biura – wydawała się bardziej fasadą niż karierą. W związku moich rodziców czaiły się niezliczone pułapki, ale bywały tam też momenty triumfu. Może rzadkie, ale znaczące.
Nic dziwnego, że ich rodzicielstwo było równie niekonwencjonalne jak ich małżeństwo. W społeczności mającej obsesję na punkcie wpajania dzieciom szacunku – sukces mierzony był nie tyle samymi ocenami, co reputacją w zakresie przestrzegania zasad, uważnego słuchania i zdobywania pochwał nauczycieli – moi rodzice byli na takie cechy obojętni, a nawet lekceważący wobec nich. Zwłaszcza moja matka była dumna z subtelnej zmiany ówczesnych norm rodzicielskich: oczekiwano, że będę ciężko pracować i w pełni wykorzystywać swój potencjał, ale nie ze względu na kogokolwiek lub cokolwiek innego. Matka nigdy nie posunęła się tak daleko, by powiedzieć to wprost, ale czułam, że pojęcia takie jak „wzorowy uczeń” i „wybitny członek społeczności” były dla niej protekcjonalne. Nauczyła mnie, że moje wysiłki nie służyły moim nauczycielom, ideologii czy nawet jakimś bezcielesnym zasadom. Były dla mnie.
Niezależnie od różnic kulturowych, miłość moich rodziców do mnie była szczera. Oboje byli ciężko pracującymi opiekunami, nawet jeśli moja matka często doprowadzała swoje obowiązki do perfekcyjnych skrajności, które rażąco kontrastowały z nonszalancją mojego ojca. I pomimo ich tendencji do kłótni, rzadko byłam ujściem dla jej temperamentu. Wiedziała, jak produktywnie, a nawet kreatywnie kierować swoją energią, jeśli chodzi o naszą relację. Chętnie mnie uczyła, zachęcała i uzbrajała we wszystko, co mogła, bym umiała stawić czoła światu. Nawet rozwinęła swoje zainteresowanie krawiectwem, by móc tworzyć kapelusze, sukienki i spodnie, które nosiłam. Proste, ale zaskakująco dobrze wykonane ubrania jak na amatora.
Dla świata zewnętrznego filozofia moich rodziców była niemal niewidocznym wyróżnikiem. Pod każdym względem wydawaliśmy się niezwykle typowymi członkami wyłaniającej się chińskiej klasy średniej, jeszcze niewciągniętymi w wir konsumpcjonizmu, który miał nadejść, ale w dużej mierze oszczędzono nam niedostatku poprzednich pokoleń. Mimo to błędem byłoby interpretowanie ich oswojonego z rzeczywistością wizerunku jako kapitulacji, a nawet apatii. Oni wiedzieli, że w ten czy inny sposób nadchodzą zmiany – historyczne zmiany – i byli gotowi na nie cierpliwie czekać.
* * *
Rezydencja naszej rodziny to było mieszkanie na czwartym piętrze w kompleksie trzech identycznych wieżowców położonych przy najbardziej wysuniętej części obwodnicy Chengdu. Była to wiodąca krawędź rozwijającego się świata, z przemysłem z jednej strony i rolnictwem z drugiej. Podobnie jak samo miasto, projekt naszego budynku skłaniał się bardziej ku funkcji niż formie, z fluorescencyjnym oświetleniem i cementowymi podłogami, które dla współczesnych oczu wyglądałyby wyjątkowo spartańsko. Osobiste akcenty do pewnego stopnia przełamywały monotonię, ponieważ coraz więcej domostw miało pomalowane ściany i fornirowane podłogi, które naśladowały teksturę twardego drewna lub kolorowych płytek, ale nie dało się ukryć wpływów radzieckich.
Poza matką i ojcem najważniejszymi osobami w moim życiu byli dziadkowie ze strony matki. Każdą niedzielę spędzałam w ich mieszkaniu, oddalonym od naszego o niecały kilometr. Tłoczyliśmy się wokół okrągłego stołu w jadalni, wystarczającego dla całej rodziny, i hojnie serwowanych potraw z ryżu, boczku wieprzowego duszonego w sosie sojowym, tofu zmieszanego z szalotką i szczególnie wyszukanego dania warzywnego mojej babci zwanego dziesięcioma skarbami. Każda wizyta u dziadków była punktem kulminacyjnym mojego tygodnia, nawet jeśli subtelnie wzmacniała naszą tożsamość jako outsiderów. Kuchnia dziadków była świadectwem stylu nadmorskiego regionu, który opuścili – bogate, lekko słodkie smaki, które stały w uderzającym kontraście do słynnej pikantności kuchni syczuańskiej w Chengdu. Do dziś są to smaki, za którymi najbardziej tęsknię, co jest niezwykłe dla rodowitej mieszkanki Chengdu.
Co dziwne, w moich wspomnieniach z dzieciństwa nie ma śladu dziadków ze strony ojca. Wiedziałam, że dziadek zmarł, gdy mój ojciec był ledwie nastolatkiem, a moja babcia, choć nadal mieszkała w Pekinie z moją ciotką, cierpiała na poważne choroby fizyczne i psychiczne związane z traumatycznym wychowaniem w trakcie wojny. W pewnym sensie jednak ich nieobecność wydawała się odpowiednia, zgodnie z nieziemską naturą mojego ojca. Miało to pewien poetycki sens, że człowiek, który jest tak bardzo niezdolny do zachowywania się jak rodzic, nie ma własnego rodzica.
Mimo to rodzice mojej matki służyli jako przedłużenie wartości, które matka dzieliła z ojcem, jeśli chodzi o moje wychowywanie. Chociaż byli ciepli i troskliwi, nigdy nie pomyliłam ich słodyczy z biernością. Byli równie pryncypialni w traktowaniu mnie przede wszystkim jako osoby, a dopiero w drugiej kolejności jako dziewczynki, powtarzając zachętę do rozwijania mojej wyobraźni i unikając tendencji własnego pokolenia do dawania pierwszeństwa chłopcom. Podobnie jak moja matka kupowali mi wiele książek, zgłębiających tematy tak szerokie jak życie morskie, robotyka i chińska mitologia.
Moja matka i jej dwie siostry były jedynymi dziećmi moich dziadków – trzy jednakowo uparte córki i ani jednego syna w zasięgu wzroku – więc możliwości szowinizmu były ograniczone na długo przed moim pojawieniem się. I to ich nastawienie przetrwało wraz z narodzinami mojego kuzyna – w końcu chłopca! – i nigdy tego nie kwestionowali. Dopiero gdy dorosłam, zdałam sobie sprawę, że świat poza progiem naszego domu jest chyba bardziej skomplikowanym miejscem.
Każdy aspekt szkół, do których uczęszczałam w Chengdu, obracał się wokół uczniów, dosłownie. Każde z nas siedziało w jednym stałym miejscu od rana do popołudnia i było szkolone rotacyjnie przez nauczycieli, którzy wchodzili, aby wygłosić kolejny wykład. Talent szkolny był rozpoznawany od najwcześniejszych oznak jego pojawienia się i metodycznie wspierany, a przynajmniej na początku wydawało się, że nie ma znaczenia, czy ten talent należał do chłopca, czy do dziewczynki. Już w dzieciństwie było dla mnie oczywiste, że nauczyciele byli szczerze zainteresowani naszym rozwojem. Byli konsekwentnie pracowici i obok rodziców i dziadków byli tymi z członków społeczności, którzy zdawali się inwestować w moje dobre samopoczucie.
Nasza nauka była wszechstronna i wciągająca, z naukami ścisłymi uzupełnionymi przedmiotami humanistycznymi, od geografii po starożytną poezję i historię sięgającą tysiącleci w przeszłość. Byłam zafascynowana, gdy dowiedziałam się, że na przykład moje miasto było stolicą Shu Han, jednego z legendarnych trzech królestw Chin. Szkoła była dla mnie przedłużeniem w najlepszym wydaniu książek, którymi dzieliła się ze mną hojnie matka, i odkrywaniem, do którego zachęcał ojciec.
Był to czas pełen zadowolenia, który zakończył się nagle – przynajmniej dla mnie – w jedno popołudnie. Pewnego dnia, pod koniec ostatniego roku w szkole podstawowej, nasza nauczycielka zakończyła zajęcia z nietypową prośbą, aby chłopcy pozostali na miejscach przez kilka dodatkowych minut, podczas gdy dziewczynki zostały zwolnione do domu. Zaciekawiona natychmiast przyczaiłam się przy drzwiach, upewniając się, że pozostaję w ukryciu, ale też w zasięgu słuchu. Nigdy nie zapomniałam tego, co usłyszałam:
– Poprosiłam dziewczynki, aby wyszły, ponieważ nadszedł czas, aby powiedzieć wam, że wasze wyniki jako grupy są nie do przyjęcia. Jako chłopcy jesteście biologicznie mądrzejsi od dziewcząt. Matematyka i nauki ścisłe są podstawowymi elementami nauki i nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego, że wasze średnie wyniki egzaminów są niższe niż ich. Jestem dziś wami głęboko rozczarowana.
Następnie, po zakończeniu połajanki, być może wyczuwając, że nuta zachęty również była wskazana, ton nauczycielki wydał się łagodnieć:
– Ale nie chcę, żebyście tracili nadzieję. Gdy staniecie się nastolatkami, zauważycie, że dziewczęta stają się coraz głupsze. Ich potencjał zaniknie, a wyniki spadną. Mimo to oczekuję, że wszyscy będziecie pracować ciężej i wykorzystywać swoje możliwości jako chłopcy. Pozostawanie w tyle za dziewczętami jest niedopuszczalne. Rozumiecie?
Minęła chwila, zanim te słowa wywołały we mnie jakąkolwiek prawdziwą reakcję. W międzyczasie pojawiło się mnóstwo pytań. Czy moja nauczycielka naprawdę wierzyła, że chłopcy są biologicznie mądrzejsi? I że my, dziewczynki, naturalnie stajemy się głupsze? Czy wszyscy nauczyciele tak mnie postrzegali? Czy czuli tak przez cały czas? I co miałam zrobić z faktem, że osoba mówiąca te rzeczy była… kobietą?
Potem, gdy minęła kolejna chwila, pytania zostały odsunięte na bok przez nowe uczucie. Było ciężkie i wyrwało się z tej części mnie, o której istnieniu nawet nie wiedziałam. Nie czułam się zniechęcona ani nawet urażona. Byłam zła. Był to gniew, którego nie znałam. Cichy żar, oburzenie podobne do tego, które widziałam u mojej matki, ale bez wątpienia moje własne.
W miarę upływu czasu zaczęłam zdawać sobie sprawę, że ten incydent nie był pierwszym sygnałem, że inkluzywność mojej rodziny nie była czymś oczywistym poza domem. Większość wskazówek była subtelna, jeśli nie nieuchwytna, jak podejrzenie, że nauczyciele silniej zachęcali chłopców do matematyki i przedmiotów ścisłych. Inne były jawne, jak wtedy, gdy zgłosiłam się na ochotnika do pierwszej klasy piłki nożnej – nie do drużyny chłopców, ale do drużyny szkolnej – i powiedziano mi, że dziewczętom nie wolno grać.
Byłam zszokowana słowami mojej nauczycielki, ale się nie zniechęciłam. Jej przekaz wzmocnił tylko podstawy mojego wychowania: wyobrażać sobie coś większego niż otaczający mnie świat, bez względu na to, co może stanąć mi na drodze. Teraz chciałam nie tylko widzieć dalej, ale także sięgać dalej. Jeśli dziedziny takie jak matematyka i nauki ścisłe były zabawami dla chłopców, to niech tak będzie. Ale to nie była piłka nożna. Tym razem nie mogli powstrzymać mnie przed grą i byłam zdeterminowana, by wygrać.
W następnych latach, kiedy rozpoczęłam naukę w gimnazjum dla uczniów o wysokich wynikach, moje zniecierpliwienie założeniami wynikającymi z bycia dziewczyną wykraczało poza obowiązki szkolne. Byłam kimś, kogo moje pokolenie nazwałoby chłopczycą, a słowa mojej nauczycielki, wciąż odbijające się echem w mojej pamięci, sprawiły, że to, co zaczęło się jako dziwactwo, urosło do rangi bardziej przypominającej osobistą misję. Obcięłam włosy tak krótko, jak tylko mogłam, odmówiłam noszenia sukienek i rzuciłam się w wir zainteresowań, o których wiedziałam, że są sprzeczne z oczekiwaniami. Interesowałam się zwłaszcza nauką o lotnictwie i kosmonautyce, projektowaniem samolotów hipersonicznych, a nawet tematami paranormalnymi, takimi jak UFO.
Jak każda nastolatka skłonna do postrzegania życia jako melodramatu, mogłam łatwo się przekonać, że jestem sama w mojej walce z chińskimi normami płci. Nawet garstka przyjaciół, do których lgnęłam przez lata, nie wydawała się przejmować tymi kwestiami tak jak ja. Być może dlatego, że byłam już przyzwyczajona do spędzania czasu głównie w męskim gronie, które jeździło na rowerach, lubiło brutalne zabawy i rozmawiało o myśliwcach, a nie o szkolnych plotkach. Poza tym miałam sprzymierzeńców – bez względu na to, jak bardzo byłam zmęczona tym wszystkim, moi rodzice zawsze byli po mojej stronie i wiedziałam o tym.
Mój ojciec rozkoszował się subtelnymi aktami kontrarianizmu. Tradycji, która rozpoczęła się od naszych wspólnych genów za sprawą najbardziej widocznego dziedzicznego daru wyróżniającego mnie w mojej klasie, czyli falowanych włosów. Ojciec zawsze szukał okazji do złożenia swoistego oświadczenia, przekraczając granicę między głupotą a wywrotowością. Jedna z takich okazji nadarzyła się podczas mojej nauki w szkole podstawowej, kiedy każde gospodarstwo domowe zostało poproszone o przygotowanie swoich dzieci na nadchodzące szkolne wydarzenie sportowe w określonym stylu białej koszuli zapinanej na guziki. Ojciec szczegółowo zapoznał się z instrukcjami, a na jego twarzy pojawił się bezczelny uśmiech, gdy upewniał się, że postępuje zgodnie z nimi co do joty. Kiedy nadszedł ten dzień, moje włosy nie były już moim jedynym znakiem rozpoznawczym. Byłam także w morzu białych koszul jedyną uczennicą… z tęczowymi guzikami.
Jednak w przeciwieństwie do wsparcia mojego ojca, w matce nie było nic żartobliwego. Jeśli on był żartownisiem, ona była obrończynią i nigdy nie wahała się interweniować, gdy czuła, że jej wartości – nasze wartości – są kwestionowane. Była to lekcja, której jedna z moich nauczycielek w gimnazjum nauczyła się na własnej skórze podczas szczególnie pamiętnego spotkania.
– Pani Li, nie ma wątpliwości, że pani córka jest bystrą dziewczyną, ale martwię się, że nie traktuje swojej przyszłości tak poważnie, jak mogłaby. Na przykład nigdy nie jest za wcześnie, by zacząć się przygotowywać do egzaminów końcowych, więc proszę każdego ucznia, by podzielił się z klasą książkami, które czyta. Większość wymienia podręczniki, książki przygotowawcze i wybrane pozycje z zatwierdzonej przez szkołę listy lektur. Jednak odpowiedzi Fei-Fei w tym tygodniu zaniepokoiły mnie i…
– Moja córka od zawsze jest zapaloną czytelniczką – wtrąciła moja matka, nie starając się ukryć pogardy.
– No tak, oczywiście. I rzeczywiście wymieniła więcej książek niż ktokolwiek w klasie…
– W czym więc problem?
Nauczycielka westchnęła. Było jasne, że ta rozmowa nie potoczy się tak, jak tego oczekiwała.
– Chodzi o to, co czyta. Nieznośna lekkość bytu? Siostry Brontë? I te wszystkie czasopisma, które prenumeruje. Życie na morzu, myśliwce, coś o UFO… lista jest długa. Po prostu nie traktuje priorytetowo literatury, która odzwierciedla wartości i idee programu nauczania.
– Tak? I?
Siedziałam obok matki przez chwilę ciszy, która potem nastąpiła, starając się, by radość płynąca w moich żyłach nie dotarła do mojej twarzy. Napięcie wisiało w powietrzu jeszcze przez chwilę lub dwie, zanim nauczycielka nie pochyliła się do przodu i z nową surowością w głosie nie podjęła ostatniej próby:
– Będę szczera, pani Li. Pani córka może i jest bystra, ale w jej klasie jest wielu bystrych uczniów. Dlatego intelekt jest tylko jednym ze składników sukcesu. Innym jest dyscyplina, aby odłożyć na bok swoje osobiste zainteresowania na rzecz studiów, które okażą się najbardziej przydatne w nadchodzących latach.
Nie jestem pewna, czy to, co powiedziała moja matka, miało być odpowiedzią. Spojrzała w dół, mówiąc ciszej niż wcześniej:
– Czy tego chce Fei-Fei? Czy ja tego dla niej chcę?
– Co to było, pani Li? – nauczycielka pochyliła się bliżej, wyraźnie tak samo zdezorientowana jak ja.
Moja matka westchnęła cicho, po czym spojrzała z powrotem na nauczycielkę, jej twarz na powrót przybrała zdeterminowany wyraz. To spojrzenie musiało wystarczyć. Skończyła z wymierzaniem ciosów. Wstała, podziękowała nauczycielce za poświęcony czas i gestem dała mi znać, że wychodzimy.
– Być może uczyłam cię aż za dobrze, Fei-Fei – powiedziała z rezygnacją, gdy próbowałam dotrzymać jej kroku podczas wyjścia. – Nie należysz tu bardziej niż ja kiedyś.
* * *