Moje życie w Armii Czerwonej - ebook
Moje życie w Armii Czerwonej - ebook
„Moje życie w Armii Czerwonej” Alfreda Wirskiego – to fascynujące wspomnienia Polaka, który wbrew sobie został wcielony do Armii Czerwonej, podobnie jak trzy roczniki -19, 20, 21-latków ze Lwowa i kresów wschodnich. Stracone pokolenie polskiej młodzieży, której dzieje na bazie wspomnień własnych i kolegów opisuje autor. Tylko nielicznym z nich udało się przetrwać i trafić do armii Andersa.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962966-3-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIEŃ był tak mglisty, że stojąc na przystanku tramwajowym nie byłem w stanie odczytać czerwonych liter afiszów na przeciwległym rogu ulicy. W tramwaju usłyszałem pogłoski, iż ogłoszono regularny pobór dla trzech grup wiekowych – dziewiętnaście, dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat. Moja – to ta ostatnia. Byłem zbyt zaspany, aby o tym myśleć i zbyt przejęty tym, aby zdążyć do fabryki przed szóstą. W owym czasie kilkuminutowe spóźnienie mogło oznaczać trzydziestoprocentową obniżkę pensji przez trzy do dwunastu miesięcy.
Był rok 1940 i dziś zaczynał się wrzesień. Owego dnia miałem wyjątkowe szczęście z połączeniem tramwajowym. Na Wałach Hetmańskich złapałem swój tramwaj i zasiadając luksusowo na zderzaku dotarłem do mojej fabryki na ulicy Zamarstynowskiej. Stróż nocny, stary Mikołaj, siedział na portierni przy tablicy z numerkami (sowieckim wynalazku). Choć zegar wskazywał dopiero za dwadzieścia szóstą, większość naszych metalowych numerków wisiała już na swoich haczykach. Centralka miała szklane okno, które można było zasunąć i równo o szóstej stary Mikołaj miał obowiązek zamknąć ją i opieczętować. Gdy zegar wskazywał szóstą, a ileś tam metalowych przywieszek wciąż leżało na stole, staruszka ogarniało takie zdenerwowanie, iż niekiedy ryzykował poważnym wykroczeniem, polegającym na nieopieczętowaniu tablicy do szóstej dziesięć lub, co gorsza, zawieszeniu numerka na jego stosownym miejscu na haczyku. Zakładał, że dany robotnik spóźni się tylko o parę minut i być może zdoła wślizgnąć się niezauważony, korzystając z bocznego wejścia. Szczęście Mikołaja polegało na tym, że owa procedura nigdy nie zawiodła.
Zaraz po mnie nadszedł Puzer, który niegdyś był ładowaczem ciężarówki, za której kółkiem zasiadałem.
– Cóż, Wirski – zagrzmiał jego basowy głos – będziesz żołnierzem i odśpiewasz nam „Katiuszę” na ulicy.
– Żebyś się nie zdziwił – odpowiedziałem z oburzeniem. – Wiele wody upłynie w Pełtewie, zanim ujrzysz mnie w bolszewickim mundurze. Poza tym nie mogą mnie zgarnąć; jestem uchodźcą i nie mam paszportu!
Puzer podrapał się w głowę.
– Może i masz rację, ale coś czuję, że będziesz krasnoarmiejcem.
Z portierni przeszliśmy w kierunku dziedzińca. Na schodach spotkaliśmy dyrektora, dwudziestodwuletniego rosyjskiego chłopaka z rękami w kieszeniach i czapką zsuniętą na tył głowy. Spodnie sięgały mu przed kostki, a jego brudny i wygnieciony płaszcz wisiał na nim niczym worek. Trzeba przyznać, że był uczciwym facetem. Prawie wszyscy pozostali dyrektorzy i komisarze zakupili lub zarekwirowali dla siebie sterty ubrań. On należał do tych nielicznych, którzy z pogardą spoglądali na „burżuazyjne” garnitury i którzy z pewną dumą – godną lepszej sprawy – nosili łachmany przywiezione z głębi Rosji.
– Dzień dobry, towarzyszu dyrektorze – Puzer i ja powitaliśmy go, muskając daszki czapek.
– Hmm... – mruknął. – Wirski – zwrócił się do mnie – o dziesiątej pojedziemy zarejestrować nowy samochód.
Kiwnąłem głową i splunąłem, myśląc o tym, że będę musiał poprowadzić cholernego gruchota do miasta. Puzer i ja rozdzieliliśmy się: on poszedł do magazynu, by otrzymać codzienne instrukcje, a ja do garażu. Tak rozpoczął się świeżutki dzionek „nowej sowieckiej rzeczywistości”, w której żyłem już od roku.
Tydzień później nadeszły formularze komisji poborowej. Dowiedziałem się, że wiosną 1940 roku powołali na jakieś przeszkolenie rezerwistów armii polskiej z roczników 1909, 1910 i 1911. Ludzie z bodaj jednym członkiem rodziny „po drugiej stronie”, czyli pod okupacją niemiecką, nie byli dopuszczani na te ćwiczenia, gdyż uznawano ich za „niepewnych” lub wręcz podejrzanych. Dlatego ja, jako pochodzący z Krakowa, z rodziną rozproszoną po całym świecie, nie powinienem podlegać poborowi. W przeciwieństwie do niemalże wszystkich mieszkańców Lwowa, którzy zmuszeni byli ubiegać się o papiery, ja nie posiadałem sowieckiego paszportu. Wyjątki, czyli ci, którym odmówiono paszportów, zostali powleczeni do więzień i deportowani w głąb Rosji, niektórzy na Syberię, zaś inni do Kazachstanu czy innego piekła na ziemi. Nie będąc rezydentem Lwowa, należałem do tej ostatniej kategorii. Jednakże dzięki dyrektorowi fabryki zdołałem uniknąć deportacji. Ów człowiek dał mi zaświadczenie, które stwierdzało, iż jestem niezbędny dla fabryki i że nie można ze mnie zrezygnować, pomimo faktu, iż jestem uchodźcą. Zrobił to dla mnie z czystej dobrej woli i wdzięczności za to, że nauczyłem go prowadzić samochód i zapoznałem z pewnymi aspektami mechaniki. Na podstawie tego zaświadczenia otrzymałem świstek, który litościwie pozwalał mi na zamieszkanie i pracę we Lwowie przez okres jednego roku.
Mając go w kieszeni, śmiałem się do siebie, wypełniając piętnaście formularzy związanych z poborem. Puszczając wodze fantazji, pisałem takie nonsensy w odpowiedzi na pytania: „Jaki jest twój stosunek do byłych władz feudalnej Polski?” oraz „Czy rozumiesz, że tylko komunizm może ci zapewnić prawdziwie wolne i szczęśliwe życie?”, że po odczytaniu mojej kompozycji byłem sobą zachwycony.
W kolumnie „członkowie rodziny” rozproszyłem ją tak dokładnie, że zakrawało to na kpinę, jednakże była to prawda. Moja matka była w Krakowie, mój brat w polskiej armii we Francji (właściwie w niemieckim obozie jenieckim, do którego trafił po upadku Francji), dwie ciotki były w Szanghaju, wujek w USA, drugi wuj w Anglii i tak dalej. W południe wręczyłem te papiery dyrektorowi. Zerknął na nie i pogardliwie wydął dolną wargę.
– Dlaczego wyliczasz wszystkich krewnych, którzy mieszkają w kapitalistycznym świecie? Chcesz się pochwalić?
Odpowiedziałem niewinnie, że nie chcę i że pragnąłem być szczery, aby nikt nie mógł mi wytknąć próby ukrywania czegokolwiek. Dyrektor spojrzał na mnie nieufnie – znał mnie od paru miesięcy i zdawał sobie sprawę, że moja „błagonadiożnost” była daleka od idealnej.
Choć data poboru nie była jeszcze oficjalnie znana, wzbudziła już ogólne wzburzenie. Pobór miał objąć sto pięćdziesiąt do dwustu tysięcy mężczyzn z całego terytorium okupowanego przez bolszewików. Nie mogło być żadnej mowy o ucieczce lub o niestawieniu się w biurze werbunkowym, ponieważ rodziny zostałyby natychmiast aresztowane. Słyszeliśmy o jakimś szaleńcu, który, gdy zostanie powołany, zamierzał uciec na niemiecką stronę, skąd w 1940 roku nie nadchodziły jeszcze najczarniejsze wieści. Jednakże ogół społeczeństwa spozierał na nadchodzący pobór z rezygnacją, spodziewając się go każdego dnia.
29 września – z wyjątkową sprawnością, jeśli weźmie się pod uwagę sowieckie metody – wszyscy ci, którzy podlegali powołaniu, otrzymali zawiadomienie informujące, gdzie i kiedy mają się stawić przed komisją poborową. Pierwszy rzut poborowych został wezwany na następny dzień. Byłem wśród nich.
Rankiem udałem się do fabryki, wziąłem mojego gruchota i o ósmej przybyłem przed wskazany budynek. Był to luksusowo umeblowany były Dom Pracownika Kolei. Na wejściu pierwsza „władza” nakazała mi udanie się do fryzjera w piwnicy celem zgolenia włosów. Oczywiście natychmiast wyraziłem obiekcje, tłumacząc, iż z pewnością nie zostanę zaciągnięty do obrony Związku Radzieckiego, zatem utrata włosów byłaby zbędnym zachodem. Mój przeciwnik był uparty. Wreszcie, słysząc nasze wrzaski, nadciągnął rosyjski oficer i niezwykle uprzejmie, po polsku zapytał mnie, o co chodzi. Wyjaśniłem, iż jestem tu z powodu pomyłki i z tej właśnie przyczyny nie zamierzam ścinać włosów. Porucznik wysłuchał, ze zrozumieniem pokiwał głową, przestudiował mój dokument i zadecydował, że nie muszę być golony, bowiem i tak zostanie to zrobione przed naszym odjazdem, za kilka dni. Zapewniłem go gorąco, iż nie będę częścią tego transportu.
Następnie rozpoczęła się komedia, zwana „komisją”. W stroju adamowym plątałem się od lekarza do lekarza. Wszyscy byli Polakami i można było wyczuć, z jaką rozpaczą wykonywali swoje obowiązki. Pierwszy, do którego podszedłem, był znajomym.
– Ty tutaj? – zapytał. – Mów głośno, że bolą cię nerki – szepnął.
Potem oficjalnym tonem zadał mi stereotypowe pytanie:
– Stan zdrowia dobry?
Nabrałem powietrza w płuca i ryknąłem:
– Odczuwam okropny ból w nerkach, towarzyszu doktorze!
Wszystkie oczy w pokoju zwróciły się w moją stronę i prawie każdy uśmiechał się głupawo. Doktor w bardzo poważny sposób ucisnął mój brzuch. Nie wiedząc, gdzie ma mnie boleć, ryczałem przez cały czas niczym zarzynany wieprzek. W końcu dobry chłopina zanotował coś na moim świstku i odesłał mnie.
Wspomniałem śmieszną historię z czasów cesarskiej Austrii, kiedy to poborowi udawali choroby, aby uniknąć służby. Kiedy zbliżyłem się do laryngologa, byłem tak głuchy, że nie słyszałem jego pytań; u ortopedy udawałem płaskostopie, a u okulisty, iż nie potrafię odczytać największej litery na tablicy. Okulista poklepał mnie po plecach, pokiwał głową i śpiewnym wileńskim akcentem powiedział poufnie:
– Rzecz jasna, braciszku, w niczym ci to nie pomoże, ale staraj się ze wszystkich sił.
W końcu dotarłem do głównego pokoju, gdzie przed długim stołem pokrytym czerwonym suknem zasiadała Ludowa Komisja. Był to najdziwaczniejszy konglomerat, bowiem zgodnie z sowiecką recepturą miał stanowić reprezentację ludu pracującego. Przewodniczącym był rosyjski pułkownik. Obok niego siedział, biedaczysko, jeden z profesorów Uniwersytetu Lwowskiego, leciwy człowiek o siwych włosach, reprezentujący świat nauki. Byli tam również przedstawiciele wielu innych profesji, wśród nich Polacy, Ukraińcy, polscy Żydzi. Po lewej ręce przewodniczącego zasiadał młody chłopak, poeta z ruchu „Młodej Ukrainy”, który, jak się zorientowałem, pełnił także rolę tłumacza. Prawie nikt nie znał rosyjskiego; niektórzy dukali nieco po ukraińsku. W owym czasie znałem ze dwadzieścia słów po rosyjsku i tyleż po ukraińsku.
Choć dzień był ciepły, w pokoju było zimno. Gdy stałem w ogonku przed stołem, dzwoniły mi zęby i aby zabić czas, liczyłem pryszcze na plecach mojego poprzednika. Chłopak miał jedną nogę krótszą, ale poza tym wszystko było z nim w porządku. Nie zazdrościłem mu pryszczy na karku, ale poza tym oddałbym wiele za jego nogę. Podczas badania wszyscy z zazdrością patrzyli na jego ułomność. On zaś uśmiechał się głupkowato, poklepując swoją „gwarancję” zwolnienia ze służby wojskowej, pokazując nam, jak bardzo ceni swoje nogi. Za stołem komisji rozległy się głośne deliberacje i poproszono go, aby przemaszerował przez pokój. Następnie pułkownik zapytał go poprzez tłumacza czy chodzenie sprawia mu trudność i czy poza tym dobrze się czuje. Idiota odpowiedział, iż chodzi mu się całkiem łatwo i że jest zdrów jak mało kto. Jego ojciec był policjantem, a on sam pracował na poczcie.
– Charaszo! – zgodził się pułkownik. – W wojsku też będziesz pracować na poczcie!
Nieszczęsny chłopak wciąż się uśmiechał, nie wiedząc czy powinien się cieszyć, czy płakać. Potem pokuśtykał w kierunku wyjścia.
Wtedy nadeszła moja kolej. Wszystkie potrzebne im informacje leżały przed nimi na stole.
– Dlaczego twoja matka jest w Krakowie?
– Ponieważ – odpowiedziałem – mieszkała tam przez pięćdziesiąt lat i nie uciekła we wrześniu.
– I dlaczego jej tu nie zabrałeś? – zapytał pułkownik, jakby było możliwe przerzucanie ludzi w tę i we w tę przez granicę.
– A po co? – zapytałem głupio.
Na szczęście nie wychwycił ironii tego pytania. Najpewniej sądził, iż zgodnie z zasadami bolszewickiej edukacji, nie żywiłem żadnych uczuć wobec matki.
– Dlaczego nie posiadasz paszportu? – kontynuował przewodniczący.
– Bo mi go nie dali – odpowiedziałem całkiem szczerze.
– Dlaczego nie dali?
– Obawiam się, że w tej kwestii należy zasięgnąć opinii mojego miejscowego wydziału paszportowego.
– Ty, student uniwersytetu, nie mówisz po rosyjsku? – pytał dalej podejrzliwie.
– Towarzyszu poeto – wybuchnąłem w końcu – proszę powiedzieć towarzyszowi pułkownikowi, że na naszych uniwersytetach uczono innych języków niż rosyjski.
– Pułkownik – tłumaczył poeta – pragnie wiedzieć, czy znasz inny język poza polskim.
Jednym tchem wymieniłem osiem języków europejskich, choć znałem tylko trzy. Dostrzegłem, że leciwy profesor zakrył rękami twarz, aby się nie roześmiać.
– Totalna nieprzyzwoitość! – warknął pułkownik. – Zna osiem języków, ale nie rosyjski!
Potem nastąpiły pytania o moich krewnych za granicą. Zacząłem opowiadać najbardziej niestworzone historie o każdym z nich, nawet o moim wuju z Nowego Jorku, którego nigdy nie widziałem. Aby wydać się jeszcze bardziej podejrzanym, próbowałem przedstawić każdego z nich jako stuprocentowego kapitalistę i podkreślić moje przywiązanie do owych krewnych. Byłem z siebie dumny, iż nawet bez jednej krótszej nogi potrafię wykręcić się od wojska. Zresztą do tej pory musieli już być przekonani, iż jestem „nienadiożnyj”, co powinno uniemożliwić im powołanie mnie.
Za stołem nie ustawały szeptane dyskusje. Stary profesor nie brał w nich udziału, od czasu do czasu uśmiechając się tylko do mnie potajemnie. W końcu tłumacz poinformował mnie, że komisja musi przedyskutować mój przypadek nieco dłużej, więc mam odejść na bok i czekać. Odszedłem i oparłem się o niby-marmurową ścianę. Teraz, gdy opadło nerwowe napięcie, znowu zacząłem się trząść z zimna. Jednakże nie przejmowałem się tym, bowiem byłem pewien, że mnie odrzucą. W najgorszym razie poinformują fabrykę, że jestem „niepewny”, a w fabryce już sobie poradzę.
Po jakimś czasie poproszono mnie, abym znowu stanął przed pułkownikiem. Pogrzebawszy przez kilka długich minut w moich papierach, zapytał mnie wprost:
– Ty jesteś kim? Kierowcą?
– Da! – odpowiedziałem po rosyjsku.
– Dobrze. – odrzekł. – Będziesz u nas kierowcą w artylerii.
Zrozumiałem to bez pomocy tłumacza, ale w pierwszej chwili nie w pełni to do mnie dotarło. Poeta-tłumacz uśmiechał się do mnie szeroko.
– Co mam przez to rozumieć? – zapytałem go. – Że jestem powołany?
– Ani mniej, ani więcej – odpowiedział.
Podczas gdy kolejny kandydat zajął miejsce przed pułkownikiem, poeta odwrócił się do mnie.
– Nic ci nie mogło pomóc – wyszeptał. – Biorą kierowców bez żadnych ograniczeń.
Oszołomiony, wciąż nie zdając sobie sprawy z tego, co zaszło, poszedłem powoli do holu, gdzie wisiały nasze ubrania. Ubrałem się automatycznie, usiłując uświadomić sobie, że przegrałem bitwę i że nic więcej nie mogę już zrobić.
– No i jak poszło, towarzyszu? – zapytał mnie ktoś po polsku z rosyjskim akcentem. – Ścinamy włosy czy nie?
Nie musiałem unosić wzroku, żeby wiedzieć, że to był porucznik, który pozwolił, abym rano nie golił głowy.
– Nie próbuj ze mną pogrywać! – powiedziałem. – Możesz się nabawić podbitego lima!
Powlokłem się powoli do wyjścia. Dowcipniś, niezdolny do załapania mojej bezczelności, nawet nie drgnął. W drzwiach odwróciłem się. Stał tam, gapiąc się na mnie tępo niczym wół na malowane wrota. Nie wiem dlaczego, ale pokazałem mu język. Musiałem. Przechodząc przez drzwi wybuchnąłem śmiechem. Zdałem sobie sprawę, że to reakcja nerwowa, ale nie mogłem się powstrzymać. Poszedłem ulicą, zarykując się ze śmiechu. Grupy matek, ojców, przyjaciół, czekające na poborowych, gapiły się na mnie z zazdrością.
– Co? Odrzucili cię? – zapytał starszy człowiek w mundurze polskiego kolejarza z odprutymi insygniami.
– Tak – skłamałem, wciąż się śmiejąc, niezdolny do przyznania, że jednak tak się nie stało.
W końcu przestałem się śmiać, wspiąłem się do mojej ciężarówki, włączyłem silnik i wcisnąłem pedał gazu z zapałem człowieka, który rusza do wyścigu swoim Bugatti.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------O autorze
ALFRED WIRSKI urodził się w 1919 r. w Krakowie, gdzie ukończył gimnazjum i liceum. Studiował chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale wojna przerwała mu studia w 1939 roku. W Wojsku Polskim spędził pięć lat, wstępując do niego po odejściu z Armii Czerwonej. Służył w jednostce pancernej II Korpusu w stopniu podporucznika. Po zakończeniu wojny, będąc jeszcze w szeregach Wojska Polskiego, uczęszczał do Uniwersytetu Rzymskiego we Włoszech, gdzie prawie ukończył studia magisterskie z chemii.
Po zwolnieniu z Wojska Polskiego w 1946 r. wyjechał do Stanów Zjednoczonych i od tego czasu zajmował się dziennikarstwem i niezależną publicystyką. Jego ulubionymi zajęciami było czytanie dobrych książek i słuchanie muzyki – był entuzjastycznym miłośnikiem opery. Jego ulubionymi sportami były narciarstwo, żeglarstwo i pływanie.
Ożenił się ze znaną slawistką Olgą Scherer (1924–2001), którą poznał podczas jej studiów w USA.
„Moje życie w Armii Czerwonej” zostało po raz pierwszy opublikowane w 1949 roku przez Macmillan Company w Nowym Jorku.
.
POLECAMY TAKŻE:
We Włoszech niedaleko Monte Cassino jest cmentarz, gdzie pochowani są polscy żołnierze, polegli na polu walki. W centrum cmentarza stoi pomnik, na którym wyryto słowa w języku polskim: Oddaliśmy Bogu ducha, ciało ziemi włoskiej, a serca Polsce. Im, moim rodakom, poległym w Brytanii, na Atlantyku, w walkach za Europę i w wielu innych bojach od Narwiku do Tobruku, od Falasie do Elby, książkę tę poświęcam.
Stefan F. Gazeł
Pamiętniki żołnierzy Baonu „Pięść” obejmują powstańcze wspomnienia 41 żołnierzy tej wyjątkowej powstańczej formacji złożonej z żołnierzy oddziału kontrwywiadu KG AK 993/W. Zebrał je w latach 80-tych XX w. Andrzej Zawadzki ps. Andrzejewski (1920-1997) oficer i dowódca III plutonu 1 Kompanii „Zemsta” Batalionu „Pięść”. Odznaczony Krzyżem Walecznych, Kawaler Orderu Wojennego Virtuti Militari, w uzasadnieniu którego zapisano: Jako d-ca obrony bloku przy ul. Karolkowej i Żytniej mimo przeważającej siły nieprzyjaciela i czołgów wytrzymał napór – przez co dał możność obrony całego odcinka. Jego ojcem był również oficer AK Felicjan Zawadzki ps. Fez – szef wywiadu 993/W i „Pięści”, natomiast warto też wspomnieć, że córką „Andrzejewskiego” jest znana i popularna polska aktorka Magdalena Zawadzka odtwórczyni m.in. roli Baśki Wołodyjowskiej. Maszynopis „Pamiętników” odnalazł się w przekazanym do Archiwum Akt Nowych zbiorze Romualda Śreniawa-Szypiowskiego. Wzbogacony został bogatą ikonografią i mapami.
Zofia Franio – jej nazwisko powinno być tak zanne w historii Polskiego Państwa Podziemnego jak Nowaka-Jeziorańskiego czy Karskiego. Katarzyna Wysoczyńska wydobywa na światło dzienne ten diament – jej postawa w czasie II wojny światowej budzi podziw. Lekarz podziemia a jednocześnie członek oddziału dywersji kobiet. Czy można żyć w zgodzie z przysięgą Hipokratesa a jednocześnie parać się dywersją? Zofia Franio udowodniła, że tak. Polska Ludowa za jej szlachetną postawę i wielki patriotyzm zapłaciła jak to miała w zwyczaju: więzieniem i wygumkowaniem z historii. Na szczęście dziś Katarzyna Wysoczyńska przywraca jej pamięć.
O zamachu na Kutscherę, na Koppego czy walkach „Parasola” napisano już wiele książek, nakręcono wiele filmów. W tej książce po raz pierwszy zabierają głos sami uczestnicy tych legendarnych akcji i ich bliscy. Spiżowi bohaterowie stają nam się tutaj wyjątkowo bliscy. Każdy z nich bał się śmierci swojej czy swoich bliskich. Ale musieli pokonać ten strach i pójść na akcję. I nawet wtedy gdy umierają, nie żałują tego, jak Bronek-Lot, dowódca zamachu na Kutcherę, który w ostatnich swoich słowach mówi: „Chciałbym coś jeszcze zrobić dla Polski”. I to jest ten wyznacznik ich działania. Chcieli coś zrobić dla Polski. Nawet wtedy, gdy zrozpaczeni patrzyli jak umiera Powstanie Warszawskie, mieli w sobie wiarę, że Polska się odrodzi. Najdobitniej świadczą o tym słowa poety „Parasola”, Ziutka, w słynnym wierszu: „Czerwona zaraza”.
Kobiety w sabotażu! Wysadzające mosty, tory kolejowe, niszczące samoloty i biorące udział w najsłynniejszych zamachach Armii Krajowej!
Relacje uczestniczek tajnego specjalnego kobiecego oddziału dywersji („DYSK”) Komendy Głównej Armii Krajowej, złożone głównie na przełomie lat 60. i 70 ubiegłego wieku, które stały się podstawowym źródłem wiedzy na temat działalności oddziału. Na jego czele staje w roku 1943 legendarna major Wanda Gertz, która w męskim przebraniu (ponieważ kobiet nie przyjmowano) wstąpiła w 1916 roku do legionów. Brała też udział w wojnie polsko-bolszewickiej.
Pasjonujące wspomnienia uczestniczek oddziału, które biorą udział zarówno w samodzielnych akcjach dywersyjnych kobiet, jak i w akcjach wspólnych z mężczyznami.
Tadeusz Pełczyński żył w okresie, w którym musiał walczyć dwukrotnie o niepodległość Polski – w legionach i w II wojnie światowej. Jego życiorys, jak i jego rodziny – żony Wandy Pełczyńskiej i ich syna – był podporządkowany jednej idei: walce o niepodległość Polski. Po klęsce wrześniowej od początku wszedł w struktury Polskiego Państwa Podziemnego. W latach 1940–1941 komendant Okręgu Lubelskiego ZWZ. Od lipca 1943 zostaje zastępcą komendanta głównego AK. Dowodzi akcjami sabotażowymi przeprowadzanymi przez oddziały Kedywu. Ciężko ranny w Powstaniu Warszawskim, po wojnie na emigracji.
Anna Wyganowska-Eriksson, wykorzystując zarówno wspomnienia własne, jak i relacje swoich kolegów – członków Plutonu Pancernego Batalionu „Zośka” – stworzyła niezwykłą opowieść o tym mało znanym, ale jakże ważnym oddziale w Powstaniu Warszawskim. Zdobycie „Gęsiówki”, pojedynek powstańczych, zdobycznych czołgów z niemieckimi, wreszcie dramatyczne przejście kanałami po upadku Starówki – to tylko nieliczne epizody z tej pasjonującej książki.
...W tej sekundzie nowy trzask i błysk! Nie gaśnie! Czerwono przed oczami. Parzy! Odruchowo zakrywam twarz rękami. Ogarnia mnie jedno nieodparte uczucie: uciekać! Rzucam się na oślep do włazu. W szaleńczym porywie otwieram rygle i klapę. Spadam na ziemię i czuję rozkoszny chłód kamieni. Czołg stoi mocno skrzywiony, opierając się jedną gąsienicą o mur. Otoczony płomieniami, krzycząc nieludzko, zwala się na ziemię nasz amunicyjny...
z relacji pchor. „Wiktora” Witolda Bartnickiego, członka załogi powstańczego czołgu