Mołdawia - ebook
Mołdawia - ebook
Dla wielu mieszkańców Mołdawii i niemałej grupy rządzących nią polityków uzyskana w 1991 roku niepodległość miała być tylko przystankiem na drodze do zjednoczenia z rumuńską macierzą. Jednak nie wszyscy obywatele młodej republiki podzielali tę wizję. W Bukareszcie też nie pałano do niej entuzjazmem. W rezultacie sen o zjednoczeniu zakończył się tak szybko, jak się zaczął, a niewielki kraj dosłownie rozpadł się na trzy części. Nagle stało się jasne, że Mołdawię – która nigdy wcześniej nie miała okazji cieszyć się państwowością – trzeba będzie wymyślić, wymarzyć na nowo. Sprawić, by w oczach swoich obywateli i świata stała się państwem koniecznym, napełnionym treścią, leżącym w konkretnym miejscu na mapie. Zdanie to okazało się jednak bardzo trudne. Jak bowiem tworzyć państwo, gdy jedna czwarta obywateli opowiada się za jego likwidacją, a co trzeci posiada więcej niż jeden paszport? Jak znaleźć ideę jednoczącą naród, gdy jego przedstawiciele nie potrafią dojść do porozumienia nawet w sprawie nazwy używanego na co dzień języka? Jak przekonać ludzi, że warto poświęcić coś dla kraju, który jest młodszy od połowy jego mieszkańców i który nie potrafi zagwarantować swoim obywatelom zaspokojenia podstawowych potrzeb?
Książka Kamila Całusa opowiada o kraju zrodzonym z niespełnionych marzeń i o ludziach, którzy próbują znaleźć odpowiedź na pytanie, co to znaczy „być Mołdawianinem”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-989-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ă – miękkie „a” przechodzące w „e”
â oraz î – to odpowiednik polskiego „y”; obydwie litery czyta się w ten sam sposób; „î” występuje tylko na początku i końcu, „â” zaś stosuje się jedynie wewnątrz wyrazów
ae – czytamy jako „ai”
ea – czytamy jako miękkie „e”
ț – to odpowiednik polskiego twardego „c”
ș – to odpowiednik polskiego „sz”
j – to odpowiednik polskiego „ż”
Pewnych kłopotów nastręczać może litera „c”. Co do zasady należy czytać ją jako „k”, jak na przykład w nazwisku Plahotniuc (czyt. Plahotniuk). Jeśli jednak następuje po niej samogłoska „e” lub „i”, to mamy do czynienia odpowiednio ze zgłoską czytaną jako „cze” (ce) oraz „czi” (ci). Co więcej, jeśli po literze „c” następuje litera „h”, a dopiero potem samogłoska „e” lub „i”, to zbitki takie czytamy odpowiednio jako „ke” (che) oraz „ki” (chi).
Podobna zasada dotyczy litery „g”. Samodzielnie stanowi ona odpowiednik polskiego „dż”. Jednakże wraz z samogłoską „e” oraz „i” tworzy odpowiednio zgłoskę „dże” (ge) i „dżi” (gi). Jeśli po literze „g” występuje litera „h”, to zbitkę taką – „gh” – wymawiamy jak polskie „g”. Oznacza to, że zbitki „ghe” oraz „ghi” czytać należy odpowiednio jako „ge” oraz „gi”.
Litera „i”, jeśli występuje na końcu wyrazu, pozostaje niema. W związku z tym nazwisko „Morari” odczytamy jako „Morar”. Pamiętajmy przy tym, że w razie obecności podwójnego „i” na końcu wyrazu tylko pierwsze z nich jest nieme.„Nigdy tu nie wrócę”
1
Mieszanina skruszałego betonu, potłuczonego szkła i suchych pożółkłych liści trzeszczy pod stopami. Szkło musiało tu spaść z wyższych pięter już dawno temu. Chyba żadne z okien nie uchowało się w całości. Liście zresztą też pamiętają co najmniej zaprzeszłą jesień. Stalowe płyty wstawione w miejsce dawnych witryn i zabezpieczone dodatkowo kratą bronią wejścia do środka budynku. Na niektórych, pośród wulgarnych napisów i wyznań miłości wysmarowanych najczęściej tanim flamastrem, wiszą ogłoszenia. Nic oryginalnego. Można je spotkać w całym mieście. Reklamują naukę języków obcych, załatwienie rumuńskiego obywatelstwa albo obiecują pracę we Włoszech, Francji, Polsce. „Lucru în Polonia, lucru în Europa!”, krzyczy czerwoną czcionką jedna z ofert: „Pracuj w Polsce, pracuj w Europie!”. „Pracuj legalnie!”, dopowiada druga. Idąc wzdłuż ściany, odnajduję w końcu niewielką szparę między blachami i zaglądam do środka. Chłód betonowych murów i woń stęchlizny przemieszanej z odorem moczu są uderzające. Podobnie jak nieład panujący wewnątrz tego, co musiało być kiedyś hotelową recepcją. Próbuję przyzwyczaić oczy do ciemności, by dostrzec jakieś detale, gdy nagle słyszę gdzieś za sobą chrapliwy, młody głos, a jednocześnie czuję, jak ktoś lekko dotyka mojego ramienia.
– Domnule…
Odwracam się szybko jak uczeń, którego właśnie przyłapano na popalaniu papierosów w szkolnej toalecie. W zasadzie nie powinno mnie tu być, bo budynek grozi zawaleniem. Młody, może jedenastoletni chłopiec odskakuje spłoszony i wbija we mnie wyczekujące, nieco lękliwe spojrzenie. Jego oczy są mętne, dzikie. Niedziecięce. Patrzymy tak na siebie przez kilka sekund.
– Tigară? Nu… Sigariety? Aveți? Jest? – pyta mnie w końcu okraszoną dziwnym akcentem mieszaniną rumuńskiego i rosyjskiego i podnosząc dłoń do ust, udaje, że się zaciąga. Ma krótkie włosy obcięte byle jak tępymi nożyczkami lub niezbyt ostrym nożem. I brudną twarz, którą raz na jakiś czas wstrząsa nerwowy tik. Do tego nieustannie kiwa się na boki. Jego ubranie też nie wygląda najlepiej.
– Nu, nu am țigări – odpowiadam zgodnie z prawdą. Gdy po chwili uderza mnie wiek mojego rozmówcy, raz jeszcze, tym razem o wiele dobitniej powtarzam po rosyjsku: – Niet, sigaret u mienia niet.
Chłopiec przestaje na mnie patrzeć. Ale nie odchodzi. Przestępuje z nogi na nogę, wzdryga się ponownie, zastanawia nad czymś. A potem spogląda na mnie pustym wzrokiem i rzuca wprost:
– Trachnutsia choczesz? Seks?
Hotel Național jest ogromny. Przynajmniej jak na kiszyniowskie standardy. Jego biała, typowo modernistyczna sylwetka zaprojektowana jeszcze w latach siedemdziesiątych z trudem wpasowuje się w okoliczną zabudowę. Rozpycha się, rozlewa, zawłaszczając przestrzeń wokół siebie. Ignoruje każdy inny budynek stojący przy placu Narodów Zjednoczonych. Zarówno zbudowany zgodnie z zasadami socjalistycznego klasycyzmu hotel Chișinău, jak i inspirowany włoskim renesansem gmach Mołdawskiej Akademii Nauk. Zupełnie przytłacza też skromny, choć uroczy i barwny dziewiętnastowieczny żeński monaster Świętego Teodora Tyrona. Mimo swych piętnastu pięter Național wydaje się przysadzisty. Długie linie balkonów ciągną wzrok w linii poziomej, a nie ku górze i wizualnie osadzają go mocno na rozległym podium mieszczącym hotelowe lobby, recepcję oraz restaurację. Hotelu nie sposób przegapić. Stoi na szczycie jednego ze wzgórz, na których położone jest miasto, w miejscu, od którego swój bieg zaczyna główna ulica Kiszyniowa i najbardziej reprezentacyjna arteria całej republiki – bulwar Stefana Wielkiego i Świętego.
W tym białym, łuszczącym się gmachu dokonała się już apokalipsa. Gdy pierwszy raz poznałem historię Naționala, pomyślałem, że tak wyglądałby świat, gdyby zimna wojna potoczyła się inaczej i gdyby pewnego dnia bomby, których przez całe dekady bano się po obu stronach żelaznej kurtyny, spadły w końcu na miasta, w które je wycelowano. Nie chodzi przy tym bynajmniej o sam stan budynku, choć ten rzeczywiście wygląda, jakby na przekór wszystkiemu oparł się niszczącej fali uderzeniowej. Pozornie martwy hotel stał się sceną i niemym świadkiem degradacji idei człowieczeństwa, rozpadu więzów społecznych i załamania fundamentalnych zasad moralnych. Wewnątrz ruiny spotkać można koczujące od wielu miesięcy, a czasem lat bezdomne dzieci. Niektóre mają zaledwie kilka lat, inne to już nastolatki. Te najmłodsze, pięcio-, sześcioletnie, które trafiły tam w bardzo wczesnym dzieciństwie, często nie potrafią nawet mówić. Mieszają słyszane wokół języki – a więc rosyjski oraz rumuński – i bełkocą, nie potrafiąc złożyć dłuższych zdań. Na ogół szepczą, nie podnoszą głosu. Walczą o jedzenie. Czasem w sposób pośredni, żebrząc pod okolicznym całodobowym supermarketem, a niekiedy zupełnie dosłownie, gdy wyrywają sobie nawzajem to, co udało się kupić, dostać lub po prostu ukraść. Żyją w ciągłym stresie, od którego uciekają w dostępne bez trudu w hotelu tanie środki odurzające. Klej lub gaz do zapalniczek – który jeśli wciągnąć go w płuca, uśmierza lęk i wywołuje przyjemne halucynacje – należą do najpopularniejszych uspokajaczy. Twarde, prawdziwe narkotyki też są w zasięgu ręki, choć za te trzeba już zapłacić. Walutą, skradzionym fantem lub własnym ciałem. W tym ostatnim przypadku zdobytym towarem przyjdzie się zapewne podzielić ze starszym kolegą lub koleżanką. Ci, prawem silniejszego, będą pośredniczyć w „transakcji”. Sutenerstwo nie jest niczym wyjątkowym wśród współczesnych mieszkańców Naționala.
– To piętnastopiętrowe memento, pomnik krzyczący z samego centrum europejskiej przecież mimo wszystko stolicy, że William Golding, pisząc Władcę much, miał rację. Że wcale nie jesteśmy z gruntu dobrzy, altruistyczni. Nie. Że pozbawieni całej tej socjalizacji, wpajanego nam od dziecka przez rodziców i szkołę systemu wartości, zaczynamy się kierować jedną prostą zasadą. Chcemy po prostu przetrwać, za wszelką cenę. Tak jak te dzieci – mówi mi jeden z moich kiszyniowskich znajomych, mieszkający w bloku odległym od hotelu o zaledwie kilkaset metrów. A potem wzdycha i dodaje z rezygnacją: – Ech, wydaje nam się, że jesteśmy cywilizowani, ale wystarczy chwila nieuwagi, by to wszystko zaprzepaścić. Jednego dnia jesteś obywatelem supermocarstwa, które zawraca rzeki i utrzymuje na orbicie ogromną stację kosmiczną, a kilka lat później twój rząd nie jest w stanie zapewnić dachu nad głową, szkoły i talerza gorącej zupy dziczejącym dzieciom z Naționala.
Zrujnowany kiszyniowski hotel stanowi symbol klęski mołdawskiej transformacji społecznej i ekonomicznej. W czasach radzieckich ta niewielka republika zapewniała swoim mieszkańcom jeden z najwyższych poziomów życia w całym sowieckim państwie. Uzyskanie nakazu pracy w Mołdawii traktowane było jak wygrana na loterii. Trudno się temu dziwić. Klimat był tu łagodny, wino i koniaki wyborne, a autochtoni gościnni, rozśpiewani i skłonni do wspólnych biesiad. Ot południowcy, ale pozbawieni typowej dla wielu innych narodów żyjących na niższych szerokościach geograficznych porywczości. Źródła ówczesnego bogactwa republiki leżały w uwarunkowaniach politycznych. Moskwa traktowała Mołdawską SRR jako witrynę radzieckiego komunizmu. Przyczółek w ideologicznej wojnie prowadzonej z Zachodem przez ponad połowę XX wieku. Ale nie chodziło tylko o rywalizację z kapitalizmem. Z powodów historycznych Mołdawia po prostu musiała być bogatsza od sąsiadującej z nią Rumunii. Motywowany politycznie i ideologicznie proces budowy odrębnego od żywiołu rumuńskiego narodu mołdawskiego trwał zaledwie od kilku dekad i był jeszcze bardzo świeży. Zapewnianie dobrych warunków życia mieszkańcom Mołdawii miało więc osłabić wciąż żywy przecież w części społeczeństwa sentyment wobec zachodniego sąsiada. Podobną taktykę i z niemal identycznych przyczyn stosowała Moskwa także wobec Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Tam jednak komuniści ponieśli sromotną klęskę, której symbolem stał się wzniesiony w 1961 roku mur berliński. O ile Moskwie stosunkowo łatwo było rywalizować z socjalistyczną Rumunią, o tyle NRD nie była w stanie konkurować pod względem poziomu życia z wyrastającą na kapitalistyczną potęgę, objętą planem Marshalla Republiką Federalną. Radziecka Mołdawia kwitła więc na tyle, na ile kwitnąć mogła ograniczona przez system komunistyczny republika. Moskwa inwestowała w swoje zachodnie rubieże, dzięki czemu w Mołdawii, zwanej ze względu na dominujące tu rolnictwo „sadem” lub „ogrodem” ZSRR, powstawały zakłady przemysłowe produkujące sprzęt AGD, telewizory, a także elementy zaawansowanych systemów zbrojeniowych. Wraz z powstającymi przedsiębiorstwami do republiki ściągały wysoko wykształcone kadry z całego kraju – inżynierowie, informatycy, programiści.
Cały ten ideologicznie wspomagany dobrobyt w ciągu zaledwie kilku miesięcy przestał istnieć. Rozpad ZSRR oznaczał zerwanie lub poważne osłabienie wewnątrzzwiązkowych więzów gospodarczych i powiązań między przedsiębiorstwami, które z dnia na dzień znalazły się w innych państwach. Uwolnienie cen doprowadziło do galopującej inflacji, która błyskawicznie pozbawiła Mołdawian i tak niewielkich oszczędności. Ale był to dopiero początek. Uniezależnianiu się Mołdawii od Moskwy towarzyszył wzrost napięć między Kiszyniowem a leżącym na lewym brzegu Dniestru Naddniestrzem, które jeszcze we wrześniu 1990 roku ogłosiło niezależność od Mołdawskiej SRR. Problem ten miał dla władz mołdawskich znaczenie zarówno polityczne, jak i gospodarcze. Niewielki region na lewym brzegu Dniestru stanowił zagłębie przemysłowe republiki i wypracowywał ponad 40 procent całego jej PKB. Co gorsza, niemal 90 procent energii elektrycznej wykorzystywanej przez prawobrzeżną część kraju pochodziło z elektrowni w naddniestrzańskim Dniestrowsku, na granicy z Ukrainą. W 1992 roku rosnące napięcia przerodziły się w otwarty konflikt między siłami wiernymi rządowi centralnemu w Kiszyniowie a naddniestrzańskimi separatystami wspieranymi przez wojska rosyjskie. Po kilku miesiącach walk, które pociągnęły za sobą w sumie około 1000 ofiar śmiertelnych, Mołdawia zmuszona została do podpisania zawieszenia broni i do pogodzenia się z faktyczną utratą lewobrzeżnych obszarów kraju. Na skutek upadku ZSRR i rozpadu świeżo powstałej niepodległej Republiki Mołdawskiej w ciągu zaledwie dwóch lat gospodarka tego kraju skurczyła się o jedną trzecią i wciąż malała. Przed kompletną katastrofą ratowały kraj tylko niezwykle urodzajne gleby. Rolnictwo stanowiło podstawę mołdawskiego eksportu, a jednocześnie pozwalało na wykarmienie biedniejącego w oczach narodu. Bez przemysłu, surowców naturalnych i źródeł energii, pogrążona wciąż w politycznym chaosie oraz osłabiona wojną i separatyzmami Mołdawia nie mogła wyjść z kryzysu aż do przełomu XX i XXI wieku. Wzrost gospodarczy pierwszej dekady nowego tysiąclecia był jednak marnym pocieszeniem dla doprowadzonego do ruiny społeczeństwa. W ciągu kilku lat z jednej z najbogatszych republik radzieckich Mołdawia stała się najbiedniejszym państwem na kontynencie europejskim. Wysokiej klasy specjaliści, których wcześniej przyciągał mołdawski przemysł high-tech, wyjechali lub zmuszeni byli do znalezienia sobie innego zajęcia. Jeszcze kilka lat temu żadnego zdziwienia nie budził cybernetyk dorabiający sobie sprzedawaniem na miejskim targowisku w Komracie, Bielcach czy Kiszyniowie męskich skarpetek i okładek na paszporty. Niechlubny tytuł największego biedaka Europy Mołdawia dzierży do dziś. Co prawda po aneksji Krymu oraz utworzeniu Donieckiej Republiki Ludowej i Ługańskiej Republiki Ludowej pierwsze miejsce na chwilę odebrała jej Ukraina, ale – co oczywiste – nie wpłynęło to w żaden sposób na poziom życia między Prutem i Dniestrem. Co gorsza, po dwudziestu pięciu latach niepodległego bytu (a więc w 2016 roku) Mołdawia nadal bez powodzenia próbowała osiągnąć poziom życia, jakiego jej mieszkańcy doświadczali w ostatnich latach istnienia ZSRR.
– Tak, to wesoły, zabawny kraj, ale mieszkać w nim… nie radzę – mówi z gorzką ironią w głosie Igor Boțan, znany mołdawski komentator i publicysta, prowadzący od lat popularny polityczny talk-show w ogólnokrajowej, prywatnej stacji telewizyjnej. Z wykształcenia, a jakże, doktor fizyki i matematyki. – Średnia pensja wynosi tu dziś, a mamy rok 2018, około 6500 lei, a przeciętna emerytura to tylko nieco ponad 1500 lei^(). To odpowiednio około 300 i około 80 euro – wylicza Boțan.
Te liczby mogą przerażać. Dość uświadomić sobie, że średnie wynagrodzenie statystycznego Mołdawianina jest niższe niż minimalne wynagrodzenie za pracę wypłacane w niezbyt przecież bogatej Polsce. Jednocześnie koszty życia w Mołdawii, nawet na tle państw europejskich, nie należą do najniższych.
– Ogrzewanie, prąd, woda, to wszystko pochłania około 75–115 euro miesięcznie. Łatwo obliczyć, że na przeżycie pozostaje człowiekowi około 200–250 euro – dodaje Boțan.
Za takie pieniądze nie da się tu żyć, choć da się wegetować. Jeśli ma się rodziców na wsi, zawsze można liczyć na domowe sery, warzywa czy wino. Od czasu do czasu trafi się też drób albo baranina. Wydawałoby się, że w kraju, którego większą część zajmują czarnoziemy i który szczyci się tradycjami rolniczymi, żywność powinna być tania, ale tak nie jest. Mołdawskie sklepy w Kiszyniowie, Bielcach czy Komracie sprzedają przede wszystkim drogie importowane produkty spożywcze. Mołdawia, mimo że dysponuje surowcem (owocami, warzywami), niemal nie posiada przetwórni produkujących soki, przetwory czy konserwy. Sklepom wielkopowierzchniowym nie opłaca się skupować towaru od pojedynczych rolników na mołdawskiej prowincji. Wolą korzystać z usług dużych dostawców i spółdzielni, nierzadko ukraińskich czy rumuńskich, które sprzedają przede wszystkim towary pochodzące z tych właśnie krajów. Wreszcie brak odpowiedniej liczby chłodni sprawia, że paradoksalnie każde urodzajne lato kończy się ostatecznie zniszczeniem setek niesprzedanych ton jabłek, winogron, które po prostu gniją.
– W rezultacie w kraju, który jest jednym z największych producentów wina w Europie, w styczniu czy lutym można co prawda kupić winogrona, ale… argentyńskie – przyznaje jeden z akredytowanych w Kiszyniowie europejskich dyplomatów.
Jak więc żyć, zarabiając przy odrobinie szczęścia te 6500 lei i wydając nieco mniej niż w Krakowie czy Poznaniu? To proste. Wyjechać.
2
Marina ma trzydzieści cztery lata, kruczoczarne długie włosy i polsko brzmiące nazwisko. Ma też nieco ironiczne przekonania człowieka, który mimo stosunkowo młodego wieku całkiem sporo już przeżył i wyzbył się naiwności. Nim zdecydowała się na emigrację z kraju, zatrudniona była w kiszyniowskim ośrodku ekspertyz sądowych jako biegły psychiatra. To elitarna profesja. W całej Mołdawii pracowało w jej czasach zaledwie sześcioro takich specjalistów. Do 2017 zarabiała przyzwoicie, jak na mołdawskie warunki. Co miesiąc otrzymywała z sądu 4000 lei, czyli mniej więcej 900 złotych. Ot, nieco mniej niż średnia krajowa wynosząca wówczas około 5000 lei. Czy da się za to przeżyć?
– Jasne, że nie – odpowiada Marina z wyczuwalną kpiną. – Przyzwoite, no w miarę przyzwoite mieszkanie w stolicy kosztuje minimum 3000 lei. Prawie całe wynagrodzenie już na początku miesiąca musisz więc przeznaczyć na swój dach nad głową.
A co z rachunkami, jedzeniem? Wreszcie, co z życiem? Rozrywkami? Niektórym pomagają pracujący za granicą rodzice. Ale rodzice Mariny za granicą nie pracują i zwyczajnie nie stać ich na wspieranie finansowe córki. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, Marina nie chciałaby, aby ją, ponadtrzydziestoletnią kobietę, utrzymywali bliscy. Jak mówi, to kwestia honoru. Dlaczego nie dorabiała jako prywatny psychiatra, we własnym gabinecie? Bo w Mołdawii nie ma takiej możliwości. Nie wolno wykonywać tego zawodu na własną rękę, poza systemem publicznej służby zdrowia. Marina brała więc dodatkowe dyżury w poradni. No i wyszła za mąż. Tak, głównie z miłości, ale też, by było jej lżej. We dwoje można przecież dzielić rachunki, choćby za mieszkanie. Jak mówi, w Mołdawii tak to już jest:
– Albo masz z kim sypiać, albo bierzesz łapówki.
Marina łapówek brać nie chciała. Opierała się wszechobecnym w mołdawskim sądownictwie i służbie zdrowia patologiom: korupcji, nepotyzmowi i układom. Przez wiele lat utrzymywała niezależność. Dla zasady.
Ale wtedy nadszedł rok 2017, a wraz z nim nowa ustawa regulująca wynagrodzenia biegłych, która przywróciła pensje z początku lat dziewięćdziesiątych. Z dnia na dzień cofnięto wszystkie dotychczasowe waloryzacje. Podobno wynikało to z błędu w ustawie. Tak mówiono. W rezultacie Marina mogła liczyć już nie na 4000, ale zaledwie na 2000 lei. To mniej więcej 450 złotych. Tak miała zarabiać mołdawska elita. Kiedy nowe regulacje weszły w życie, dyrektor zebrał cały zespół i poprosił o spokój.
– „To wszystko jeszcze się jakoś ustabilizuje. Poczekajcie trochę”, argumentował – opowiada Marina. – Moja koleżanka wstała wtedy i zapytała, jak tu czekać, skoro ma dwoje dzieci, które musi wykarmić? Jak spłacać kredyty? Dyrektor odparł tylko, że niestety nie ma teraz żadnych dodatkowych środków, i raz jeszcze poprosił, byśmy zaczekali i nie podejmowali pochopnych decyzji. Więc czekaliśmy. Minął miesiąc, ale ministerstwo zdawało się zupełnie nie przejmować sytuacją. Żadnych ruchów, żadnych prób zmiany czy poprawienia rzekomo felernej ustawy. Kiedy dostałam kolejną wypłatę w wysokości 2000 lei, coś we mnie pękło. Pomyślałam sobie: „Serio? Mam teraz walczyć o te swoje idee za marne 100 euro?”.
To była kropla, która przepełniła czarę goryczy. Marina straciła złudzenia, które powstrzymywały ją przez lata przed wyjazdem z kraju.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I