Moloch - ebook
Moloch - ebook
Najmroczniejsze śledztwo Mocka
Breslau, 1928, szpital psychiatryczny przy Kletschkau Strasse. Eberhard Mock staje twarzą w twarz ze swą dawną kochanką. Jej córka i syn zostali porwani, a ślad po nich zaginął. Po stracie ukochanej Sophie nic nie wstrząsnęło Mockiem równie mocno jak to spotkanie. Hedwig postradała zmysły: o morderstwo dzieci oskarża własnego męża.
Krok po kroku Mock odkrywa upiorne powiązania między tajnym stowarzyszeniem okultystycznym a budowniczymi miasta przyszłości w centrum Wrocławia. Nawet nie domyśla się, jak potężne siły śledzą każdy jego krok.
Cmentarne czarne msze, wyuzdane praktyki seksualne i ludzie, którzy nie cofną się przed niczym. Tajne śledztwo zaprowadzi Mocka wprost przed przerażające oblicze prawdy. Czy istnieje granica, której Mock nie przekroczy?
Marek Krajewski – autor bestsellerowych powieści kryminalnych. Laureat prestiżowych nagród literackich i kulturalnych. Filolog klasyczny. Miłośnik filozofii stoickiej, pilny czytelnik Marka Aureliusza.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6148-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mimowolnie jednak zawsze próbował odciągać uwagę rozmówcy od swojej oszpeconej twarzy. Środkami do tego celu były: mocny i elegancki zapach męskich perfum, nienaganny, starannie wyprasowany galowy mundur SS, który – nieco wbrew przepisom – nosił na co dzień, błyszczące jak lustro oficerki czy też czarny skórzany płaszcz z ekstrawaganckimi czerwonymi klapami i ze swastyką na ramieniu, który podkreślał jego szczupłą, prawie młodzieńczą sylwetkę. Maski nie nosił nigdy i to wcale nie dlatego, że lekarz sugerował, iż chora skóra powinna swobodnie oddychać. Nie, powód był zupełnie inny. Według esesmana maska – jako symbol karnawału – oznaczała szał rozpasania i dekadencji. O, tak! Widział on takie maski kilkakrotnie – złote, błyszczące, posypane brokatem. Spotkał je w dzikich i przeżartych moralną zgnilizną latach dwudziestych – na balach, gdzie podstarzałe kokoty ukrywały za nimi swe zmarszczki. Tak, pamiętał je – te niegodne, trawione żądzą staruchy, które prężyły swe wyschłe piersi i umizgiwały się do żigolaków, a w tym czasie ich mężowie – spocone, dyszące alkoholem grubasy – wymykały się _incognito_ do dyskretnych gabinetów, gdzie czekały na nich wystraszone, półpijane podlotki, zarabiające na życie swymi drobnymi ciałami. Przywołując w wyobraźni dźwięki murzyńskiego tańca shimmy, przypominając sobie te ekscesy, którym kres położyli dopiero surowi moraliści, pretorianie zbawcy ojczyzny Adolfa, SS-Standartenführer wolał mimo wszystko szokować rozmówców swoją twarzą z odłażącymi płatami skóry niż zasłaniać oblicze, stając się _eo ipso_ podobnym do tamtych kreatur.
Nikt na tej budowie, kto się z nim stykał – a byli tu robotnicy przymusowi, pracownicy kuchni oraz wartownicy, składający się w połowie z kalekich weteranów, a w połowie z nieopierzonych młodziaków z Volkssturmu – nie mógł już wyrzucić z pamięci tej charakterystycznej twarzy. Dziewiętnastoletni Werner Szklorz również zapamiętał ją na całe życie.
Ten Ślązak, wywodzący się z patriotycznej rodziny powstańczej z Tarnowskich Gór, wylądował w Auschwitz w połowie roku 1944, kiedy to odmówił podpisania volkslisty. Miał jednak szczęście. Nie trafił do samego obozu śmierci, lecz do oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów podobozu, gdzie młodzi, silni robotnicy byli na wagę złota. I tam już pierwszego dnia zetknął się z Upiorem, jak powszechnie nazywano komendanta obozu, a jednocześnie dyrektora miejscowych kamieniołomów. Szklorz był tam niewolnikiem przez trzy miesiące.
W październiku 1944 roku liczni zdatni do pracy więźniowie zostali ewakuowani z samego Auschwitz oraz z jego podobozów i wywiezieni do zakładów przemysłowych w głębi Rzeszy. Szklorz trafił do Wrocławia i został zakwaterowany w zapluskwionych i kiepsko ogrzewanych barakach przy nasypie kolejowym – pod który od strony północnej wchodziła ulica Teichstrasse, by pobiec na południe już pod nazwą Bohrauerstrasse. Jego towarzyszami niedoli byli jeńcy wojenni albo dezerterzy z cudzoziemskich formacji pomocniczych: Włosi, Ukraińcy, Francuzi, a nawet Turcy. Wszyscy oni robili wykopy, do których wstawiano małe bunkry z otworami strzelniczymi, odlewane z betonu w zakładach FAMO czy Fahrzeug- und Motorwerke przy Grundstrasse i przywożone tu specjalnymi platformami na gąsienicach.
Szklorz okolice wrocławskiego dworca znał bardzo dobrze. Trzydzieści kilometrów od śląskiej metropolii w małej wsi Osolin mieszkała jego babka ze strony matki. Dwukrotnie odwiedzał ją przed wojną – zawsze letnią porą. Wycieczki do Wrocławia, na które się przy tej okazji udawał wraz ze swym kuzynostwem, były niezapomnianym przeżyciem – podobnie zresztą jak wrażenia z wędrówek po urokliwych i cienistych pagórkach, zwanych nieco na wyrost Górami Kocimi, wśród których leżało rodzinne gniazdo jego matki. Babkę swoją Gertrudę – osobę łagodną i wyrozumiałą – bardzo kochał i godzinami wysłuchiwał jej opowieści rodzinnych wygłaszanych w śląskim dialekcie polszczyzny, którym już mało kto mówił na Dolnym Śląsku.
Na początku listopada Werner Szklorz otrzymał list od swojego kuzyna Wilhelma Przywary, który jako jedyny nie zerwał stosunków z tym „Polokiem”, jak pogardliwie nazywała tarnogórzanina cała reszta podwrocławskiej rodziny. W pisanym na kolanie świstku kuzyn Willy donosił ze smutkiem, że ich wspólna babka, osiemdziesięcioletnia Gertruda Przywara umarła otoczona przez rodzinę i że jej pogrzeb odbędzie się piętnastego listopada. Wiadomość ta trafiła do młodego Ślązaka kilka dni przed tym terminem. Było to możliwe tylko dlatego, że Willy, volkssturmista i weteran z amputowaną ręką, odmrożoną na froncie wschodnim, przyniósł list wprost do wartowni, która strzegła wejścia na teren budowy bunkrów. Ponadto wartownicy następnego dnia pozwolili mu nawet, o dziwo!, zamienić kilka słów z więźniem i bynajmniej nie zżymali się, kiedy kuzyni rozmawiali w języku zwanym tutaj lekceważąco _Wasserpolnisch_.
O przepustkach na jakiekolwiek uroczystości rodzinne więźniowie mogli jedynie pomarzyć. Szklorz doskonale wiedział, że jeśli znajdzie się poza kolczastymi drutami obozu pracy, to jedynie w trumnie. Postanowił zatem swe ostatnie pożegnanie ograniczyć do modlitwy za duszę zmarłej. I właśnie wtedy kiedy mamrotał _Requiem aeternam dona ei, Domine_, przyszedł mu do głowy desperacki pomysł. Postanowił pójść z prośbą o przepustkę do samego Upiora.
SS-Standartenführer nie dał poznać nawet mrugnięciem napuchniętych powiek, że poznaje młodego robotnika, ale Szklorz wiedział, jak mu przypomnieć o swoim istnieniu i o pewnych minionych zdarzeniach, które – o ile w ogóle było to możliwe – mogły nastawić kierownika do petenta nieco przychylniej niż do rojących się wszędzie wszy i pluskiew.
Była tylko jedna droga, którą mógł się dostać do niewielkiego, lecz świetnie wyposażonego baraku mieszkalnego będącego kwaterą i biurem kierownika budowy – wydeptana ścieżka prowadząca od kuchni obozowej do dwóch wielkich, wydrążonych w ziemi wykopów. Tę dróżkę wydeptali kucharze obozowi, ponieważ wieczorami, po całym dniu pracy, wysypywali do wykopanych w ziemi dziur pod bunkry odpady kuchenne – głównie obierki po ziemniakach. Gdyby zboczyć nieco ze ścieżki i przejść pod dość wiotką drucianą siatką, można było się dostać do kwatery kierownika budowy – naturalnie, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, wypatrując wartowników i pod osłoną ciemności. Szklorz, który był ulubieńcem jednego z kucharzy, łatwo wystarał się o jednodniowe oddelegowanie do kuchni.
Tego ponurego listopadowego dnia po kolacji, kiedy wynędzniali i wciąż głodni więźniowie już wylizali z menażek resztki wodnistej zupy, tymczasowy kuchcik udał się do „śmietnika” z dwoma wiadrami pełnymi ziemniaczanych resztek i kaszy tak zgniłej i śmierdzącej, że nie chciały jej ruszyć nawet obozowe psy. W połowie drogi zatrzymał się i zlustrował najbliższy teren. Do baraku Upiora było może dwadzieścia metrów. Pokonać tę drogę dałoby się szybko i niepostrzeżenie. Wartownicy przeczesywali reflektorem teren budowy bardzo rzadko, i to tylko nocną porą, nie zaś tuż po kolacji. Dużą część miasta, a zwłaszcza okolice dworca, w obawie przed nalotami całkowicie zaciemniono. Gdyby nie wątły poblask, ledwie padający właśnie z okna docelowego baraku, Werner nie trafiłby palcem do nosa.
Zostawił wiadra na ścieżce i podbiegł do siatki. Była rzeczywiście wiotka. Uniósł ją lekko i przeczołgał się po mokrej, brudnej ziemi, pokrytej grubym dywanem liści nawiewanych z drzew pobliskiego przydworcowego parku Teichäcker.
W ustach czuł smak cementu, kiedy zbliżył się do baraku kierownika i mocno zapukał. Wewnątrz ktoś się poruszył. Rozległ się stukot butów i skrzypienie desek podłogi. Zgodnie z rozkazami światło całkiem zgasło i spoza drzwi doszedł donośny głos.
– Wejść!
Szklorz otworzył drzwi i przekroczył próg.
– Herr Standartenführer, tu więzień Szklorz! – zawołał młodzieniec. – Przychodzę z podaniem o przepustkę.
Prośba, którą krótko zaprezentował, była absurdalna. Więzień był tutaj na dnie hierarchii – poniżej obozowych psów. Jeśli już o coś mógł prosić, to tylko o odwszenie poza kolejnością albo o felczera – ale to ostatnie było już bardzo niemile widziane. Pozycja społeczna gościa, zestawiona z powodem, który go tu przygnał ze złamaniem wszystkich możliwych procedur, tworzyła mimo wszystko sytuację komiczną. Esesman przez chwilę milczał, a potem wybuchnął potężnym śmiechem.
– No właź, ty _Wasserpolacke_! – wykrztusił w końcu i podkręcił płomień lampy naftowej. – Tylko z daleka, abym się od twojego smrodu nie udusił! No, właź, bo zimno i muchy lecą!
Zaśmiał się z własnego dowcipu i urwał nieoczekiwanie w momencie, gdy natężenie dźwięku zdawało się osiągać swój punkt kulminacyjny.
Szklorz uznał, że został rozpoznany, sądząc po pogardliwym określeniu, jakim Niemcy obdarzali polskich Ślązaków. Mówił po niemiecku bez śladu akcentu, a zatem staruch musiał sobie przypomnieć jego charakterystyczne nazwisko, które go zresztą z niewiadomych przyczyn zawsze śmieszyło.
Tak było i teraz. Wąskie szparki oczu esesmana błysnęły rozbawieniem i niechęcią. W świetle lampy naftowej pokrytą liszajami skórę twarzy przecinały pionowe bruzdy, jakby osobliwe zakładki, które zachodzą na siebie wzajemnie.
Szklorz oderwał wzrok od oblicza Upiora. Nie mógł się też powstrzymać, by nie rozejrzeć się po wnętrzu. Przedmioty codziennego użytku były starannie poukładane. Na biurku leżały zwinięte kalki i rysunki techniczne. Obok nich w specjalnych bakelitowych uchwytach stały obsadki ze stalówkami i rysikami. Mały płotek ograniczał obszar, gdzie ustawiono pękate buteleczki tuszu i atramentu ze starannie naklejonymi kartonikami. Na nich znajdowały się maźnięcia, które wskazywały, jakiego koloru płyn wypełnia daną buteleczkę. Mimo wątłego światła Szklorz zauważył, że pojemniki zostały uporządkowane wedle barwy płynu – od najciemniejszego tuszu do najjaśniejszego atramentu.
– No! – ponaglił go Upiór. – Jaka przepustka? Gdzie się mianowicie szanowny pan wybiera? Do opery czy na koncert?
– Na pogrzeb, panie komendancie – odparł młodzieniec. – Umarła moja ukochana babka pod Wrocławiem. Proszę o przepustkę na jej pogrzeb. Piętnastego listopada. Jako gimnazjalista tuż przed maturą mam już zdolność honorową i daję słowo honoru, że wrócę do obozu tegoż piętnastego listopada najpóźniej do północy...
SS-Standartenführer aż westchnął. Optymista usłyszałby w tym westchnieniu wesołość, pesymista – groźbę. Szklorz był prostodusznym optymistą. Sądził, że naturalność i proste wypowiedzi – bez kłamstw i wykrętów – więcej mogą zdziałać niż misterne intrygi. Czekając na reakcję gospodarza, wciągał zapach cygar oraz otwartej puszki z mielonym mięsem. Tylko ona nie pasowała do idealnego porządku panującego w domku. Miała ostre poszarpane brzegi, spomiędzy których wylewały się bryły mielonki, gęsto poprzetykane białymi pasmami tłuszczu.
SS-Standartenführer wstał. Jego oblicze wykrzywił grymas, który znów można było interpretować dwojako – uśmiech lub narastający gniew. Szklorz był optymistą, ale na wszelki wypadek nie patrzył komendantowi w oczy. Nie ze strachu. Nie chciał, by uznano go za zuchwalca, który nie spuszcza wzroku z rozmówcy.
– Ty polska kanalio – wysyczał kierownik budowy. – Ty słowiański pomiocie! Ty masz czelność tu przychodzić?! Do mnie?! Do wysokiego oficera, przez samego Führera odznaczonego?! Masz czelność mnie niepokoić, kiedy słucham Beethovena?
Dopiero teraz Szklorz zobaczył płytę kręcącą się z lekkim trzaskiem na patefonie.
– Przecież właśnie jej pan komendant wysłuchał – powiedział prostodusznie. – Już się skończyła i pan komendant jej nie słucha.
Upiór zbliżył swą twarz do twarzy petenta. Ten miał wzrok wbity w czarny wąski krawat, w którym tkwiła odznaka NSDAP. Jego optymizm już się ulatniał.
– Won! – ryknął Niemiec. – Won, bo mi całkiem apartament zasmrodzisz!
Ślązak uniósł wzrok – teraz patrzył odważnie i bez odrazy, choć łuszcząca się skóra była od jego oczu nie dalej niż kilka centymetrów.
– Chaim Lubartow… – powiedział powoli. – Pamięta pan, jak był u nas w kamieniołomach ten żydowski księgowy, osobisty księgowy samego komendanta Auschwitz? Pamięta pan, prawda? Rozmawiał z panem. Gestykulował. Tylko ja to widziałem. Spałem w kryjówce nieopodal. Odsypiałem straszliwy znój. Usłyszałem waszą kłótnię i widziałem wszystko, jak go pan zrzucił na sam dół wyrobiska. Własnoręcznie. Następnego dnia zawitał u nas sam komendant główny, sam Sturmbannführer Richard Baer. Był bardzo zły, że Lubartow nie żyje. Wściekał się, wrzeszczał. „Kto mi teraz wszystko policzy, gdy musimy opuszczać ten kraj? Jak to się stało? Jak to możliwe, że on sam spadł? Był zawsze taki ostrożny! Kto go strącił?” Pytał się nawet więźniów. Słyszałem to. Mogłem wystąpić przed szereg i wszystko powiedzieć. Nie zrobiłem tego. Byłem wobec pana lojalny. A mogłem jednym słowem poprawić swój los.
Umilkł, a potem wykrztusił jednym tchem.
– Błagam pana, Herr Standartenführer! Wrócę do obozu. Daję słowo honoru.
Upiór chwycił go za obozowy drelich i przyciągnął ku sobie.
– Ty jesteś lojalny wobec mnie? – zapytał lekko i swobodnie, prawie żartobliwie. – Wzajemna lojalność jest cechą panów. Niewolnik może być lojalny tylko wobec niewolnika.
Puścił Szklorza i podszedł do biurka. Otworzył szufladę i wyjął pistolet Luger. Wymierzył w przybysza.
– Pamiętaj o tym, jak zaraz będziesz umierał. Arystoteles pisał, że niewolnik nie posiada rozumu, jest tylko zwierzęciem w ludzkim ciele.
Nacisnął spust. Iglica głucho stuknęła. Nacisnął po raz drugi. Żaden nabój nie opuścił komory. Była pusta. Chciał go tylko postraszyć.
Szklorz rzucił się na Upiora i odepchnął go z całej siły. Stary człowiek się zatoczył i – aby złapać równowagę – oparł się na wirującej płycie. Igła patefonu zatrzeszczała i złamała się. Binokle esesmana trzasnęły pod drewnianym trepem napastnika. Staruch widział tylko jego dłoń, a w niej jego honorowy sztylet SS z napisem _Meine Ehre heisst Treue_. Sztylet, który przed chwilą sam był zbezcześcił, prując blachę puszki z mielonką.
Szklorz zadawał ciosy na oślep. Sztylet ciął fałdy skóry na twarzy Upiora, wrzynał się w nozdrza, rozszczepiał mu uszy, ślizgał się po grdyce. Kiedy stary leżał na podłodze, zabójca ukląkł mu na piersi i z lekkim chrzęstem wraził ostrze pomiędzy szyję a obojczyk. Przez chwilę ciężko oddychał i czekał, aż ustaną agonalne drgawki.
Potem wytarł swe zakrwawione dłonie o nieskazitelnie czystą koszulę trupa i usiadł przy biurku. Brudnymi pazurami wydzierał mielonkę z puszki, odrywał ją od ścianek, łykał całe grudy mięsa, nawet nie gryząc, rozcierał językiem po podniebieniu, wsysał jego soki. Potem westchnął, zgasił lampę i zapalił papierosa, którego znalazł w szufladzie.
Godzinę później teren obozu opuścił wysoki szczupły mężczyzna w cywilnym płaszczu komendanta i w jego meloniku. Wartownicy rozpoznali strój i sylwetkę. Nie zaglądali mu w twarz. Ta fizys zawsze budziła w nich odrazę.
Dziesięć godzin później, równo o szóstej rano, na terenie budowy pojawił się pojazd gąsienicowy z dźwigiem zdolnym unieść ładunek dwudziestotonowy. Na jego platformie spoczywał odlany z betonu mały bunkier z otworami strzelniczymi.
Został on uniesiony przez potężne ramię dźwigu. Jego operator naprowadzał swój ładunek do dziury w ziemi o głębokości metra. Stojący nad jego krawędzią brygadzista pokazywał na migi miejsce, z którego będzie mógł opuścić bunkier i osadzić go w wykopie. W porannym półmroku nikt nie zauważył ciała w galowym mundurze SS, przykrytego warstwą liści i kuchennych śmieci.
Nikt nie usłyszał, jak pod piętnastotonowym betonowym kolosem trzaskają stare kości.
Oblicze SS-Standartenführera nie wzbudziło już na tym świecie niczyjej odrazy.
Obecnie ul. Stawowa.
Obecnie ul. Borowska.
Obecnie ul. Fabryczna.
Teren, na którym obecnie położone jest Centrum Handlowe „Wroclavia” wraz z dworcem autobusowym.}
Eberhard Mock nie był dobrze nastawiony do lotniczych podróży, zwłaszcza transatlantyckich. Niechęć do nich miała u tego przedwojennego szefa policji kryminalnej we Wrocławiu charakter irracjonalny – był to po prostu głęboko zakorzeniony zwierzęcy strach przed zimnem, mrokiem i widoczną głębią. Nie można go było wyjaśnić jakimikolwiek innymi przyczynami, na przykład nieprzyjemnymi wspomnieniami lotniczymi, bo takowych Mock nie miał – ani miłych, ani niemiłych. Natomiast głębia niewidoczna, ukryta pod falującą powierzchnią oceanu, nie przerażała go. Już zresztą raz pokonywał tę trasę, lecz drogą morską. Nie była ona najwspanialszą przygodą z powodu sztormu, który wtedy szarpał potężnym transatlantykiem, oraz świadomości, że oto po raz pierwszy w życiu – i to w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat! – zrywa z całą swoją dotychczasową egzystencją i wykonuje, jak to pisał jego ulubiony filozof Tomasz Hobbes, „wielki skok w ciemność”.
Tamta podróż statkiem odbyła się w czerwcu 1950 roku, a on emigrował do Stanów Zjednoczonych, pozostawiwszy w Europie swe dwa ostatnie wcielenia. Oba napawały go wstrętem, ale zdawał sobie sprawę, że gdyby przez ostatnich trzynaście lat nie był funkcjonariuszem kolejno Abwehry oraz wschodnioniemieckiej Państwowej Służby Bezpieczeństwa, znanej jako Stasi, nigdy by się nim nie zainteresowała amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza, która uratowała go przed stalinowskimi siepaczami i dała mu w Nowym Jorku nowy skromny żywot referenta i doradcy do spraw służb specjalnych Niemiec Wschodnich.
Wywiad amerykański dwukrotnie się z nim kontaktował, po tym jak w styczniu 1950 Sowieci w swej strefie okupacyjnej w Niemczech ustanowili tajną policję polityczną. Do kierowania nią rwali się już od dawna dwaj pretendenci: Wilhelm Zaisser i Erich Mielke. Ten pierwszy, jeszcze jako szef powojennej policji w Halle, zapraszał w swe szeregi wszystkich – i hitlerowców, i stalinowców, i doświadczonych przedwojennych policjantów takich jak Mock. Pod skrzydła Zaissera trafiali w dużej mierze odrażający osobnicy: dawni agenci NKWD szlify bestialstwa zdobywający jeszcze w czasie wojny domowej w Hiszpanii; komuniści, którzy na żadnej z wojen prochu nie wąchali, a ich zasługą były jedynie śmiercionośne donosy oraz sianie sowieckiej propagandy w języku Goethego; gestapowcy, którzy przedstawili wzbudzające pusty śmiech certyfikaty swej antyfaszystowskiej działalności, a nawet sadyści ze służby wartowniczej obozów koncentracyjnych. Wśród tych łajdaków – przenikliwych, nieufnych i zwierzęco okrutnych – znalazł się i Eberhard Mock, którego ktoś polecił Zaisserowi. Został on zaprotegowany jako człowiek, który potrafi zmuszać do współpracy, tworzyć siatki kapusiów i bezwzględnie ścigać zbrodniarzy – obojętnie, pod jaką flagą. Zaisser, marząc o szefostwie policji politycznej Niemiec Wschodnich, uznał, że warto by było utworzyć w niej jakiś pion kryminalny dla tropicieli zwykłych przestępców. Poczytał trochę o Mocku i uznał, że może być on całkiem przydatny jako „ślepy pies sprawiedliwości”.
Sam zainteresowany nie zaprzeczał tej diagnozie. Udawał pryncypialnego głupka, brutalnego i nieprzejednanego kata dla złoczyńców. Zaissera utwierdzało to w przekonaniu, że trafnie ocenił tego starego, bardzo energicznego gliniarza z maską na twarzy zakrywającą niedawne blizny. Po kilku rozmowach był pewien, że wystarczy mu podszepnąć, iż ten czy tamten sługa imperializmu jest mordercą lub gwałcicielem dzieci, a pułkownik Mock osaczy go swoimi agentami i rzuci mu się do gardła, będąc pewnym, że prowadzi w ten sposób swoją krucjatę oczyszczania świata z kreatur.
Aparatczyk wpadł jednak w pułapkę, którą Mock na niego zastawił, udając tępego brutala. Owszem, przyszłego szefa Stasi nurtowały wątpliwości i sam sobie zadawał pytanie: jak to możliwe, że ten pijak i prostak zdołał tak wysoko awansować w Abwehrze? Odpowiedzi na nie udzielił mu szef Urzędu Bezpieczeństwa w polskim Wrocławiu pułkownik Placyd Brzozowski, który dysponował sporą dokumentacją dawnych niemieckich służb porządkowych. Wynikało z niej, że dyrektor kryminalny Eberhard Mock, prawdziwa legenda przedwojennego Wrocławia, odszedł do Abwehry na znak protestu przeciwko przejmowaniu przez gestapo zadań kryminalnych i przeciwko rugowaniu świetnych policjantów pochodzenia żydowskiego. Dzięki protekcji możnych wrocławskiego świata, których ponoć trzymał w garści dowodami ich różnych wybryków natury obyczajowej, dostał równorzędne stanowisko w Abwehrze, a tam zasłynął z pijaństwa i z częstych konfliktów z przełożonymi. Jego protektorzy dbali jednak o to, aby nikt w Abwehrze nie czepiał się zbytnio Mocka z powodu bardzo opieszałego wykonywania obowiązków.
Dokumenty Brzozowskiego nieco uspokoiły Zaissera, który tymczasem, porzuciwszy karierę policyjną w Halle, został ministrem spraw wewnętrznych Saksonii i tam wraz ze swoimi przybocznymi, w tym z Mockiem, czekał – konkurując z Erichem Mielkem – na decyzję towarzyszy radzieckich w sprawie obsadzenia stanowiska szefa wschodnioniemieckiej policji politycznej. Ci byli łaskawsi dla niego, a Mielkemu na osłodę rzucili jak ochłap stanowisko zastępcy. Obaj nowo mianowani funkcjonariusze zasiedli za potężnymi biurkami przy berlińskiej Magdalenenstrasse, gdzie wcześniej urzędowało gestapo, i rozpoczęli krwawy terror. Mielke był człowiekiem mściwym i – wiedząc, że „gruby Willy”, jak nazywał rywala, jest poza jego zasięgiem – postanowił pokąsać chociaż jego ludzi. Na celowniku znalazł się Eberhard Mock.
Ten od początku źle się czuł w zrujnowanym Berlinie w gronie łotrów Zaissera. Udawał, że ściga wskazanych mu przez szefa przestępców, a tak naprawdę czekał tylko na stosowną okazję, aby zmienić miejsce swego pobytu na takie, w którym mógłby spokojnie doczekać końca swojego awanturniczego żywota. Miał wtedy lat sześćdziesiąt siedem, jego zdrowie mocno było nadszarpnięte niezbyt ascetycznym trybem życia i doprawdy byłby rad w końcu uwolnić się od ciągłego strachu, który go dławił w czasie służby w komunistycznych służbach specjalnych. Owszem – do emerytury brakowało mu tylko trzech lat, które mógłby jakoś przezimować, ale w głębi duszy wcale nie miał zamiaru czasu tego spędzać jako popychadło radzieckich towarzyszy, których dobrze był poznał od najgorszej strony po zdobyciu przez nich Wrocławia. Kiedy się zatem dowiedział od zaprzyjaźnionej sekretarki Mielkego, iż ten znalazł dowody na współpracę Mocka z przedwojenną polską faszystowską policją, uznał to za impuls i zadzwonił pod pewien sekretny numer. Dwa dni później spotkał się z nim tajny pracownik ambasady amerykańskiej, a po dwóch tygodniach Mock leciał nad Atlantykiem. Był wtedy czerwiec roku 1950.
Dzisiaj, dokładnie po dwóch latach, wsiadł do samolotu Douglas DC-6 amerykańskiej linii Pan Am. Czekała go osiemnastogodzinna podróż do Londynu, gdzie na lotnisku Heathrow miał spędzić kilka godzin, by rankiem następnego dnia wsiąść do samolotu lecącego do Frankfurtu nad Menem.
Lot przez ocean napawał go przerażeniem, ale prędko to uczucie stłumił kilkoma szklaneczkami whisky, które przy potężnym cygarze popijał w salonie, popatrując na młode stewardesy w jasnoniebieskich uniformach. Stary satyr – rozparty na okrągłym pufie – podziwiał ich smukłe kształty i białą cerę, a jego duszą targały przeróżne uczucia. Były wśród nich i lekki żal za utraconą jurnością, i łagodne znużenie erotycznego weterana, i wyrozumiałość dla zapędów kilku młodych mężczyzn w strojach graczy w krykieta, którzy bezskutecznie emablowali dziewczyny, zasypując je mało śmiesznymi dowcipami – jak na angielskich dżentelmenów przystało. Tych wszystkich uczuć nikt by zresztą nie wyczytał z jego twarzy, ponieważ zasłonięta ona była czarną aksamitną maską.
Mock zapadł w zadziwiająco mocny, kilkugodzinny sen w rozkładanej pod sufitem koi w pomieszczeniu sypialnym, które dzielił z pewnym księdzem anglikańskim. Obecność duchownego skłoniła go najpierw do dowcipów w stylu: „Dobrej nocy życzę księdzu, a że będzie dobra, to jasne, wszak jesteśmy blisko Pana Boga”, a potem rozbudziła pewien moralny dylemat. Dręczył go on od kilku dni, właściwie od momentu kiedy w swym mikroskopijnym nowojorskim mieszkanku na Upper West Side podniósł słuchawkę dzwoniącego telefonu i wysłuchał swego rozmówcy z Frankfurtu nad Menem. Problem etyczny, który zaczął go wówczas nurtować, jak najbardziej nadawał się do tego, aby go przedstawić teraz osobie duchownej i zapytać o radę. Eberhard jednak ostatecznie porzucił ten pomysł, obawiając się, że alkoholowy szum w głowie i bełkotliwa wymowa nie pozwolą mu jasno zaprezentować kwestii – i to na dodatek – w obcym języku.
Douglas DC-6 wylądował na Heathrow z opóźnieniem po dwudziestu godzinach lotu i Mock pewnie by nie zdążył na swój samolot do Frankfurtu, gdyby nie został doń przewieziony specjalnym samochodzikiem jadącym wskroś płyty lotniska.
Potężna maszyna Airspeed AS 57 Ambassador należąca do Brytyjskich Linii Lotniczych wzbudziła natychmiast u Mocka dobre skojarzenia. Swym pękatym brzuchem, nisko zawieszonym nad ziemią, przypominała mu jego samego – solidnego, masywnego jegomościa, na którym – jak wielu twierdziło – można zawsze polegać.
Po chwili swymi promiennymi uśmiechami powitały go stewardesy – tym razem – w szarych kostiumach i takichż furażerkach oraz kelnerzy w białych marynarkach. Jeden ze stewardów przejął jego dużą walizkę i wskazał mu miejsce przy czteroosobowym stoliku, przy którym siedział tylko jeden mężczyzna – z wyglądu rówieśnik Mocka. Zadrżała podłoga, za oknami zaczęły uciekać w tył budynki lotniska i potężny dwudziestopięciotonowiec wzniósł się majestatycznie w powietrze.
Przed nosem Mocka kelner postawił tacę, na której spoczywały sztućce w foliowych torebkach oraz potężne śniadanie: wędliny zawinięte w ruloniki, które wypełnione były kawiorowym i majonezowym musem, oraz jajka w przeróżnych kombinacjach. Niektóre z nich pływały w szklaneczkach, a wystawały z nich grudki roztapiającego się masła, inne były posadzone na jasnobrązowych chrupiących grzankach, a jeszcze inne ścięte w ozdobionych pietruszką galaretkach. Do tego podano – dla odświeżenia smaku – krążki ananasa i trójkąty melona. Mock poprosił o kawę, nie chcąc od rana pić alkoholu jak jego towarzysz, który nalewał sobie szampana z małej butelki.
Zjadłszy śniadanie z ogromnym apetytem, rozejrzał się po wnętrzu komfortowej pierwszej klasy samolotu, nazwanej „Elisabeth” na cześć nowej królowej imperium brytyjskiego. Siedzący wokół ludzie byli młodzi, zamożni i pełni pretensji do świata. Towarzyszyły im dzieci, które niemiłosiernie hałasowały i biegały pomiędzy dwoma rzędami siedzeń, co chwila wpadając na któregoś kelnera. Pasażerowie mówili głównie po angielsku, ale tu i ówdzie Mock usłyszał ojczysty język.
To właśnie w nim zwrócił się do niego popijający szampana towarzysz podróży. Dopiero teraz Mock zauważył, że jest to ksiądz ubrany w świetnie skrojony garnitur ze znaczkiem hostii z promieniami w klapie, oznaczającym przynależność do zakonu jezuitów.
– Czy mogę pana poprosić o ogień? – zapytał mężczyzna. – Gdzieś zapodziałem moją zapalniczkę. Pan pozwoli, że się przedstawię. Ojciec Dietrich Mergenthaler...
Mock również się przedstawił i podał ogień swemu rozmówcy. Nie dał po sobie poznać, jak bardzo się ucieszył z tego niezwykłego zbiegu okoliczności – oto po raz drugi w czasie swej podróży spotkał duchownego. Los mu najwyraźniej sprzyjał. Obok niego siedział kapłan, któremu mógł dręczący go dylemat moralny przedstawić precyzyjnie, i to w dodatku w ojczystym języku!
Po kwadransie obaj starsi panowie byli już w dobrej komitywie. Przyjąwszy od kelnera egzemplarze „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, porzucili je gdzieś z boku, oddając się – jak się szybko okazało – wspólnej pasji, jaką były szachy. Palili na potęgę, pogryzali kruche ciasteczka i popijali je na wzór angielski herbatą z mlekiem.
Mock przyjął w grze taktykę „tygrysa w trawie”. Wykonywał asekuracyjne ruchy, czekając na błąd przeciwnika. Ta strategia najwidoczniej odpowiadała ojcu Mergenthalerowi. Zaczął ostro atakować i wkrótce zdobył przewagę w centrum. Błędów przy tym nie popełniał i Mock znalazł się w sytuacji krytycznej. Szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę jezuity. Po chwili Eberhard poddał partię.
– Za szybko się pan poddał, drogi panie! – wykrzyknął ojciec Mergenthaler z lekkim uśmiechem. – Jeden błąd to jeszcze nie koniec świata. Przegrana drobna potyczka nie oznacza przegranej bitwy! To co? Rewanż?
Mock spojrzał poważnie na swego przeciwnika.
– Rozkojarzyłem się – powiedział. – Bo od dłuższego czasu biję się z myślami. Chciałbym się z czegoś ojcu zwierzyć...
Kapłan cofnął się nieco na rozkładanym fotelu. Był szczupły, niewysoki, a natura obdarzyła go gęstymi włosami, które, białe i krótko obcięte, oblepiały mu głowę gęstą czapą. Kontrastowała z nimi jego spalona słońcem cera – wiotka, pofałdowana i pomarszczona.
– Piłem alkohol, drogi panie – mruknął niechętnie. – Bardzo niewiele, jedną lampkę szampana tylko, ale to i tak zanadto przy spowiedzi.
– Nie chcę się spowiadać. – Mock się uśmiechnął. – To ma być zwierzenie, zresztą bez podania istotnych szczegółów... Chcę opowiedzieć o czymś, co mnie dręczy. Co mnie popchnęło do lotniczej podróży przez ocean. Chcę prosić ojca o radę, o komentarz, o cokolwiek...
Kapłan rozparł się w fotelu.
– Nie wiem, czy jestem godnym słuchaczem albo trafnym komentatorem. No, nie wiem... Ale słucham, drogi panie, słucham.
– Kiedyś popełniłem wielkie zło – cicho powiedział Mock. – Moja intencja była słuszna. Byłem policjantem, chciałem naprawiać świat. Sądząc, że cel uświęca środki, po drodze... Tak, po drodze do tego celu skrzywdziłem niewinną osobę. Nieświadomie, niechcący, ale skrzywdziłem.
Zapadło milczenie. Jezuita przerwał je po chwili.
– Jeśli to nie spowiedź, to nie mogę tu niczego komentować, lecz jedynie współczuć – powiedział twardo.
– Popełniłem zło w szlachetnym celu. – Mock jakby nie słyszał tego zastrzeżenia. – A teraz mam zamiar zrobić to samo. Znów kogoś skrzywdzić, ale tym razem w pełni świadomie. Lecę z Nowego Jorku do Frankfurtu, a tam udam się w pewne ponure miejsce... Będę przesłuchiwany jako świadek. Mam zamiar skłamać. Mój głos, moje zeznanie, jako świadka, będzie nieprawdziwe, będzie fałszem i kłamstwem, a jednocześnie będzie jak cięcie toporem kata wymierzającego sprawiedliwość zbrodniarzowi. Czy cel ukarania zbrodniarza poprzez kłamstwo jest dobry czy zły? Takie mam pytanie.
Ojciec Mergenthaler zaciągnął się papierosem.
– Tylko Bóg jest sędzią i wykonawcą wyroków – powiedział chrapliwym basem. – I tylko On nakłada kary. Pański cel nie jest dobry, bo bezprawnie uzurpuje pan sobie Jego zadania.
– Przecież każdy z nas jest narzędziem w rękach Boga – przerwał mu Mock. – A zatem wszystko, co robię, to z Jego woli. Nawet katem będę z woli Boga...
Jezuita pomasował skronie. Był wyraźnie zmęczony tą rozmową.
– Lepiej wróć za ocean – rzekł spokojnie. – Nie bądź niczyim narzędziem, zwłaszcza że nie masz pewności, czy w ogóle działasz w czyimś imieniu. Bądź człowiekiem. A człowiek to istota, która nie jest instrumentem. Która może uczynić coś, co nie jest uwarunkowane! Sama podjąć decyzję, która jest całkowicie zaskakująca w takich, a nie innych okolicznościach... Taką decyzją byłoby twoje przebaczenie zbrodniarzowi, jak Chrystus zrobił to na krzyżu. Każdy twój ruch niech będzie początkiem czegoś nowego bez oglądania się na przeszłość. Życie to nie szachy! W każdej chwili możesz wykonać ruch niezgodny z teorią i wygrać. No co? Kim wolisz być: katem, narzędziem zemsty czy istotą o wolnej woli?
Mock uśmiechnął się i skinął jezuicie głową w niemej podzięce.
– Kim wolę być? – zapytał się w duchu. – Ale kim ja właściwie jestem? A właściwie to kim się stałem, wtedy w roku 1928, pół roku po tym jak na zawsze utraciłem moją żonę Sophie?
Jeden z antagonistów Mocka w powieści M. Krajewskiego _W otchłani mroku_.
Zob. M. Krajewski, _Śmierć w Breslau_.
Chodzi tu o śledztwo, które Mock prowadził wspólnie z Edwardem Popielskim (zob. M. Krajewski, _Głowa Minotaura_).I
Latem ewangelicko-reformowany cmentarz Marii Magdaleny przy Lohestrasse 76 był dla bezdomnych i włóczęgów przyjaznym miejscem. Dozorca i administrator obiektu pan Alois Blaschke miał dobre serce dla wyrzutków społecznych i pozwalał im nocować pośród grobów – za cichym zresztą przyzwoleniem swych przełożonych, właścicieli nekropolii, czyli zarządu zboru Kościoła Dworskiego przy Karlstrasse. „Rezydentów” obowiązywały trzy tylko zasady. Po pierwsze, musieli wykonywać drobne prace porządkowe, po drugie – starannie zakopywać w ziemi w wyznaczonym miejscu naturalne pamiątki przemiany materii, po trzecie w końcu – jakakolwiek kradzież na cmentarzu podlegała natychmiast zasadzie odpowiedzialności zbiorowej i groziła powszechną banicją. Stary dziwak Blaschke – i to zarząd miał mu już za złe – przymykał niekiedy oko na łamanie tych reguł. Rozumiał dobrze nocujących tu ludzi, bo sam – ze swojej zresztą winy – nie raz i nie dwa widział przed sobą smutną perspektywę bezdomności. Ten niechlujny i opryskliwy starzec swoim grubiaństwem odstraszał wiernych już wcześniej, kiedy pełnił funkcję kościelnego we wspomnianej świątyni, i w końcu tamtejszy proboszcz pastor Richard Bender przeniósł go z małego pokoiku przy zakrystii do równie niewielkiego cmentarnego domku, który był jednocześnie i mieszkaniem, i warsztatem, i magazynem narzędzi gospodarczych.
Cerber mimo swego wieku był zdrowy i nie wybierał się na tamten świat, wbrew nadziejom wielu ludzi, którzy doświadczyli jego kiepskich manier. Co gorsza, coraz częściej traktował bezdomnych jak swoich braci w niedoli, przez co ci rozpanoszyli się na cmentarzu, zaczepiali odwiedzających i nagabywali ich o datki natrętnie i agresywnie. Dobrotliwy pastor Bender był zasypywany skargami na dozorcę, a zarząd zboru powoli zaczął tracić cierpliwość do niesfornego pracownika. W końcu podjęto niekorzystną dla niego decyzję dymisji. Kiedy ten dowiedział się, że jego dni jako tutejszego zarządcy są policzone, postanowił wykorzystać ostatnie chwile i zabezpieczyć się finansowo na pierwsze miesiące przyszłego bezrobocia.
Jednym z jego posunięć było przyjęcie od grona ekscentryków pewnej bardzo intratnej propozycji, którą początkowo uparcie odrzucał. Zadanie było proste – miał przez kilka wyznaczonych godzin patrolować cały cmentarz, nie dopuszczać na jego teren ani jednego włóczęgi i udawać, że nie widzi i nie słyszy tego, co jego zleceniodawcy będą tu wyczyniać. Dostał za to sumę, która na zamożnych wrocławianach pewnie nie zrobiłaby wielkiego wrażenia, lecz dla niego była to góra złota.
Dwa dni przed wyznaczonym terminem ostrzegł prawie wszystkich bezdomnych, że pojutrze muszą sobie poszukać noclegu gdzie indziej. Dla jednego z nich uczynił wszakże wyjątek. Zapewnił go, że w odróżnieniu od kolegów może tu nocować, pod warunkiem iż o tej łaskawości nikogo nie poinformuje. Dodatkowo obiecał mu dostarczyć tej nocy kilka wędzonych śledzi oraz dużą butlę mętnego, zawiesistego i tłustawego płynu, zwanego w wiadomych kręgach wódką-ślepotką, ponieważ czasami wywoływała u pijących komplikacje okulistyczne. Była tania i łatwo dostępna. Włóczęga ów, nazwiskiem Lohm, chętnie się zgodził, nawet nie podejrzewając, dlaczego stary okazuje mu takie względy.
Tej nocy sześćdziesięcioletni Hubert Lohm minął cmentarz żydowski przy Lohestrasse i przedostał się na „swoją” nekropolię jak zwykle – ścieżką pomiędzy warsztatami samochodowym, należącymi do Spółki Niemieckich Fabryk Automobilowych, a zakładem kamieniarskim firmy Michael & Schott, słynącej z artystycznej obróbki marmuru. Grobowiec rodziny Schönfelderów, obok którego co noc rozciągał na czterech wbitych w ziemię drążkach płachtę brezentu ukradzionego ze wspomnianych warsztatów, uważał za pałac, a siebie mianował jego stróżem. Za prawym filarem grobowca czekały na Lohma śledzie i litrowa butla „ślepotki”.
Ucieszył się. I sam się napije, i kolegę poczęstuje.
Lohm – wbrew obietnicy danej staremu – nie był tej nocy sam. Towarzyszył mu młody ulicznik nazwiskiem Rudolf Smorawe, pseudo „Ministrant”, którego poznał kilka lat temu wśród wrocławskich żebraków. Szybko przypadli sobie do gustu. Smorawe był włamywaczem specjalizującym się w okradaniu zwłok i grobów, toteż wydawał się idealnym kompanem dla Lohma. Ich sposób działania był następujący. Raz na jakiś czas, zwłaszcza gdy został pochowany ktoś
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.