Monstruarium - ebook
Monstruarium - ebook
Nie sposób usunąć ich z ludzkiego świata. Monstra, potwory, dziwolągi...
Zawsze gdzieś w końcu je dojrzymy – co więcej, będziemy ich szukać, gdyż ich natura intryguje nas i pociąga. Wystawimy je na pokaz, tłumacząc, że to potrzebne, gdyż odstępstwo wskazuje regułę, bo nieforemność uczy, czym jest forma. Dzieje się tak, jakby monstra chciały udowodnić, że do czegoś są nam potrzebne, jakby chciały powiedzieć, że bez nich nie określimy naszej własnej natury i nie zrozumiemy świata, który chcemy uporządkować i rozjaśnić.
Spis treści
Apologia potwora
Rozdział I: Narodziny monstrum
Rozdział II: Pozór nieporządku
Rozdział III: Kryzys słów / triumf rzeczy
Rozdział IV: Renesans monstrów
Rozdział V: Monstra medyków
Rozdział VI: Języki monstrualności
Rozdział VII: Narzędzie nauki
Rozdział VIII: Dzikość opanowana
Rozdział IX: Mięsień i dusza
Rozdział X: Osobny świat osobliwości
Rozdział XI: Dziwoląg – figura wyobraźni
Rozdział XII: Powroty monstrów
Rozdział XIII: Pozytywna retoryka potworności
Epilog: Epoki monstrualności
Apologia autora
Przypisy
Bibliografia
Filmografia
Nota edytorska
Indeks osób
Kategoria: | Filozofia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-154-2 |
Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był wiek XVII, kiedy ksiądz Nicolas Malebranche, członek Królewskiej Akademii Nauk, w swym traktacie o poszukiwaniu prawdy pisał o pewnej kobiecie, „która ze zbytnią gorliwością wpatrywała się w obraz świętego Piusa, gdy akurat obchodzono święto jego kanonizacji. Powiła ona dziecko całkiem podobne do przedstawienia tego świętego. Miało twarz starca, o ile jest to możliwe u dziecka pozbawionego brody. Ramiona były skrzyżowane na piersi, oczy skierowane ku Niebu, a czoło niskie, gdyż wizerunek świętego, zwrócony w górę ku sklepieniu kościoła, spoglądał ku Niebu, tak że prawie nie było widać czoła. Cały Paryż mógł je oglądać równie dobrze jak ja, ponieważ przechowywano je dość długo w spirytusie winnym” (Malebranche 1910: I 170). Brak tu informacji o śmierci noworodka – pobożna matka rodzi dziecko, po czym wystawia się je na pokaz i autor nie widzi w tym nic niestosownego. Interesują go jedynie przyczyny sprawiające, że reguły dotyczące wyglądu zgodnego z wiekiem ulegają załamaniu. Podając ów przykład, dowodzi, że wyobraźnia ciężarnej może wpłynąć na płód dzięki komunikacji nerwów kobiety i nerwów istoty rozwijającej się w jej łonie, a rozważania te snuje w duchu kartezjańskim. (W istocie korzysta z dawnego wątku – w przekonanie o wpływie matczynej wyobraźni na wygląd potomstwa, wyrażone niegdyś przez Empedoklesa, przekazane myśli arystotelesowskiej, przez całe wieki wlewa się zmienne treści (Huet 1993)). Owe narodziny mają pewne rysy cudu; cud powołuje do życia widowisko, a ono wpisuje się w tradycję wystawiania na pokaz monstrów rozumianych zgodnie z zawartą w ich nazwie sugestią. Ich zadanie to monstrare – a zatem pokazywanie, odsyłanie do znaczeń sytuujących się poza nimi samymi. Sensy niezwykłych narodzin, jakkolwiek podporządkowane perswazyjnym celom traktatu naukowego i filozoficznego, opalizują.
Dziś takie potraktowanie ludzkiego płodu lub martwego noworodka (nie wiemy bowiem, który z nich wchodził w grę) uznano by za niedopuszczalne, widowisko oceniono by jako niesmaczne, a widzów posądzono o brak wrażliwości. Monstrualność nie kryłaby się w dziecku-starcu, ale w ludzkiej reakcji na jego pojawienie się na świecie.
Czy rzeczywiście? A może wcale by tak nie było – może wystarczyłoby dokonać niewielkiego retuszu sytuacji, by wszystko mogło się toczyć swym trybem… Trzeba by wpisać spektakl w inne kręgi znaczeń, zaapelować do innej wrażliwości, ale efekt byłby podobny, a ludzkie zdziwienie „cudem natury” zyskałoby usprawiedliwienie.
Postąpmy krok dalej – przekujmy to przypuszczenie na hipotezę:
Monstrów, potworów, dziwolągów nie sposób usunąć z ludzkiego świata. Opanowywane i ujarzmiane, wyrzucane ze świata rozumnego jako aberracja lub zabobon, jako choroba, przesąd czy zmyślenie, wrócą do nas tylnymi drzwiami. Zawsze gdzieś w końcu je dojrzymy – co więcej, będziemy ich szukać, gdyż ich natura intryguje nas i pociąga. Znajdziemy ciała, do których da się przyczepić ową niejednoznaczną etykietę; wystawimy je na pokaz, tłumacząc, że to potrzebne, gdyż odstępstwo wskazuje regułę, bo nieforemność uczy, czym jest forma. Zamażemy słowo „monstrum” z jego dawnymi konotacjami, a je same uczynimy użytecznymi dla nauki, spektakularnymi dla rozrywki. Wówczas potworność nie od razu nam się objawi, okryta woalem utkanym z wątków wziętych z dyskursów edukacyjnych, ludycznych czy jeszcze innych – woalem nie do końca szczelnym, pozwalającym dostrzec kształt potworności. Te sytuacje wydają się najbardziej zastanawiające.
Dzieje się tak, jakby monstra chciały udowodnić, że do czegoś są nam potrzebne, jakby chciały powiedzieć, że bez nich nie określimy naszej własnej natury i nie zrozumiemy świata, który chcemy uporządkować i rozjaśnić.
O tym właśnie opowie ta książka.
Chodzi w niej o pewną ideę, przewijającą się przez dzieje i przybierającą różne kształty. Nie przedstawię tu jednak jej historii w ścisłym tego słowa znaczeniu. Będzie to raczej interpretacja zespołu zjawisk, przypuszczalnie jedna z możliwych – interpretacja, która (być może niezbyt skromnie) chciałaby wejść w krąg budowniczych „antropologii monstrualności”. Sama tej antropologii nie zbuduje, gdyż z założenia pomija wiele obszarów, którymi owa dziedzina musiałaby się zająć (poczynając od potworności mitologicznej, a na projektach transhumanizmu kończąc).
To prawda, że samo określenie „monstrum” wydać się dziś może anachroniczne jako pojęcie noszące ślady przesądów, nieprawomocne, gdy stosujemy je w odniesieniu do istoty ludzkiej (Ancet 2006:7). Mówi się wprawdzie o monstrach w sensie moralnym – o pozbawionych wyobraźni emocjonalnej przestępcach, o seryjnych mordercach. Określając ich w ten sposób, stawiamy barierę między tym, co cechuje nas, ludzi w pełnym tego słowa znaczeniu, a bestialskim wykroczeniem poza prawa moralne. Określenie „monstrum” to znak wykluczenia. Natomiast nietypowe uformowanie ciała dane przez naturę lub zyskane na mocy przypadku nie może być powodem do tego, by obdarzać kogoś tym mianem. Tutaj nie wolno nam stawiać bariery wykluczającej jednostkę. Dysponujemy medycznymi określeniami pozwalającymi nazwać problem inaczej, być może w sposób mniej stygmatyzujący. Czy jednak pojęcie monstrum – przesunięte trochę w inne obszary, poddane retuszowi maskującemu pewne jego rysy – nie występuje w naszym myśleniu, czy nie odciska swych kształtów na różnych praktykach społecznych i na aktach twórczych? Wydaje się, że na wielu świadectwach kultury widnieją ślady aporii normalności – niewątpliwe znaki działania monstrów… Te właśnie znaki będę tropić w kolejnych rozdziałach.
Skłaniam się do tego, by traktować monstrum raczej jako pewną kategorię i związany z nią, zmienny historycznie zespół przekonań niż jako konkretny, dający się zdefiniować rodzaj bytu. Jak pisała Zakiya Hanafi: „Większość monstrów istnieje raczej dzięki temu, że wciąż się je opisuje, niż dlatego, że naprawdę się je ogląda” (Hanafi 2000:6). Nie znaczy to, że pozostają one w sferze fantazji; wręcz przeciwnie, rzeczywiste wydarzenia często leżą u podłoża owych przekonań – poruszają ludzkie umysły, każą szukać przyczyn, poddawać pod rozwagę idee, które zrazu wydawały się nie podlegać dyskusji, pobudzają do tworzenia opowieści i obrazów¹. W kolejnych rozdziałach tej książki zajmę się kulturowym opracowywaniem monstrualności, a raczej nieustannym jej przepracowywaniem. Nie daje się ona zamknąć w jednej formule, wciąż otwarta na różne sposoby wykorzystania. Zobaczymy, jak zachwyt i zadziwienie mogą się mieszać z poczuciem skonfundowania i pewnego zagubienia; dyskomfort niezrozumienia – z wolą poznania, wewnętrznego wzbogacenia i pobudzenia estetycznego; pragnienie porządku – z pytaniem o jego granice.
Oś wywodu uwzględnia chronologię; staram się jej trzymać, pokazując przemiany w sposobach traktowania niezwykłości, monstrualności, potworności. Często jednak motywy z różnych epok odsyłają do siebie wzajemnie, ich sensy zdają się powracać w zmienionych kształtach, w innych kontekstach, zmuszając do zataczania kręgów i do pytania o to, czy wciąż mamy do czynienia z tym samym zjawiskiem, czy też uległo już ono całkowitemu przekształceniu, a dawny sens gdzieś się zagubił.
Interesuje mnie nowożytność, ale tropiąc znaki potworności, poruszam się po rozległym obszarze czasowym – od europejskiego Średniowiecza do czasów współczesnych. Robię też wycieczki w stronę starożytności, gdyż tam widzę źródła pewnych idei snujących się przez stulecia. (Arystoteles, Pliniusz czy Galen długo pozostają tymi, do których odwołuje się myśl świata zachodniego). Taka zachłanność tematyczna niewątpliwie skłania do pewnych pominięć, czasem wymusza myślową drogę na skróty. Sądzę jednak, że tylko w tym ujęciu owa problematyka nabiera odpowiedniej wyrazistości. Podobne intencje stoją za wyborem obszarów kulturowo-geograficznych, na których koncentruje się uwaga w poszczególnych częściach książki. W toku tej opowieści ze średniowiecznej i nowożytnej Europy przemieszczę się do Stanów Zjednoczonych epoki industrializacji, a potem do rzeczywistości medialnej ery globalizacji – staram się zawsze znaleźć tam, gdzie praktyki kulturowe związane z monstrualnością i odnoszące się do niej przekonania dadzą się traktować jako znaki ogólniejszych tendencji. Będę przy tym szukać kontekstów (moralnych, intelektualnych, społecznych), w których tkwią czynniki pobudzające do owych przemian. Materiał, z którego korzystam, na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo niejednorodny: są tu i traktaty naukowe, i beletrystyka, ilustracje z dawnych ksiąg medycznych i współczesne obrazy filmowe. O doborze zadecydowała reprezentatywność poszczególnych przekazów, rozumiana przede wszystkim jako zdolność ilustrowania szerszych kwestii. Ogniskowałam uwagę na tych obszarach kultury, gdzie powstają łącza między różnymi aspektami życia społeczno-kulturowego, na przykład między myślą filozoficzną, wiedzą naukową, praktykami codziennymi i sferą zabawy – to właśnie jest główne kryterium doboru materiału².
W poszczególnych rozdziałach kładę nacisk na różne rodzaje przyczyn wpływających na przemiany w kulturowym statusie monstrów, kuriozów i osobliwości. Czasem akcent pada na kwestie natury filozoficznej i epistemologicznej, kiedy indziej na czynniki społeczne. Zawsze koncentruję się na tym, co uznaję za dominujące w pejzażu przemian, o którym w danej chwili opowiadam; zarysowuję bowiem nie tyle postęp, ile właśnie układ przemian. Mam przy tym świadomość, że uproszczeń uniknąć się nie da, jeśli chce się ogarnąć zjawisko tak złożone i wieloaspektowe. Wskazanie owych miejsc akcentu musi być częściowo arbitralne, co nie oznacza, że w innych sferach kultury nic się nie działo (w miarę możliwości skrótowo sygnalizuję owe inne aspekty); chodzi raczej o to, że w pewnym obszarze najwyraźniej ujawnia się natura przemian.
Nierzadko z narracji, obrazu, spektaklu lub czyjejś biografii czynię exemplum w dawnym tego słowa znaczeniu – traktuję je jak opowieść przykładną, odsyłającą do czegoś, co przekracza płaszczyznę przedstawionych expressis verbis zdarzeń³. Staram się przy tym zachować hermeneutyczne podejście do owych przekazów – otworzyć się na ewokowane przez nie sensy, nieodłącznie związane z macierzystą epoką, ale także wprowadzić do gry interpretacyjnej własne rozumienie świata.
Ważne są nie tylko fakty, ale i reakcje, jakie wzbudzają – przeważnie żywe i niejednoznaczne. To prawda, że mogą się one wydawać powszechne, „naturalne”, czy też „oczywiste”. Nie mamy jednak do nich dostępu w formie czystej. To, co określilibyśmy jako spontaniczne – przerażenie, wstręt, współczucie, zmieszanie, ciekawość, zachwyt – zostało już wydobyte ze sfery możliwości i poddane kulturowym formułom doświadczania. W proces enkulturacji wpisane są bowiem ćwiczenia w zachwycie, zmieszaniu czy przerażeniu. To prawda, że pozostaje znaczny margines dla indywidualnych wariantów doświadczania, ale warunki ich urzeczywistnienia określane są na poziomie ponadindywidualnym. Dzieje się to między innymi za sprawą instytucjonalizacji kontaktu z odmiennością zarówno w miejscach marginalizowanych, jak i na scenach umiejscowionych pośród życia publicznego. Wiążą się z tym scenariusze zachowań, określające nie tylko poziom gestów, słów i czynów, ale i dopuszczalnych, prawomocnych reakcji emocjonalnych. To, w jaki sposób społeczność traktuje potworność, gdzie ją widzi i jakie postawy wobec niej promuje, stanowi praktyczny probierz oficjalnie uznawanej wrażliwości moralnej. W syntetyczny sposób ujął to niemiecki literaturoznawca Hans Mayer, nazywając potwora „skrajnym przypadkiem człowieczeństwa” (Mayer 2005:5).
Nie ukrywam, że sięgając po dawne źródła, często odczuwałam zmieszanie, zażenowanie, niesmak… Okrutne traktowanie odmieńców, wystawianie ich na pokaz – jakże to obce dzisiejszej wrażliwości! Nic nie powinno usprawiedliwiać manipulowania ludźmi, wykorzystywania ich ciał dla rozrywki, zysku czy też wątpliwej nauki. Beztroska i brak wrażliwości dają się zauważyć w miejscach zaskakujących – tak jak we fragmencie otwierającym tę książkę. Kontakt z przekazem wprawia w ruch kręgi hermeneutycznych poszukiwań. Tkwimy we własnym środowisku kulturowym, zanurzeni w swoim czasie; mamy do dyspozycji pojęcia i wzorce interpretacyjne – ale zanim je zastosujemy, jesteśmy w sytuacji zaburzenia pojęć i wartości.
Pojawia się tu możliwość takiego doświadczenia, o jakim pisał Hans-Georg Gadamer, z jednej strony uznając przynależność odbiorcy do jego własnego świata, a z drugiej wskazując znaczenie, jakie ma wykraczanie ku światom innym, danym poprzez różnego rodzaju przekazy: „Nigdy grający, twórca lub widz nie są wciągani tylko w obcy świat czarów, rauszu, snu, lecz raczej wchodzą w bardziej właściwy sposób we własny świat, głębiej się w nim rozpoznając” (Gadamer 1993:147).
Oczywiście muszą się tu pojawić pytania: Co naprawdę zostaje nam udostępnione w takim doświadczeniu? Na czym polega rozumienie emocji, które chce sięgać w przeszłość lub przekraczać granice swojskości? Czy w próbach zrozumienia Innych zawsze niezmiennie wracamy do siebie niezmienionych, czy też jakąś cząstkę Innych wnosimy do naszego świata?
Zostawmy na razie owe pytania na boku i wejdźmy w grę, o której pisał Gadamer.Rozdział III Kryzys słów / triumf rzeczy
Potrzeba nowego języka
„Zgromadził wielką liczbę ptaków, odmiennych od tych z Kastylii – rzecz wielce godna uwagi – dwa tygrysy, dwie baryłki gęstego balsamu z drzewa ambarowego, inny balsam przypominający oliwę, czterech Indian uchodzących za mistrzów w żonglerce belkami przy użyciu nóg – godna uwagi gra tak dla Kastylii, jak i jakiegokolwiek kraju; innych jeszcze Indian, zręcznych tancerzy, wykonujących pozy, jakby tańczyli w powietrzu; przywiózł też trzech garbatych i karłowatych Indian, których ciała były potwornie poskręcane” (Bernal Díaz, cyt. za: Todorov 1996: 146). Tak pisał jeden z kronikarzy konkwisty o swoistych zapędach kolekcjonerskich Korteza. Ta zachłanność miała jednak szczególny aspekt – rozwierała pojęciowe wrota, jakimi do Europy napływała wiedza o nowych lądach.
Czas był szczególny – świat przekształcał się w sposób bezprecedensowy. Ląd ziemski – zrazu jakby trójlistny, z odnogami Europy, Afryki i Indii (takie wyobrażenia oglądał Kolumb) – teraz okazał się bardziej skomplikowany; widać już było wyraźnie, że mundus novus w żadnym miejscu nie łączy się ze znanym światem. Rzeczywistość odnajdywana za oceanem stanowiła niemałe wyzwanie dla sposobu, w jaki rozumiano i opisywano uniwersum. Dawniej, w erze Średniowiecza, encyklopedyści i kosmografowie-kompilatorzy nie czuli przymusu weryfikacji każdego szczegółu; podróżnicy też nie zamierzali dementować wiedzy zawartej w księgach takich autorytetów jak Pliniusz czy Augustyn. Trzymając się tego, co zakorzenione w tradycji obrazowej i intelektualnej, odnajdywali motywy znane z różnych przekazów. Niekiedy wprawdzie wyrażali zdziwienie brakiem pewnych stworzeń czy obiektów, ale istnienie innych – takich jak słonie czy ludzie o czarnej skórze – utwierdzało ich w przekonaniu o prawdziwości pozostałych elementów.
Wizja Pliniuszowa ulegała dramatycznej konfrontacji z rzeczywistością i trzeba było inaczej kreślić geografię cudowności¹. Tego rodzaju zmiany nie zachodzą w sposób prosty czy automatyczny. Pojęcia kierują spojrzeniem na świat, ale jednocześnie mogą trzymać je na uwięzi. Czas wypraw odkrywczych to sprawdzian dyscypliny spojrzenia i solidności uwięzi. Kiedy więc Kolumb udaje się na wyprawę, przypuszcza, że spotka cyklopy, ludzi z ogonami i syreny – i rzeczywiście, widzi syreny, chociaż musi przyznać, że nie są tak piękne, jak można by się spodziewać. Kiedy dostaje od tubylców perły, wie, skąd się wzięły, choć z naszego punktu widzenia mógłby zacząć zastanawiać się nad podstawami owej wiedzy. Jak komentuje to Tzvetan Todorov: „Sprawa rozgrywa się na jego oczach, ale to, co relacjonuje w swoim dzienniku, jest wyjaśnieniem wziętym od Pliniusza, z księgi tegoż: Przy brzegu morza znajdowały się niezliczone ilości ostryg, przytwierdzonych do gałęzi drzew i ciążących ku morzu, z rozdziawionymi gębami, tak by mogły złapać rosę spadającą z liści, oczekując na to, że kropla spadnie, i będą mogły dać początek perłom, jak mówi Pliniusz” (Todorov 1996:23–24).
Stare, dobrze znane tryby opisu dość szybko okazały się jednak niewystarczające. Porównywano nieznane do tego, co znane z Europy, do tego, co opisane w przeróżnych księgach z romansami rycerskimi włącznie, ale często trzeba było skończyć stwierdzeniem podobnym do zdania Korteza: „Nie mogę o tym nic innego powiedzieć, a jedynie to, że w Hiszpanii nic podobnego nie ma” (Kortez, cyt. za: Todorov 1996: 144). Pod naporem odmiennego środowiska, w konfrontacji z nieznanymi zwierzętami, dziwnymi roślinami i społecznościami ludzi o niejasnym statusie układy kategorii pękały, a słownictwo okazywało się nieadekwatne (Pagden 1982, zob. także Greenblatt 1988, 1993). Wówczas pierwsze skrzypce zaczął grać widok. Zamiast preparować opis, można było opowiedzieć za pomocą rzeczy, bardziej wiarygodnie i bezpośrednio; do Europy wieziono więc okazy flory, fauny, tubylcze artefakty i samych tubylców².
Wszystkie fragmenty dalekich lądów niosły w sobie ich metonimiczny obraz, bardziej wiarygodny niż ten przekazywany w słowach. To prawda, że długo spoglądano na nie zgodnie z wartościami obowiązującymi w obszarze Zachodu, oceniając pod względem obowiązujących kryteriów kunsztu rzemieślniczego i wiedzy technicznej, w kategoriach estetycznych, których tradycja sięgała estetyki średniowiecznej (barwa, mimetyczność wyobrażenia, układ kompozycyjny). Azteckie artefakty wywierały wrażenie na europejskich artystach – zachwycali się nimi Benvenuto Cellini i Albrecht Dürer. Wyroby z piór, manuskrypty, mapy i ilustrowane kodeksy, kamienne i turkusowe maski i oczywiście wyroby ze złota stanowiły łakomy kąsek dla kolekcjonerów. Z poznawczego punktu widzenia warte uwagi było wszystko: botaniczny artefakt, zwierzę, człowiek – same okazy oraz ich wizerunki.
Określone kategorie ontologiczne, estetyczne i aksjologiczne zapośredniczały mentalne zawłaszczanie nieznanych lądów. Dla przedmiotów materialnych taką kategorią długo pozostawało kuriozum, czy też osobliwość, dla istot ludzkich – pogaństwo; trzeba jednak zaznaczyć, że kategorie te nie były rozłączne. Jak przekonamy się niebawem, nadawać mogły sens zarówno rzeczom, jak i ludziom, mieszając przynależne im charakterystyki.
Kategoria pogaństwa, która przyznawała Innym określone miejsce w powszechnej historii świata – tej wszechobejmującej, zaczynającej się z dniem stworzenia – bez trudu dawała się zastosować w odniesieniu do mieszkańców Nowego Świata. W perspektywie planu Bożego ich status wydawał się podobny do tego, który mieli mieszkańcy barbarzyńskiej Europy (Ryan 1981, Shelton 1994:201). Wiązało się to z modusem ujmowania świata: żadna dziedzina wiedzy nie istniała niezależnie od ogólnego porządku znaczeń. Dlatego geografia czy wiedza o naturze nie mogły być niezależne od teologii ani z nią sprzeczne. Nie powinno nas więc dziwić, że Kolumb, człowiek głęboko wierzący, zbliżając się do równika, coraz częściej rozmyślał nad dokładnym umiejscowieniem raju ziemskiego – czytał o nim w Imago mundi Piotra z Ailly. Kwestia tej lokalizacji była dla niego tak samo istotna jak pytanie o kształt ziemi; ta druga zyskiwała zresztą na znaczeniu poprzez odniesienie do tej pierwszej³. Musimy przy tym pamiętać, że w owym czasie to, co naukowe, co estetyczne i co moralne, jeszcze nie oddzieliło się od siebie. Każdy opis świata i każdy opis ludzkiego ciała posługiwał się pojęciami, w których to, co kognitywne, miało też aspekt estetyczny i moralny. Wyjaśnianie porządków nieba i ziemi, nawet tak nowatorskie jak to, które niebawem zaproponuje Kopernik, musiało uwzględniać fakt, że świat jako całość nie może być monstrualny, a poszczególne elementy istnieją w harmonii, której sens zarysowuje się w paru płaszczyznach (zob. Kemp 2006:22–27).
Wiara decydowała zatem o strategii traktowania Innych obróconych w pogan. Skoro tylko rozwiązano problem duszy i zdecydowano, że dzikich należy chrzcić (w formie zmienionej powrócił bowiem dylemat, który pamiętamy z pism świętego Augustyna), wiadomo było, co jest wobec nich dozwolone, a co wręcz pożądane. Odmienność ujmowano w ramach dyskursu teologicznego, potwierdzając jego fundamentalne idee. Przekonanie, że porządek ludzki ufundowany na Bożym planie (tłumaczącym także działania polityczne) wprowadzał jasne rozróżnienie na chrześcijan i pogan, pozwalając na umieszczanie jednostek i społeczeństw w sieci wartości.
Niemniej jednak ustanawiany, wciąż niegotowy język, opisujący rzeczywistość ziemską za pośrednictwem jej materialnych fragmentów, krył w sobie możliwość mącenia pewnych rozróżnień. Dotyczyło to zwłaszcza relacji między przedstawiającym a przedstawianym. Jak pisze Stephen Greenblatt: „Tubylec pojmany jako dowód, a następnie wystawiony, naszkicowany, namalowany, opisany i zabalsamowany zostaje niemal dosłownie zawładnięty przez – i dla – europejskiej reprezentacji. Jest on uwikłany w złożony system obiegu mimetycznego, w którym zawierają się obrazki ryte w ołowiu, modele jeźdźców na koniach, lustra czy nawet reprezentatywny bochenek chleba pozostawiony w reprezentatywnym domostwie, skonstruowanym tak, aby nakłonić tak zwanych barbarzyńców do tak zwanego pokłonu” (Greenblatt 2006:195). Greenblatt kreśli szerokie spektrum znaków włączonych w tę sytuację, zaznaczając jej powszechność i długotrwałość: „Europejski kontakt z tubylcami Nowego Świata jest ustawicznie upośredniany przez reprezentacje; w istocie jednak kontakt sam w sobie, jeśli w końcu nie składał się wyłącznie z aktów zadawania ran i śmierci, jest bardzo często kontaktem między reprezentantami – nosicielami reprezentacji” (Greenblatt 2006:197)⁴. Owa reprezentacja angażuje Innych cieleśnie, zacierając jasność rozróżnienia na uczestników sytuacji i znaki, którymi się posługują. Prowadzi to do zawłaszczenia świata Innych i całej jego zawartości – z istotami ludzkimi włącznie⁵. Tych ostatnich wyzuwa się z dusz, sprawiając, że bezduszne (ale w pełni cielesne) powłoki stają się znakami; ciągle jeszcze mogą jednak powrócić na pozycję strony w kontakcie, starciu czy też spotkaniu. Nie jest to ostateczne pozbawienie podmiotowości, raczej jej okaleczenie – „akty zadawania ran i śmierci” dotykają ich cieleśnie tak samo, jak mogą dotknąć twórców tego dyskursu. Cielesność Innego stanowi nieodłączny element w grze zawłaszczania odmienności i ustanawiania granic między nami a tymi, których stawiamy poza grupą uznaną za własną. „Ta reprezentacja nigdy nie jest tożsama z prostym posiadaniem rzeczywistości społecznej, które zawsze jest mobilne i nieuchwytne, a poprzez dyskurs podróży jest ono przesiąknięte obietnicą o takim posiadaniu i rejestruje nadzwyczajne przedsięwzięcie podjęte, aby je zagwarantować. Jak widać, podróżnicy europejscy zabierają artefakty, które nabyli lub ukradli, lub otrzymali jako dary, i biorą w niewolę niczego niepodejrzewających i bezbronnych tubylców, nie tylko, aby służyli im jako tłumacze, ale by na pokaz przywieźć ich do domu” (Greenblatt 2006:201). Z jednej strony swym istnieniem wskazywali na świat, z którego pochodzili, z drugiej dawało się ich traktować jako osobliwość.
Osobliwość (rozumiana tu jako pewna kategoria kultury, od dawna znajdująca się w jej repozytorium, ale w każdej epoce doprecyzowująca swe sensy) pozwalała wyszukiwać w otoczeniu pewne rzeczy, zbierać je i porządkować. Jej specyficzny potencjał deskryptywny uaktywnił się w sytuacji, gdy język słów, bazujący na tym, co znane, okazał się mało elastyczny. W ten sposób wskazywała ścieżki do nowych obszarów poznania. Gust do osobliwości nie omijał istot ludzkich. (To tłumaczy wartość przywiezionych przez Korteza „garbatych i karłowatych Indian, których ciała były potwornie poskręcane”). Maur, Murzyn czy karzeł bywał prezentem godnym wielmożów, ozdobą dworu i jego zabawką. Dodawał splendoru tak samo jak wystawna rezydencja, jak ogród urządzony z wyrafinowanym smakiem czy jak menażeria. Na dworach trzymano służących o różnych kolorach skóry, mówiących różnymi językami (podobno na dworze kardynała Ippolita Medici dało się ich słyszeć dwadzieścia). Ich wartość zasadzała się także na niezwykłych zdolnościach i umiejętnościach – wiadomo było, że Maurowie są wprawni w woltyżerce, Tatarzy po mistrzowsku strzelają z łuków, a z Indii pochodzą świetni nurkowie… (Fabiani 1980:26–27).
W dawnych kolekcjach, podobnie jak w ogrodach, w menażeriach zwierzęcych i ludzkich, odciskał się zarys pewnego szerszego projektu myślowego, kształt rzeczywistości interpretowanej w określony sposób. Wizyta w gabinetach niegdysiejszych zbieraczy pozwoliłaby lepiej zrozumieć, dlaczego to, co (w naszym mniemaniu) fantastyczne, to, co patologiczne, i to, co egzotyczne, co stworzone przez naturę i wykonane ludzką ręką, zrazu wydawało się sobie bliskie; nieuchronnie poprowadziłaby nas też ku pytaniu: dlaczego potem stopniowo wszystko to oddalało się od siebie i różnicowało. Na taką wizytę zabierze nas następny fragment tej książki. Potraktujmy dawne kolekcje jako obszar artykulacji przekonań o porządku świata.
Z upodobaniem gromadzono wówczas to, co przyciągało uwagę niezwykłą formą, zestawiając twory natury i ludzkiego kunsztu. W cenie były precjoza jubilerskiej roboty, przemyślnie wykonane ozdoby, których cyzelowanie stawało się niekiedy rozrywką możnych. Obok nich umieszczano skamieniałości (ich pochodzenie nie było wówczas znane), okazy przyrodnicze o zdeformowanych kształtach i ciekawostki egzotyczne. Dodawano do tego portrety i medale przedstawiające sławne postacie historyczne oraz członków rodu. Tak powstawały gabinety osobliwości. Z pewnością warto zobaczyć, jak w tę przestrzeń może wpasować się monstrum, i spytać, czy zawsze znajdzie się tam dla niego miejsce. To dobry punkt wyjścia do ukazania przemian, jakim ulega pojęcie osobliwości. Śledząc późniejsze przemiany owego pojęcia oraz sposoby jego wykorzystania w praktykach nadawania światu sensu, spróbujemy dojrzeć ogólniejsze tendencje dotyczące pojęciowego i praktycznego manipulowania obrazami odstępstwa od normy, kuriozalności, monstrualności.
Zwracając się w stronę rzeczy, tylko pozornie oddalimy się od zasadniczego tematu tej książki – od monstrualności naznaczającej formy ludzkie. Z czasem okaże się bowiem, że łączy je pewna myśl – myśl o nierozerwalnym związku porządku i odstępstwa. Wpisuje ona istoty żywe i obiekty nieożywione w szersze układy pojęciowe i moralne, czyniąc z nich znaki, które na ten układ wskazują. Gdy trudno od razu wniknąć w rzecz samą i pojąć jej istotę, możemy mieć nadzieję, że zrozumiemy ją poprzez jej przeciwieństwo – normę poprzez odstępstwo, śmierć poprzez życie, a duszę przez to, co jej pozbawione.