- W empik go
Mont-Oriol - ebook
Mont-Oriol - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 406 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsi kuracjusze – ranne (ptaki – już po kąpieli, przechadzali się zwolna, parami lufo samotnie, pod wielkimi drzewami, nad strumieniem spływającym z wąwozów Enval.
Od strony wioski pojawiali się następni i śpiesznym krokiem wchodzili do zakładu kąpielowego. Był to duży budynek: na parterze mieścił urządzenia wodalecznicze, na piętrze – kasyno, kawiarnię i salę bilardową.
Od czasu gdy doktor Bonnefille odkrył w głębi En-val bogate źródło i ochrzcił je swoim nazwiskiem, kilku miejscowych i okolicznych właścicieli ziemskich, puszczając się na nieśmiałą spekulację, zaryzykowało budowę obszernego gmachu w przepięknej, dzikiej, a mimo to pogodnej owernijskiej dolinie, wśród olbrzymich orzechów i kasztanowców. Dom ten miał służyć wielu celom na raz, kuracji zarówno, jak rozrywce, gdyż na dole sprzedawano wody mineralne, natryski i kąpiele, na górze zaś piwo, likiery i muzykę.
Ogrodzono część dolinki nad strumieniem, by stwerzyć park, nieodzowny w każdym uzdrowisku, i przeprowadzono w nim trzy aleje, jedną prostą i dwie kręte. U wylotu głównej alei tryskało sztuczne źródło: pod ochroną słomianej strzechy perliła się w wielkiej betonowej misie woda, sprowadzana z głównego źródła, a nadzór nad nią pełniła spokojna kobiecina, którą wszyscy nazywali poufale po imieniu: Marią. Flegmatyczna Owerniaczka, w bielutkim zawsze czepeczku na głowie, niemal cała spowita w czysty, obszerny fartuch okrywający przepisową suknię, wstawała powolnym ruchem, ilekroć dostrzegała zbliżającego się aleją kuracjusza. Znając swych gości, dla każdego wyjmowała z ruchomej oszklonej szafki jego własną szklankę i napełniała ją ostrożnie przy pomocy cynkowej chochla, osadzonej na długiej rączce.
Smętny kuracjusz uśmiechał się, wypijał wodę i zwracał szklankę mówiąc: „Dziękuję, Mario” – po czym odchodził, a Maria znów zasiadała na wyplatanym krzesełku w oczekiwaniu następnego pacjenta.
Nie było ich zresztą wielu. Uzdrowisko Enval od sześciu zaledwie lat zostało udostępnione chorym i po sześciu latach działalności nie miało więcej gości niż w pierwszym roku. Przyjeżdżało tu jakieś pół setki osób, a nęcił je przede wszystkim urok wioski tonącej w cieniu olbrzymich drzew o pniach spękanych i wielkich niby domy, nęciła sława wąwozów, osobliwość tej doliny, otwartej na rozległe równiny Owernii i niespodzianie zamykającej się u stóp wysokiej, zjeżonej starymi kraterami góry, urywającej się stromo nad wspaniałą dziką rozpadliną, pełną złomisk skalnych, gdzie potok pienił się kaskadami na ogromnych głazach, przed każdym z nich rozlany w małe jeziorko.
Początek był taki sam jak wszystkich uzdrowisk: doktor Bonnefille opublikował broszurę o odkrytym przez siebie źródle. Zaczął stylem górnolotnym i sentymentalnym od pochwały alpejskich uroków krajobrazu, a dobierał przy tym starannie określeń luksusowych, to jest takich, które dźwięczą pięknie, ale nic nie mówią. Wszystko więc w okolicy było malownicze, widoki imponujące, zakątki czarowne, najkrótsze nawet przechadzki dostarczały jedynych w swoim rodzaju wrażeń i mogły zachwycić artystów i turystów. Potem nagle, bez żadnego przejścia, następowało wyliczenie zbawiennych zalet źródła Bonnefille; woda ta zawierała dwutlenek węgla, sodę, różne sole, szczawy, lit, żelazo itd. i nadawała się do leczenia wszelkich chorób. Figurowały one zresztą pod nagłówkiem: „Chroniczne i ostre stany chorobowe, w których szczególnie wskazana jest kuracja wodami Enval”. A lista cierpień uzdrawianych wodami Enval była długa, urozmaicona i pocieszająca dla rozlicznych kategorii pacjentów. Broszurę zamykały wskazówki praktyczne dotyczące cen mieszkań i żywności oraz hoteli. Trzy tutejsze hotele powstały w tym samym czasie co i zakład kąpielowy, połączony z kasynem. Hotel Splendid, nowiutki gmach, wznosił się na zboczu doliny i górował nad kąpieliskiem. Hotel Termy był przerobiony ze starej gospody, a hotel Vidaillet utworzono po prostu przez zakup trzech sąsiadujących z sobą domów i przebicie ich murów tak, by stanowiły całość.
Jednocześnie pojawiło się pewnego pięknego poranka dwóch nowych lekarzy, choć nikt nie wiedział, skąd się wzięli, w uzdrowiskach bowiem lekarze rodzą się niejako ze źródeł, tak samo jak pęcherzyki powietrza na musującej wodzie mineralnej. Byli to: doktor Honorat, Owerniak, i doktor Latomne – paryżanin. Doktor Latonne i doktor Bonnefille zapałali do siebie z miejsca straszliwą nienawiścią, doktor Honorat natomiast, schludny, doskonale wygolony grubas, uśmiechnięty i zręczny, wyciągnął prawicę do jednego, a lewicę do drugiego rywala i z obu pozostawał w dobrych stosunkach. Lecz panował nad sytuacją doktor Bonnefille dzięki piastowanej urzędowej funkcji inspektora źródeł i zakładu kąpielowego w Enval.
Urzędowy tytuł dawał mu władzę, zakład był jego królestwem. Tu spędzał całe dni, a jak powiadali ludzie – niekiedy i noce. Sto razy każdego ranka przemierzał drogę z domu, położonego opodal we wsi, do swego gabinetu lekarskiego, mieszczącego się w domu kąpielowym u wejścia, na prawo z korytarza. Przyczajony tam niby pająk w sieci, śledził wchodzących i wychodzących, przy czym na własnych pacjentów spoglądał okiem surowym, a na pacjentów innych lekarzy – z wściekłością. Do wszystkich przemawiał tonem kapitana okrętu i przerażał nowicjuszy, z wyjątkiem tych, których śmieszył.
Tego dnia, gdy doktor Bonnefille wbiegał do zakładu krokiem tak żwawym, że szerokie poły starego surduta fruwały za nim na kształt skrzydeł, zatrzymał go w rozpędzie okrzyk:
– Panie doktorze!
Doktor Bonnefille odwrócił się. Chuda, złośliwa twarz, poorana głębokimi czarnymi bruzdami zmarszczek, okolona nieporządną, rzadko przycinaną szpakowatą brodą, zdobyła się na uśmiech. Zdjął wysoki cylinder, postrzępiony i wyplamiony, odkrywając długie włosy, przetkane siwizną czy też – jak twierdził jego rywal, doktor Latonne – po prostu brudne.
Cofnął się o krok, skłonił i szepnął:
– Dzień dobry, panie margrabio, jak się pan dzisiaj czuje?
Drobny, wypielęgnowany mężczyzna, margrabia de Ravenel, wyciągnął do lekarza rękę i odpowiedział:
– Bardzo dobrze, panie doktorze, bardzo dobrze, a w każdym razie niezgorzej. Nerki jak zawsze dokuczają, ale w sumie lepiej się miewam, dużo lepiej, a przecież wziąłem dopiero dziesiątą kąpiel. W zeszłym roku poprawa nastąpiła nie wcześniej niż po szesnastej, pamięta pan, panie doktorze?
– Oczywiście, przypominam sobie doskonale.
– Ale nie o tym chciałem z panem mówić. Dzisiaj rano przyjechała moja córka i o niej przede wszystkim pragnę z panem porozmawiać, ponieważ mój zięć, pan Andermatt, William Andermatt, bankier.
– Wiem, wiem…
– Otóż zięć przywiózł list polecający do doktora La-tonne. Ale ja do pana jedynie mam zaufanie i dlatego proszę, niech pan zgodzi się pójść wraz ze mną do hotelu zaraz, nim. rozumie pan… Wolałem otwarcie przedstawić całą sytuację… Ma pan teraz chwilę czasu?
Doktor Bonnefille włożył cylinder z powrotem na głowę. Był bardzo poruszony i zaniepokojony. Odpowiedział bez namysłu:
– Tak, jestem w tej chwili wolny. Życzy pan sobie, żebym poszedł od razu z panem?
– O to właśnie proszę.
Zawrócili i szybkim krokiem ruszyli w górę aleją, która łukiem wiodła do bramy hotelu Splendid, wzniesionego na stoku góry tak, by goście mogli się cieszyć stąd pięknym widokiem.
Na pierwszym piętrze weszli do salonu sąsiadującego z pokojami margrabiego de Ravenel i państwa Andermatt. Margrabia zostawił lekarza samego i poszedł po córkę.
Przyprowadził ją po krótkiej chwili. Pani Andermatt była młodą blondynką, drobną, bladą i bardzo ładną. Rysy miała jakby dziecięce, ale niebieskie oczy spoglądały tak śmiało, że nadawały tej delikatnej i pełnej wdzięku osobie powab odwagi i zdecydowanego charakteru. Nie dolegało jej nic poważnego, ot, trochę osłabienia, skłonność do smutku, napady łez bez powodu lub gniewu bez przyczyny, wreszcie blednica. Nade wszystko, pragnęła mięć dziecko, ale od dwóch lat małżeństwa oczekiwała go daremnie.
Doktor Bonnefille potwierdził, że wody Enval będą w tym przypadku niezawodne, i natychmiast wypisał receptę.
Jego recepty zawsze wyglądały przerażająco, niby werdykt trybunału. Zalecenia, spisane na dużym arkuszu papieru, dzieliły się na niezliczone paragrafy, a każdy z nich zajmował parę linijek; szpiczaste litery, kreślone z niezwykłym rozmachem, zdawały się kłuć jak kolce.
Jedne za drugimi ciągnęły się odstraszające nazwy syropów, proszków i pigułek do zażywania na czczo, rano, w południe i wieczorem.
Można by je odczytać tak: „Pan X., jako dotknięty chorobą chroniczną, nieuleczalną i śmiertelną, będzie zażywał:
1. Siarczan chininy, od którego ogłuchnie i straci pamięć.
2. Bromek potasu, który mu rozstroi żołądek, osłabi wszystkie organy, okryje skórę pryszczami i zakazi oddech wstrętną wonią.
3. Następnie jodek potasu, który wysuszając gruczoły wydzielania wewnętrznego, mózg i inne organy – wkrótce uczyni go niedołęgą i kretynem.
4. Salicyl, bo jakkolwiek lecznicze właściwości tego środka nie zostały jeszcze dowiedzione, wszystko wskazuje, że prowadzi on pacjentów do rychłej i nagłej śmierci.
Jednocześnie panu X. zaleca się: chloral, powodujący obłęd; belladone, zabójczą dla oczu; wszelkie roztwory roślinne i mieszanki mineralne zdolne zatruć krew, stoczyć narządy wewnętrzne, zniszczyć kości, słowem zabić człowieka kuracją, jeśli choroba sama nie da mu rady".
Doktor Bonnefille pisał długo, na obu stronach arkusza, w końcu nakreślił podpis takim gestem, jak sędzia ferujący wyrok śmierci.
Młoda kobieta siedząc naprzeciw niego przyglądała mu się, a kąciki ust drżały jej od powstrzymywanego śmiechu.
Kiedy wyszedł, skłoniwszy się uroczyście, chwyciła zapisany papier, zmięła go w kulkę i cisnęła do kominka śmiejąc się wreszcie na cały głos.
– Ach, tatusiu, gdzież ty wykapałeś tego mamuta? Przecież on wygląda zupełnie jak handlarz starzyzny! Ach, ty jeden na świecie potrafisz takie sztuki! Żeby odgrzebać lekarza sprzed wielkiej rewolucji! Jaki paradny… jaki brudas. brudas okropny, doprawdy, zdaje się, że nawet obsadkę mi zabrudził…
W tej samej chwili drzwi się otwarły i dał się słyszeć głos pana Andermatta:
– Proszę wejść, panie doktorze.
Ukazał się doktor Latonne. Wyprostowany, szczupły, poprawny, nieokreślonego wieku, ubrany był w wytworną marynarkę, a w ręku trzymał cylinder – nakrycie głowy odróżniające zazwyczaj lekarzy w uzdrowiskach Owernii. Ten paryski doktor, bez wąsów i brody, przypominał aktora na wakacjach.
Margrabia, zmieszany, nie wiedział, co począć i jak się odezwać, natomiast jego córka zasłaniała usta chusteczką udając atak kaszlu, by nie wybuchnąć śmiechem prosto w twarz gościa. Doktor Latonne skłonił się z wielką pewnością siebie i na skinienie młodej pani usiadł. Andermatt, wszedłszy tuż za nim, przedstawił mu z wszystkimi szczegółami stan zdrowia swe] żony, jej dolegliwości i ich objawy, opinię lekarzy, których rad zasięgano w Paryżu, w końcu własne domysły, oparte na szczególnych okolicznościach, wyrażonych ściśle technicznymi terminami.
Andermatt, Żyd z pochodzenia, był jeszcze bardzo młody, a zajmował się zawodowo interesami. Interesy robił wszelkiego rodzaju i znał się po trosze na wszystkim, wyróżniał się wielkim sprytem, szybką orientacją i niepospolitą stanowczością decyzji. Trochę zbyt tęgi w stosunku do niewysokiego wzrostu, pyzaty, łysy, ze swymi pulchnymi rękami i na krótkich nogach nieco podobny do kukły, wyglądał zarazem nazbyt rumiano i jakby niezdrowo, a mówił z oszałamiającą łatwością.
Dzięki zręcznym zabiegom poślubił córkę margrabiego de Ravenel, chcąc w ten sposób rozszerzyć zasięg swych interesów na środowisko, do którego przedtem nie miał dostępu. Margrabia posiadał zresztą około trzydziestu tysięcy franków dochodu i tylko dwoje dzieci. Ale Andermatt żeniąc się w trzydziestym roku życia trzymał już w garści pięć czy sześć milionów ulokowanych tak korzystnie, że spodziewał się wkrótce pomnożyć je do dziesięciu lub dwunastu. Pan de Ravenel, człowiek niezdecydowany, chwiejny, zmienny i słaby, w pierwszej chwili odrzucił z gniewem proponowany mu związek, oburzając się na myśl wydania córki za izraelitę. Ale po półrocznym oporze zmiękł i ustąpił przed siłą nagromadzonego złota, zastrzegając tylko wychowanie potomstwa w religii katolickiej.
Niestety, oczekiwano daremnie, potomstwo wcale się nie zapowiadało. Wówczas margrabia, od dwóch lat zachwycony kuracją w Enval, przypomniał sobie, że broszura doktora Bonnefille mówiła również o leczeniu bezpłodności.
Sprowadził więc córkę, którą mąż odwiózł, aby jej pomóc w urządzeniu się na miejscu i polecić opiece doktora Latonne, zgodnie z radą paryskiego lekarza. Toteż zaraz po przybyciu do Enval Andermatt poszedł po doktora Latonne, a teraz wyliczał mu wszystkie objawy, jakie zauważył u żony. Na zakończenie wyznał, że pragnie zostać ojcem i boleśnie odczuwa dotychczasowe zawody.
Doktor Latonne wysłuchał go, po czym zwrócił się do młodej kobiety:
– Czy zechce pani coś dodać od siebie? Parni Andermatt odpowiedziała z powagą:
– Nie, nic nie mam do dodania, panie doktorze. Lekarz podjął:
– W takim razie proszę, niech pani łaskawie zdejmie podróżną suknię i gorset, a włoży jakiś gładki, biały, zupełnie biały peniuar.
Zdumiała się, więc doktor żywo wyjaśnił, na czym polega jego metoda.
– Ależ to zupełnie proste, proszę pani! Dawniej panowało przekonanie, że wszelkie choroby pochodzą z zepsutej krwi lub wady organicznej; dziś przypuszczamy, że w wielu przypadkach, a zwłaszcza w tak szczególnym przypadku, z jakim mamy u pani do czynienia, nieokreślone dolegliwości dręczące panią, a nawet poważne, śmiertelne zaburzenia mogą mieć wyłącznie tę przyczynę, ze pod wpływem łatwych do ustalenia czynników któryś z narządów rozwija się nienormalnie, ze szkodą sąsiednich, zakłóca przez to całą harmonię i równowagę organizmu, hamuje jego funkcje, utrudnia pracę wszystkich organów.
Wystarczy wzdęcie żołądka, by stworzyć pozory wady serca, które, krępowane w swych ruchach, bije gwałtownie, nierówno, a nawet z przerwami. Powiększenie wątroby i pewnych gruczołów może spowodować w organizmie szkody, które nie dość spostrzegawczy lekarz przypisze rozlicznym innym przyczynom.
Toteż pierwszym naszym obowiązkiem jest sprawdzenie, czy wszystkie narządy pacjenta mają normalne wymiary i znajdują się na właściwym miejscu. Byle drobiazg bowiem może zaważyć na zdrowiu człowieka. Dlatego, jeśli pani pozwoli, przystąpię do szczegółowego zbadania i wykreślę na peniuarze granice, rozmiary i położenie wszystkich pani organów. Doktor Latonne odłożył cylinder na krzesło i przemawiał ze swobodą. Gdy przy tym otwierał i zamykał szerokie usta, na jego wygolonych policzkach tworzyły się dwie głębokie bruzdy, nadając mu nieco księżowską minę.
Andermatt wykrzyknął z zachwytem:
– No no! To nadzwyczajne! Niezwykle pomysłowe, zupełnie nowe, bardzo nowoczesne!
Określenie „bardzo nowoczesne” wyrażało w ustach bankiera szczyt podziwu.
Młoda kobieta, szczerze ubawiona, wstała i przeszła do sypialni, by po kilku minutach powrócić w białym… peniuarze. Lekarz kazał jej ułożyć się na kanapie i dobywszy z kieszeni trójkolorowy ołówek z czarnym, czerwonym i niebieskim ostrzem – przystąpił do osłuchania i opukania nowej pacjentki, przy czym pokrywał peniuar drobnymi barwnymi kreskami i notował każdą obserwację.
Po kwadransie tej pracy pani Andermatt wyglądała jak mapa, na której znaczą się lądy, morza, przylądki, rzeki, królestwa i miasta oraz ich nazwy, gdyż lekarz na każdej linii demarkacyjnej wypisywał parę łacińskich słów, dla siebie tylko zrozumiałych.
Gdy wreszcie nasłuchał się wszystkich wewnętrznych szmerów w organizmie pani Andermatt i wypukał wszelkie głuche i dźwięczne miejsca jej osoby, wyciągnął z kieszeni notatnik oprawny w czerwoną skórkę, ozdobiony złoceniami i podzielony według liter alfabetu, sprawdził coś w skorowidzu i zapisał: „Obserwacja 6347, pani A., lat 21.”
Później, odczytując od stóp do głów zanotowane na peniuarze barwne uwagi, tak jak egiptolog odcyfrowuje hieroglify, przeniósł je do swego notesu.
Kończąc oznajmił:
– Nie ma powodu do niepokoju, nie znalazłem nic nienormalnego prócz lekkiego, bardzo lekkiego odchylenia, które zniknie po trzydziestu kąpielach kwasowęglowych. Ponadto będzie pani piła co dzień przed południem trzy razy po pół szklanki wody mineralnej. To wszystko. Za kilka dni przyjdę znów panią zbadać.
Wstał, ukłonił się i wyszedł tak szybko, że całe towarzystwo wprawił tym w osłupienie. Ten sposób wycofywania się znienacka stanowił jego specjalność, odrębny styl i znak szczególny. Stosował go w mniemaniu, że jest szczytem elegancji i wywiera wielkie wrażenie na pacjentach.
Pani Andermatt pobiegła przejrzeć się w lustrze, cała dygocĄc od głośnego, dziecięcego śmiechu.
– Ach, jacy zabawni, jacy śmieszni! Powiedzcie, czy nie ma jeszcze jednego? Chcę go zaraz zobaczyć! Will, idź, poszukaj, na pewno jest jeszcze trzeci, pokażcie mi trzeciego!
Mąż spytał zdumiony:
– Jaki trzeci? Trzeci kto?
Margrabia musiał wyjaśnić, usprawiedliwiając się gęsto, gdyż bał się trochę zięcia. Opowiedział, jak to doktor Bonnefille przyszedł właściwie do niego, a on lekarza przedstawił Chrystianie, ciekaw jego opinii, ponieważ ma wielkie zaufanie do starego doświadczonego praktyka, tutejszego człowieka i odkrywcy źródła.
Andermatt wzruszył ramionami i oznajmił, że jego żonę będzie leczył wyłącznie doktor Latonne. Margrabia, mocno zaniepokojony, zaczął się więc głowić, jakich użyć wybiegów, aby sprawę załagodzić nie obrażając skorego do gniewu doktora Bonnefille.
Chrystiana zagadnęła:
– Czy Gontran jest tutaj?
Pytała o swego brata. Ojciec odparł:
– Owszem, jest tu od czterech dni, a z nim jeden z jego przyjaciół, o którym nieraz wspominał, pan Paweł Brétigny. We dwóch zwiedzają Owernię. Już byli w Mont-Dore i Bourboule, a w końcu przyszłego tygodnia wybierają się do Cantal. Po czym margrabia zapytał córkę, czy ma ochotę po nocnej podróży odpoczywać aż do obiadu; ale Chrystiana spała doskonale w wagonie sypialnym, prosiła więc tylko o godzinkę na zabiegi toaletowe, później zaś pragnęła obejrzeć wioskę i zakład kąpielowy.
Ojciec i mąż poszli do swych pokoi, by tam poczekać, aż Chrystiana będzie gotowa. Wkrótce na nich zawołała i razem zeszli na dół. Najpierw zachwycił Chrystianę widok wioski rozrzuconej wśród lasu w głębokiej dolinie, którą zewsząd zamykały drzewa kasztanowe, wyniosłe jak góry. Rosły wszędzie, tak jak je los rozrzucił w ciągu czterech stuleci ich żywota: u wrót domów, na dziedzińcach, wzdłuż ulic. Wszędzie też wzrok spotykał źródła ujęte pod czarnym, pionowo sterczącym kamieniem tak, by strumień świetlistej wody tryskając przez wywiercony w kamieniu otwór spływał łukiem do poidła. Świeży zapach zieleni i obory unosił się pod drzewami, a Owerniaczki z kądzielą czarnej wełny zatkniętą za pasem przędły szybkimi ruchami palców, czy to idąc statecznie ulicą, czy też stojąc w progu domu. Spod krótkich spódnic widać było szczupłe łydki obciągnięte niebieską pończochą, a staniki, przytrzymywane szelkami na ramionach, nie zasłaniały płóciennych rękawów koszul, z których wysuwały się twarde, chude ramiona i kościste ręce.
Nagle, jakby na powitanie przechadzających się gości, trysnęła skoczna, zabawna muzyka. Można by po – myśleć, że to piskliwe tony starej, dychawicznej katarynki. Chrystiana aż krzyknęła:
– Co to?
Margrabia roześmiał się:
– Orkiestra kasyna. We czterech tyle robią hałasu. I zaprowadził córkę przed czerwony afisz nalepiony na murze jakiejś fermy, gdzie czarne litery głosiły:
KASYNO UZDROWISKA ENVAL
POD DYREKCJĄ PETRUSA MARTEL, ARTYSTY TEATRU ODEON
W sobotą, 6 lipca, WIELKI KONCERT pod batutą mistrza Saint-Landri, laureata drugiej wielkiej nagrody Konserwatorium. Przy fortepianie p. Javel, laureat welkiej nagrody Konserwatorium. Na flecie gra p. Noirot, laureat Konserwatorium. Na kontrabasie
– p. Nicordi, laureat Królewskiej Akademii w Brukseli.
PO KONCERCIE WIELKI SPEKTAKLI
ZABŁĄKANI W LESIE
Komedia w jednym akcie p. Pointillet
OSOBY:
Pierre de Lapointe – pan Petrus Martel z teatru Odeon Oskar Léveillé – pan Petitnivelle z teatru Wodewil Jean – pan Lapalme z Teatru Wielkiego w Bordeaux Filipina – panna Odelin z teatru Odeon Podczas przedstawienia przygrywa orkiestra. Dyryguje mistrz Saint-Landri.
Chrystiana na głos odczytywała afisz śmiejąc się i dziwiąc. Ojciec zapewnił ją:
– To cię na pewno ubawi, chodźmy, zobaczysz orkiestrę.
Skręcili w prawo i weszli do parka. Kuracjusze przechadzali się wzdłuż trzech alei, z powagą, wolnym krokiem, przystawali, by wypić przepisaną szklankę wody, i ruszali znowu. Kilka osób siedząc na ławkach rysowało jakieś znaki końcem parasola lub laski. Nie rozmawiali z sobą, zdawało się nawet, że o niczym nie myślą, jakby na wpół tylko żywi, odrętwiali, obezwładnieni charakterystyczną nudą uzdrowisk. Tylko dziwaczny hałas czyniony przez orkiestrę drgał w łagodnym, cichym powietrzu, płynął pod drzewami nie wiedzieć skąd, nie wiedzieć jak wytwarzany, i on to chyba wprawiał w ruch ospałych spacerowiczów.
Głos jakiś zawołał: „Chrystiano!” Pani Andermatt odwróciła się. To brat biegł ku niej. Ucałował ją, uścisnął rękę jej męża, a potem wziął siostrę pod ramię i pociągnął za sobą, zostawiając w tyle ojca i szwagra.
Zaczęli gawędzić. Gontran był wysokim, szykownym młodzieńcem, równie jak siostra skorym do śmiechu, a jak ojciec ruchliwym; nie obchodziło go wiele z tego, co działo się wokół, zawsze natomiast był w pogoni za tysiącem franków.
– Myślałem, że śpisz jeszcze, inaczej byłbym wpadł do hotelu, żeby cię przywitać. A poza tym Paweł wyciągnął mnie rano na wycieczkę do zamku w Tournoël.
– Co za Paweł? Ach, tak, twój przyjaciel.
– Paweł Brétigny. Prawda, ty nic nie wiesz. Teraz poszedł do kąpieli.
– Choruje?
– Nie, ale się leczy. Bo właśnie przeżył miłość.
– Więc bierze kąpiele kwasowęglowe – tak się to nazywa, prawda?- – żeby się wyleczyć z miłości…
– Tak. Robi zresztą wszystko, co mu poradzę. Ach,
Paweł naprawdę ciężko to przeżył. Porywczy, niebezpieczny typ. Omal nie umarł. Chciał zabić niewierną. Chodziło o pewną aktorkę, bardzo znaną. Kochał ją do szaleństwa, ale ona oczywiście zdradzała go, rozegrało się to niebywale dramatycznie. No, więc wyciągnąłem go w podróż. Teraz już z nim lepiej, chociaż jeszcze nie zapomniał.
Chrystiana, która dotychczas słuchała z uśmiechem, spoważniała mówiąc:
– Chciałabym go poznać.
A przecież słowo „miłość” niewiele jej mówiło. Myślała o niej czasami, lecz tak, jak ubogie kobiety myślą o naszyjniku z pereł lub diademie z brylantów, z żywą tęsknotą do przedmiotu bardzo odległego, chociaż możliwego do osiągnięcia. Wyobrażała sobie miłość według tego, co o niej mówiły romanse, które czytywała z nudów, nie przywiązując do tych spraw większej wagi. Nigdy nie była skłonna do marzeń, natura dała jej szczęśliwe usposobienie, spokojne i pogodne, a chociaż Chrystiana wyszła za mąż przed dwoma laty, jeszcze nie zbudziła się z tego uśpienia serca, myśli i zmysłów, w jakim żyją naiwne dziewczęta, w jakim niektóre kobiety trwają aż do śmierci. Życie wydawało jej się dobre i proste, nie widziała jego powikłań. Nigdy też nie doszukiwała się jego sensu, nie zadawała mu pytań. Żyła, spała, jadła, wybierała toalety z dużym smakiem, śmiała się, była wszystkiemu rada. Czegóż więcej mogłaby żądać? Kiedy przedstawiono jej Andermatta jako starającego – w pierwszej chwili odmówiła z dziecinnym oburzeniem: nie chciała być małżonką Żyda. Ojciec i brat, podzielając jej odrazę, odpowiedzieli tak jak i ona – zdecydowanie odrzucili propozycję. Andermatt znikł, nie dawał znaku życia. Ale w trzy miesiące później Gontran był mu dłużny ponad dwadzieścia tysięcy franków, a margrabia, choć z innych przyczyn, również zaczął mięknąć. Przede wszystkim dlatego, że z zasady, z samolubnego upodobania do świętego spokoju, zawsze pod naciskiem ustępował. Córka mawiała o nim: „Ach, tatuś sam nie wie, czego chce!” I była to prawda. Bez samodzielnych poglądów, bez przekonań, entuzjazmował się co chwila czym innym. To zapalał się nietrwałą i poetyczną miłością do starych tradycji swej rasy i pragnął dla Francji króla, ale monarchy światłego, inteligentnego, liberalnego, idącego z duchem czasu; to znów po przeczytaniu jakiegoś dzieła Micheleta czy innego demokratycznego pisarza wielbił namiętnie hasło powszechnej równości, idee postępu, domagał się zaspokojenia potrzeb ubogich, uciśnionych i cierpiących. Zależnie od nastroju gotów był we wszystko uwierzyć, toteż kiedy jego dawna przyjaciółka, pani Icardon, która obracała się w środowisku izraelitów i pragnęła doprowadzić do małżeństwa Chrystiany z Andermattem, zaczęła go przekonywać – wiedziała dobrze, jakich użyć wobec margrabiego argumentów. Wytłumaczyła mu, że dla rasy żydowskiej nadeszła godzina odwetu; uciskani tak, jak przed rewolucją uciskany był lud francuski, teraz ujarzmią innych potęgą swego złota. Margrabia nie był człowiekiem religijnym, ale żywiąc przekonanie, że idea Boga stanowi podstawę prawodawstwa, zdolną lepiej utrzymać w ryzach głupców, ignorantów i tchórzów niźli idea sprawiedliwości, traktował wszelkie dogmaty z obojętnością zabarwioną szacunkiem; jednakim a szczerym poważaniem obdarzał Konfucjusza, Mahometa i Chrystusa. Dlatego ukrzyżowanie Chrystusa nie było w jego pojęciu niewybaczalną zbrodnią, lecz grubym błędem politycznym. Toteż starczyło kilku tygodni perswazji, by zaczął podziwiać ukrytą, wytrwałą i potężną działalność Żydów, prześladowanych na całym świecie. I nagle, spoglądając innymi oczyma na ich wspaniałe zwycięstwa, ujrzał w nich słuszne zadośćuczynienie za długie wieki poniewierki. Widział w Żydach władców nad królami, którzy są władcami ludów; oni to podtrzymywali trony lub pozwalali im walić się, mogli bowiem doprowadzić do bankructwa całe państwa, tak samo jak pierwszego lepszego kupca winnego. Dumni wobec książąt, upokorzonych przed nimi, rzucali swe nieczyste złoto do odemkniętych skarbców najgorliwszych katolickich monarchów, a ci odwdzięczali się tytułami szlachectwa lub koncesjami na linie kolejowe.
Tak się stało, że margrabia de Ravenel zgodził się wydać córkę za Williama Andermatta.
Sama Chrystiana pod dyskretnym naciskiem pani Icardon, u której jako u przyjaciółki swojej zmarłej matki przywykła zasięgać rady w najbardziej osobistych sprawach, pod naciskiem również ojca i wobec obojętności brata, wrażliwego jedynie na własny interes – przystała na małżeństwo z tym arcybogatym i właściwie nieszpetnym grubasem, jakkolwiek nie podobał jej się wcale. Zgodziła się tak, jakby chodziło o spędzenie letnich miesięcy w niezbyt przyjemnej okolicy.
Obecnie uważała, że mąż jest poczciwym chłopcem, uprzejmym i niegłupim, miłym nawet w domowym pożyciu; ale często z niego pokpiwała wraz z brałem, który zobowiązania wdzięczności spłacał złośliwym dowcipem.
Właśnie mówił siostrze:
– Twój małżonek jest bardziej niż zazwyczaj rumiany i łysy. Wygląda jak chory kwiatuszek albo jak prosię świeżo ogolone. Skąd on bierze te kolory?
Odpowiedziała:
– Zapewniam cię, że w niczym się do jego rumieńców nie przyczyniłam. Mam czasem ochotę przylepie go na pudełku z czekoladkami.
Rozmawiając znaleźli się przed zakładem kąpielowym. Po obu stronach wejścia siedzieli na wyplatanych krzesłach dwaj mężczyźni i, oparci plecami o mur, ćmili fajki.
Gontran rzekł:
– Popatrz, jakie śmieszne typy. Ten na prawo, garbus w greckiej czapeczce, to stary Printemps, były dozorca więzienia w Riom, a teraz dozorca i niemal dyrektor zakładów w Enval. Dla niego nic się nie zmieniło, musztruje kuracjuszy tak, jak dawniej swoich aresztantów. Bo pacjenci są zawsze więźniami: kabiny kąpielowe zastępują cele, sala natrysków – karcer, a pomieszczenie, gdzie doktor Bonnefille dokonuje przy pomocy sondy Baraduka płukania żołądków, to izba tajemnych tortur. Printemps nikomu się nie kłania, na tej zasadzie, że skazańcy nie zasługują na szacunek. Więcej względów okazuje jedynie paniom, traktując je z pewnym poważaniem i z odrobiną zdumienia, ponieważ w Riom nie miał kobiet pod swą opieką. Więzienie było przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn, więc nie przywykł odzywać się do płci pięknej. Ten drugi, z lewej, to kasjer. Spróbuj go poprosić o zanotowanie twojego nazwiska, zobaczysz, jaką będziemy mieli zabawę!
I Gontran zwrócił się do mężczyzny siedzącego na lewo od drzwi, mówiąc dobitnie:
– Panie Séminois, moja siostra, pani Andermatt, chce nabyć abonament na dwanaście kąpieli.
Kasjer, mężczyzna bardzo wysoki, bardzo chudy i bardzo zabiedzony, wstał, przeszedł do swej kancelarii położonej naprzeciw gabinetu naczelnego lekarza, otworzył księgę i zapytał:
– Pani godność?
– Andermatt.
– Jak proszę?
– Andermatt.
– Przepraszani, jak się to pisze?
– A-nd-er-ma-tt.
– Dziękuję.
Chwilę pisał. Kiedy skończył, Gontran poprosił:
– Może zechce pan nam odczytać nazwisko.
– Służę państwu: Anterpat.
Chrystiana, śmiejąc się do łez., zapłaciła za abonament i spytała brata:
– Co to za hałas słychać na górze? Gontran wziął ją pod rękę.
– Chodź, zobaczymy.
Z piętra dobiegały gniewne głosy. Chrystiana i Gontran weszli po schodach, otworzyli jakieś drzwi i ujrzeli obszerną salę kawiarni ze stołem bilardowym pośrodku. Dwaj mężczyźni, bez surdutów, z kijami bilardowymi w ręku, kłócili się wściekle, rozdzieleni długością stołu.
– Osiemnaście!
– Siedemnaście!
– Mówię panu, że osiemnaście!
– Nieprawda. Tylko siedemnaście!
To dyrektor kasyna, pan Petrus Martel, artysta teatru Odeon, rozgrywał codzienną partyjkę z komikiem trupy, panem Lapalme z Teatru Wielkiego w Bordeaux.
Petrus Martel, któremu potężny i miękki brzuch wydymał koszulę nad spodniami, nieodgadnionym sposobem trzymającymi się w pasie, występował jako mizerny aktorzyna tu i ówdzie, póki nie objął kasyna w Enval. Odtąd spędzał dni na wypijaniu trunków prze – znaczonych dla kuracjuszy. Nosił wzorem oficerów olbrzymie wąsy, które od rana do wieczora moczył w pianie piwa lub w lepkim syropie likierów. Potrafił też rozniecić w starym komiku, zwerbowanym do kasyna, niepohamowaną namiętność do bilardu.
Zaledwie wstali rano, już zaczynała się rozgrywka. Obrzucali się przy tym obelgami i pogróżkami, ścierali zapisy, rozpoczynali od nowa, żałowali sobie czasu na śniadanie i nie znosili, by ktokolwiek spośród kuracjuszy odpędził ich od zielonego stołu.
W ten sposób wypłoszyli stąd wszystkich i byli z życia zadowoleni, jakkolwiek u końca sezonu Petrusa Martel czekało bankructwo.
Przygnębiona kasjerka od rana do wieczora obserwowała tę nie kończącą się rozgrywkę, od rana do wieczora słuchała nieustającej kłótni, od rana do wieczora podawała niezmordowanym graczom kufle lub kieliszki.
Gontran wyprowadził siostrę.
– Chodźmy do parku, tam będzie chłodniej.
Tuż za zakładem kąpielowym ujrzeli nagle chińską altanę, a pod nią orkiestrę.
Jasnowłosy młodzieniec wygrywający zapalczywie na skrzypcach dyrygował trzema dziwacznymi muzykantami, siedzącymi naprzeciw niego, a czynił to za pomocą głowy, włosów podskakujących do taktu i całego tułowia, prostując się, gnąc w prawo i lewo niby żywa pałeczka dyrygenta. Był to mistrz Saint-Landri.
On to właśnie i jego pomocnicy: pianista, któremu co dzień rankiem z zakładu kąpielowego do kiosku przytaczano osadzony na kółkach fortepian, olbrzym-flecista, wyglądający tak, jakby ssał zapałkę łaskocąc ją jednocześnie grubymi, obrzmiałymi paluchami, oraz suchotniczy kontrabasista – produkowali w niemałym trudzie ową muzykę tak łudząco podobną do dźwięków zepsutej katarynki, że zadziwiła Chrystiana dolatując w ulice osiedla.
Kiedy pani Andermatt przystanęła wpatrzona w muzykantów, jakiś mężczyzna podszedł do jej brata.
– Dzień dobry panu hrabiemu.
– Dzień dobry, doktorze. Gontran przedstawił:
– Pan doktor Honorat, moja siostra. Chrystiana ledwie wstrzymała wybuch śmiechu na widok tego trzeciego lekarza.
Doktor Honorat złożył ukłon i zaczął od komplementu:
– Mam nadzieję, że pani nie należy do chorych.
– Owszem, trochę niedomagam. Nie nalegał i zmienił temat:
– Czy pan już wie, panie hrabio, że czeka nas wkrótce niezwykłe widowisko w najbliższej okolicy?
– Cóż takiego?
– Stary Oriol będzie wysadzał w powietrze swoją skałkę. Ach, panu to nic nie mówi, ale dla nas tutaj to wielkie wydarzenie.
Po czym wyjaśnił sprawę.
Stary Oriol, najbogatszy chłop na całą okolicę – liczono jego dochody na pięćdziesiąt tysięcy franków z okładem – był właścicielem wszystkich winnic położonych u wylotu wąwozu Enval na równinę. Tuż za wsią, u zakrętu doliny wznosi się niewielka góra, a raczej rozległe wzgórze, na nim zaś znajdują się najlepsze winnice ojca Oriol. Pośrodku jednej z nich, tuż koło drogi, nad strumieniem, sterczy olbrzymi głaz, który przeszkadza w uprawie roli i rzuca cień na część pola u swoich stóp.
Od dziesięciu lat stary Oriol niemal co tydzień zapowiadał, że wysadzi ów głaz w powietrze, nigdy jednak nie mógł się na to zdobyć.
Ilekroć któryś z okolicznych chłopaków szedł do wojska, stary mówił mu: „Jak będziesz przyjeżdżał na urlop, przywieź mi prochu pod moją skałkę”.
I każdy z żołnierzyków taszczył w plecaku trochę kradzionego prochu dla ojca Oriol. Stary miał już tego pełną skrzynię, ale głaz jak stał, tak stał.
Teraz wreszcie zauważono, że od tygodnia ojciec Oriol drąży skałę, a pomaga mu w tym syn, wielki Jakub, przezwiskiem Kolos – co Owerniacy wymawiali Kolosz. Tego ranka napełnili prochem wygrzebaną we wnętrzu olbrzymiej skały jamę, potem zatkali otwór pozostawiając na zewnątrz lont, a właściwie zwykły knot kupiony w sklepie z tytoniem. Na drugą po południu zapowiedziano podpalenie lontu. Można więc oczekiwać wybuchu w pięć, a najpóźniej w dziesięć minut po drugiej, bo knot był dość długi.
Chrystiana, zainteresowana opowiadaniem, z góry cieszyła się na myśl o wybuchu, odnajdując w tym jakby zabawy z lat dziecinnych, wciąż jeszcze miłe jej prostemu sercu.
Dotarli do końca parku.
– A gdyby pójść dalej, dokąd dojdziemy? – spytała.
– Na Koniec Świata, proszę pani. To znaczy do zamkniętego wąwozu, słynnego w całej Owernii. To jeden z największych dziwów przyrody w naszej okolicy.
W tej chwili od strony wsi zadźwięczał dzwon i Gontran zawołał:
– Oho, już czas na obiad! Zawrócili więc.
Aleją na ich spotkanie szedł wysoki młody mężczyzna. Gontran powiedział:
– Chrystianko, pozwól sobie przedstawić pana Pawła Brétigny.
Zwrócił się z kolei do przyjaciela:
– Moja siostra, Pawle.
Chrystianie Paweł wydał się brzydki. Włosy miał czarne, krótko ostrzyżone i proste, oczy zbyt okrągłe, o wyrazie niemal srogim, głowę również okrągłą, mocno sklepioną, taką głowę, która nasuwa myśl o kulach armatnich, bary siłacza i całą postać trochę z gruba ciosaną, ciężką i brutalną. Lecz od jego surduta i bielizny, a może od skóry, bił zapach bardzo subtelny, bardzo delikatny, którego Chrystiana nie mogła rozpoznać. Pytała sama siebie: „Cóż to za perfumy?”
Paweł Brétigny zagadnął:
– Pani przyjechała dziś rano? Odpowiedziała:
– Tak, proszę pana.
Ale Gontran zauważył właśnie magrabiego i Andermatta, którzy z dala dawali znaki, by rodzeństwo pospieszyło na obiad.
Doktor Honorat pożegnał ich… pytając, czy naprawdę wybiorą się, by zobaczyć wysadzanie skały.
Chrystiana oświadczyła, że pójdzie na to widowisko, a pochylając się u ramienia brata i ciągnąc go w stronę hotelu, szepnęła:
– Głodna jestem jak wilk. Będzie mi wstyd jeść tak dużo przy twoim przyjacielu.