Mord nocy letniej - ebook
Mord nocy letniej - ebook
Królowa kryminału w wakacyjnej odsłonie!
Sięgnijcie po wyśmienitą kolekcję gorących opowiadań, które rozpalają emocje do czerwoności.
Latem bowiem wraz ze wzrostem temperatury rośnie też potencjał zła. Od Kornwalii po Riwierę Francuską, od delfickich świątyń po angielskie wiejskie domy słynne postacie stworzone przez Christie niestrudzenie rozwiązują najbardziej skomplikowane zagadki kryminalne.
Gdy praży letnie słońce, warto rozłożyć leżak, otworzyć książkę i śledzić nieprawdopodobne zwroty akcji, które serwuje niedościgniona Agatha Christie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6462-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autobiografii
.
Ojciec i Madge wyprawiali się często na konne przejażdżki. Pewnego dnia na skutek moich błagań oznajmiono mi, że nazajutrz pojadę razem z nimi. Byłam niezwykle podniecona. Mama żywiła pewne wątpliwości, ale ojciec szybko je odrzucił.
– Bierzemy ze sobą przewodnika – powiedział – a on przywykł do dzieci i przypilnuje, żeby nie spadła.
Nazajutrz rano przyprowadzono trzy konie. Wyruszyliśmy. Jechaliśmy zygzakami po stromych ścieżkach i ogromnie mi się podobała jazda na grzbiecie olbrzymiego, moim zdaniem, konia. Przewodnik zatrzymywał go, zrywał kwiaty i wręczał mi bukieciki, żebym je sobie zatykała za wstążkę kapelusza. Wszystko szło świetnie, ale gdy wjechaliśmy na szczyt i przygotowywaliśmy się do lunchu, przewodnik przeszedł sam siebie. Przybiegł do nas ze złapanym osobiście przepięknym motylem.
– Pour la petite mademoiselle! – zawołał. Po czym wyciągnął z klapy szpilkę, nabił na nią motyla i przypiął go do mojego kapelusza.
Och, co za zgroza! Czułam, jak biedny motyl trzepocze skrzydłami, walcząc ze szpilką. Odczuwałam wprost katusze, gdy uderzał skrzydełkami w kapelusz. I oczywiście nie mogłam niczego powiedzieć. W moim umyśle kotłowało się zbyt wiele sprzecznych nakazów lojalności. Z jednej strony przewodnik kierował się uprzejmością – przyniósł dla mnie motyla. Był to szczególny dar. Jak więc bym mogła zranić jego uczucia, oświadczając, że go nie chcę? Jakże gorąco pragnęłam, żeby go sobie zabrał! A przez cały czas motyl trzepotał skrzydłami i umierał. Co za okropny trzepot na moim kapeluszu. Dziecko może zrobić jedną tylko rzecz w takich okolicznościach – rozpłakałam się.
Im bardziej wszyscy zaniepokojeni pytali mnie, co się stało, tym bardziej nie mogłam się zdobyć na wyjaśnienie.
– O co chodzi? – dopytywał się ojciec. – Coś cię boli?
– Może ona się boi jazdy na koniu – wtrąciła moja siostra.
A ja mówiłam „nie” i „nie”. Nie boję się i nic mnie nie boli.
– Jest zmęczona – orzekł ojciec.
– Nie – odezwałam się.
– No to wobec tego: co się stało?
Nie mogłam powiedzieć. Oczywiście, że nie mogłam tego powiedzieć. Stał tam przewodnik i patrzył na mnie z uprzejmą i zakłopotaną miną.
– Jest za mała – rzekł ojciec dość zirytowany. – Nie powinniśmy jej byli zabierać na tę wycieczkę.
Płakałam jeszcze bardziej. Zepsułam chyba dzień ojcu i siostrze, wiedziałam, że tak jest, ale nie mogłam przestać. Miałam tylko nadzieję (i modliłam się o to), że on albo choć Madge domyślą się, o co chodzi. Na pewno spojrzą na tego motyla, zobaczą, co się z nim dzieje, i powiedzą: „Ona może nie chce mieć tego motyla na kapeluszu”. A jeśli powiedzą to oni, wszystko będzie w porządku. Lecz ja im tego powiedzieć nie mogę. Co za straszny dzień! Odmówiłam jedzenia lunchu. Siedziałam tylko i płakałam, a motyl trzepotał skrzydłami. W końcu przestał. Powinnam się wówczas poczuć lepiej. Jednak byłam wtedy już tak nieszczęśliwa, że nic nie mogło mi poprawić samopoczucia.
Zjechaliśmy znowu na dół, ojciec zdecydowanie w złym nastroju, siostra zaniepokojona, przewodnik nadal słodki, grzeczny i zakłopotany. Na szczęście nie wpadł na pomysł, żeby podarować mi następnego motyla na rozweselenie. Wróciliśmy do hotelu z żałosnymi minami i poszliśmy do naszego salonu, gdzie siedziała mama.
– O Boże! – wykrzyknęła. – Co się stało? Czy Agata się potłukła?
– Nie mam pojęcia – odparł ojciec z irytacją. – Nie wiem, co jest z tym dzieckiem. Przypuszczam, że coś ją boli albo coś w tym rodzaju. Nie przestaje płakać od lunchu i w ogóle nic nie jadła.
– O co chodzi, Agato? – spytała matka.
Nie mogłam jej tego powiedzieć. Tylko patrzyłam na nią w milczeniu, a łzy płynęły mi po policzkach. Obserwowała mnie uważnie przez kilka minut, po czym zapytała:
– Kto jej przyczepił do kapelusza tego motyla?
Madge wyjaśniła, że zrobił to przewodnik.
– Aha – powiedziała mama. Po czym zwróciła się do mnie: – Nie podobało ci się to, prawda? Motyl był żywy i myślałaś, że to go boli?
Och, co za ulga, cudowna ulga, że ktoś wie, co myślisz, i mówi to, uwalniając cię w końcu od długotrwałego przymusu milczenia. Rzuciłam się ku niej jak szalona, objęłam ją za szyję i wyjąkałam:
– Tak, tak, tak. On się trzepotał. Trzepotał. A tamten pan był taki uprzejmy i chciał mi sprawić przyjemność. Ja nie mogłam nic powiedzieć.
Rozumiała to wszystko i poklepała mnie delikatnie po plecach. Nagle cała ta sprawa jakby zaczęła się odsuwać w dal.
– Świetnie rozumiem, co czułaś – zapewniła mnie moja matka. – Wiem. Ale to już minęło, a zatem nie będziemy więcej o tym mówić.Opowiadanie pochodzi ze zbioru
Trzynaście zagadek
.
– To dziwne – powiedziała Joyce Lemprière – ale mam pewne opory przed opowiedzeniem wam tej historii. Wydarzyła się dość dawno, dokładnie pięć lat temu, ale od tamtego czasu w pewnym sensie wciąż mnie prześladuje. Ma jakby dwa oblicza. Z wierzchu jest pogodna, radosna, ale pod spodem kryje się makabra. Dziwne jest też to, że obraz, który wtedy namalowałam, wydaje się skażony tą samą atmosferą. Na pierwszy rzut oka to zwykły, prosty obrazek stromo pnącej się pod górę, skąpanej w słońcu kornwalijskiej uliczki. Jeśli jednak przyjrzeć się uważniej, można dostrzec w nim coś złowrogiego. Nigdy go nie sprzedałam i nigdy na niego nie patrzę. Stoi w rogu studia odwrócony do ściany. Miejscowość nazywa się Rathole. To mała rybacka osada w Kornwalii, bardzo malownicza, być może aż za bardzo. Ma w sobie zbyt wiele pocztówkowego klimatu. Są tam sklepiki, w których przystrzyżone na pazia dziewczęta w fartuchach kaligrafują na pergaminie pouczające sentencje. Wszystko jest tam ładne i urocze, ale zbyt przesłodzone.
– Wyobrażam sobie – mruknął Raymond West. – To wszystko przez turystów... i dla nich, jak sądzę.
Joyce przytaknęła skinieniem głową.
– W Rathole właśnie tak jest. W każdym razie wracając do mojej historii... Pojechałam do Kornwalii na dwa tygodnie, żeby trochę pomalować w plenerze. W Rathole stoi stara gospoda Polharwith Arms. Rzekomo to jedyny budynek, który ostał się po tym, jak w tysiąc pięćset którymś tam roku wioskę zrównali z ziemią Hiszpanie.
– Zrównali z ziemią? – wtrącił Raymond West, marszcząc czoło. – Nie fantazjuj, Joyce.
– W każdym razie wytoczyli na brzeg działa i ostrzelali wioskę, burząc domy. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia. Gospoda była wiekowa i cudowna. Przed wejściem znajdował się ganek wsparty na czterech filarach. Znalazłam sobie dogodne miejsce i właśnie zabierałam się do pracy, kiedy krętą drogą w dół zbocza z wolna nadjechał samochód. Oczywiście musiał się zatrzymać przed gospodą, akurat tam, gdzie mi najbardziej przeszkadzał. Wysiedli z niego kobieta i mężczyzna. Nie przyglądałam się im zbyt uważnie. Ona miała na sobie liliową lnianą sukienkę i odpowiednio dobrany kapelusz.
Po chwili mężczyzna wrócił do auta i przestawił go bliżej nabrzeża, za co mu byłam bardzo wdzięczna. Wracając do gospody, przeszedł koło mnie. W tej samej chwili, jak na złość, zajechał kolejny samochód. Wysiadła z niego kobieta ubrana w najbardziej jaskrawą perkalową suknię, jaką w życiu widziałam, drukowaną w szkarłatne poinsecje, o ile dobrze pamiętam. W dodatku miała na głowie jeden z tych wielkich etnicznych słomianych kapeluszy, pochodzących chyba z Kuby, koloru płomiennej purpury.
Mężczyzna na jej widok zawołał zdziwiony: „Carol, co za niespodzianka! Że też spotykamy się akurat tutaj, na tym odludziu. Nie widziałem cię całe lata. Jest ze mną Margery... to znaczy moja żona. Koniecznie musisz ją poznać”.
Rozmawiając, pomaszerowali uliczką ramię w ramię w kierunku gospody. Żona mężczyzny wyszła ze środka i zmierzała ku nim z naprzeciwka. Kiedy owa Carol mnie mijała, zerknęłam na nią przelotnie. Dojrzałam jasno upudrowany podbródek i ogniście czerwone usta. Przemknęło mi przez myśl, że Margery nie będzie zachwycona jej widokiem. Nie widziałam jej z bliska, ale wydała mi się mało atrakcyjna, z wyglądu pruderyjna i przesadnie układna.
Oczywiście nic mi było do tego, czasem jednak, kiedy widzi się takie osobliwe migawki z cudzego życia, refleksje nasuwają się same. Z miejsca, w którym stałam, słyszałam urywki ich rozmowy. Umawiali się na wspólną kąpiel w morzu. Mąż, który najwyraźniej miał na imię Denis, zamierzał wypożyczyć łódkę i powiosłować wzdłuż wybrzeża. Zaproponował zwiedzanie słynnej groty, odległej o nieco ponad półtora kilometra. Carol też chciała ją zobaczyć, ale zasugerowała, żeby tam dojść ścieżką wzdłuż klifu, od strony lądu. Wyznała, że nie cierpi łódek. Ostatecznie ustalili, że Carol pójdzie wzdłuż klifu, a Denis i Margery dopłyną tam łódką i wszyscy spotkają się przy grocie.
Słuchając ich, nabrałam ochoty na plażowanie. Poranek był upalny, a mnie malowanie jakoś nie szło. Poza tym uznałam, że po południu będzie lepsze światło. Spakowałam się więc i pomaszerowałam na małą plażę, którą sama odkryłam. Szło się tam w stronę przeciwną do tej, gdzie znajdowała się grota. Po kąpieli czułam się fantastycznie. Zjadłam lunch złożony z konserwowych ozorków i dwóch pomidorów, a po południu wróciłam pełna zapału do pracy twórczej.
Wydawało się, że całe Rathole śpi. Miałam rację: po południu światłocień był znacznie bardziej wyrazisty. Uczyniłam Polharwith Arms motywem przewodnim mojego obrazu. Promień słońca padał ukośnie na bruk, w niezwykły sposób rozświetlając punkt przed wejściem do gospody. Tuż nad nim dojrzałam dwa stroje kąpielowe, jeden szkarłatny, drugi granatowy, wiszące na balkonie i suszące się na słońcu, założyłam więc, że wycieczka do groty się udała.
Ponieważ koniecznych było kilka poprawek w rogu obrazu, na parę chwil schyliłam się, by je nanieść. Kiedy znowu uniosłam głowę, zobaczyłam mężczyznę opierającego się o jeden z filarów ganku Polharwith Arms. Dosłownie jakby wyrósł spod ziemi. Jego strój wskazywał, że jest rybakiem. Miał długą ciemną brodę i gdybym szukała modela srogiego kapitana hiszpańskiego galeonu, on nadawałby się idealnie. Zaczęłam gorączkowo rysować. Chciałam go uchwycić, zanim odejdzie, chociaż z przybranej przez niego pozy można było wnioskować, że jest gotów podpierać ten filar całą wieczność.
W końcu ruszył się z miejsca, ale na szczęście zdążyłam go naszkicować. Podszedł do mnie i zagadnął. Ten facet to miał gadane!
„Rathole – oświadczył − było kiedyś bardzo ciekawym miejscem”.
Odparłam, że wiem, ale bynajmniej go to nie zniechęciło. Opowiedział mi całą historię o tym, jak Hiszpanie zrównali z ziemią, przepraszam, ostrzelali wioskę i że właściciel Polharwith Arms zginął tu jako ostatni. Stał na progu gospody, kiedy został pchnięty szpadą przez hiszpańskiego kapitana. Bryznęła krew i przez następnych sto lat nikomu nie udało się jej zmyć z bruku.
Wszystko to doskonale pasowało do nastroju sennego, leniwego popołudnia. Mężczyzna mówił bardzo łagodnym tonem, a mimo to w jego głosie pobrzmiewało coś złowrogiego. Niby starał mi się przypodobać, ale czułam, że pod tą lukrowaną warstewką kryje się nad wyraz gwałtowna natura. Słuchając go, z całą mocą pojęłam, jakim złem były inkwizycja i wszystkie te okrucieństwa, których w tamtych czasach dopuszczali się Hiszpanie.
Kiedy on mówił, ja malowałam. Nagle uświadomiłam sobie, że pod wpływem jego historii dodałam do obrazu coś z własnej wyobraźni. W miejscu, gdzie przed wejściem do Polharwith Arms promień słońca padał na bruk, domalowałam czerwone plamki. Wydało mi się zdumiewające, że mój umysł potrafi ze mną pogrywać w taki sposób. Kiedy jednak spojrzałam w stronę gospody, przeżyłam kolejny szok. Moja ręka machinalnie namalowała to, co zobaczyły oczy: krople krwi na skąpanym w słońcu bruku!
Wpatrywałam się w to miejsce przez dłuższą chwilę. Następnie zacisnęłam powieki i powiedziałam sobie: „Nie bądź głupia, przecież tam nie ma żadnej krwi”. Otworzyłam oczy, ale plamy wciąż tam były.
Nagle poczułam, że dłużej tego nie zniosę. Przerwałam rybakowi jego dywagacje.
„Wzrok mnie chyba zawodzi – odezwałam się. – Czy te plamy na bruku to krew?”
Popatrzył na mnie z uprzejmą pobłażliwością.
„Już ich tam dawno nie ma, proszę pani. To, o czym opowiadam, wydarzyło się prawie pięćset lat temu”.
„Tak, rozumiem – odparłam − ale teraz, tam na bruku...”
Słowa uwięzły mi w gardle. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że nie zobaczy tego, co ja. Wstałam i trzęsącymi się rękami zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Wtedy z gospody wyszedł ów młody mężczyzna, który rano wysiadał z samochodu. Rozejrzał się po ulicy z wyrazem konsternacji na twarzy. Na balkonie pokazała się jego żona i zabrała stroje kąpielowe. Mężczyzna ruszył w kierunku samochodu, ale nagle skręcił, przeszedł na drugą stronę uliczki i zagadnął rybaka.
„Powiedzcie, dobry człowieku... Nie wiecie może, czy kobieta, która przyjechała tamtym drugim samochodem, już wróciła?”
„Ta w sukience w kwiaty? Nie, proszę pana, nie widziałem jej. Poszła rano wzdłuż klifu w kierunku groty”.
„Tak, to wiem. Kąpaliśmy się wszyscy razem w morzu, a potem ona udała się na piechotę w drogę powrotną i od tej pory jej nie widzieliśmy. Przecież nie mogło jej to zająć tyle czasu. Tutejsze klify nie są szczególnie niebezpieczne, prawda?”
„To zależy, proszę, pana, gdzie się pójdzie. Najlepiej zabrać ze sobą kogoś, kto dobrze zna tę okolicę”.
Najwyraźniej miał na myśli siebie i właśnie zaczął rozwijać ten temat, ale młody mężczyzna nie słuchał go dłużej. Pobiegł z powrotem w kierunku gospody i zawołał do swojej żony na balkonie:
„Margery, Carol jeszcze nie wróciła! Dziwne, prawda?”
Nie dosłyszałam odpowiedzi żony, ale jej mąż kontynuował:
„Nie możemy dłużej czekać. Musimy jechać dalej do Penrithar. Jesteś gotowa? Podstawię samochód”.
Jak powiedział, tak zrobił, po czym oboje odjechali. Tymczasem ja usiłowałam przekonać samą siebie, jak niedorzeczne są wytwory mojej wyobraźni. Kiedy samochód odjechał, podeszłam do budynku gospody i obejrzałam z bliska bruk przed wejściem. Oczywiście nie było tam żadnych plam krwi. A więc po prostu je sobie uroiłam. Niemniej jednak ta świadomość sprawiła, że poczułam się jeszcze bardziej nieswojo. Tkwiąc nadal przed gospodą, usłyszałam głos rybaka:
„Wydawało się pani, że widzi krew, co?”
Kiwnęłam głową.
„To dziwne, bardzo dziwne. Mamy tu taki przesąd, proszę pani. Jeśli ktoś zobaczy te plamy krwi...” – Zawiesił głos.
„To... co wtedy?” – zapytałam.
Mówił łagodnie, z wyraźnym kornwalijskim akcentem, ale gładko i bez gwarowych naleciałości, co kazało w nim widzieć człowieka wykształconego.
„Mówi się, szanowna pani, że jeśli te krwawe plamy komuś się ukażą, w ciągu doby zawita tu śmierć”.
Aż mnie zmroziło! Rybak znowu się rozgadał:
„W tutejszym kościele jest bardzo interesująca tablica na temat śmierci...”
„Nie, dziękuję” – powiedziałam stanowczo, odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam uliczką w kierunku domu, w którym się zatrzymałam. Właśnie dotarłam na miejsce, kiedy w oddali dostrzegłam kobietę, ową Carol, podążającą ścieżką wzdłuż klifu. Śpieszyła się. Na tle szarych skał wyglądała jak szkarłatny kwiat jakiejś trującej rośliny. Jej kapelusz miał kolor krwi...
Znowu musiałam się otrząsnąć. Tego dnia wszystko kojarzyło mi się z krwią.
Później usłyszałam jej samochód. Byłam ciekawa, czy też wybierała się do Penrithar, ale skręciła w lewo, w przeciwnym kierunku. Obserwowałam, jak jej samochód wspina się krętą drogą po zboczu i znika z pola widzenia. Nie wiedzieć czemu, odetchnęłam z ulgą. Rathole odzyskało swój senny klimat.
– Jeśli to już wszystko – oświadczył Raymond West, gdy tylko Joyce zamilkła – od razu mogę podać rozwiązanie tej zagadki. Niestrawność, plamy przed oczami po posiłku.
– Nie, to jeszcze nie wszystko – zaprzeczyła Joyce. – Posłuchajcie, jaki był dalszy ciąg tej historii. Dwa dni później przeczytałam w gazecie notatkę pod tytułem Śmiertelny wypadek podczas kąpieli. Napisano, że pani Dacre, żona kapitana Denisa Dacre’a, utonęła w położonej nieco dalej zatoczce Landeer. Ona i jej mąż mieszkali w pobliskim hotelu. Tamtego dnia postanowili popływać w morzu. Kiedy jednak zerwał się zimny wiatr, kapitan Dacre uznał, że na kąpiel jest zbyt chłodno, dlatego on i parę innych osób z hotelu zdecydowało się pograć w golfa. Pani Dacre uparła się jednak, że chce popływać, i poszła sama. Gdy nie wróciła, zaniepokojony mąż w towarzystwie znajomych udał się na plażę. Tam znaleźli jej ubrania leżące przy skałach, ale ona sama przepadła bez śladu. Dopiero prawie tydzień później morze wyrzuciło jej ciało na brzeg, w pewnej odległości od miejsca zaginięcia. Na głowie miała ślad po silnym uderzeniu, które nastąpiło przed śmiercią. Założono, że skacząc do morza, uderzyła głową o skałę. O ile mogłam się zorientować, jej śmierć nastąpiła niemal dokładnie dwadzieścia cztery godziny po tym, jak zobaczyłam plamy krwi na bruku.
– Protestuję – powiedział sir Henry. – To nie jest zagadka, tylko historia o duchach. A panna Lemprière musi być medium.
Pan Petherick odkaszlnął na znak, że chciałby zabrać głos.
– Jedna rzecz nie daje mi spokoju – wyznał. – Ten ślad po ciosie w głowę. Obawiam się, że nie możemy wykluczyć przestępstwa. Nie mamy jednak dość informacji, żeby rozwinąć tę teorię. Halucynacja albo wizja panny Lemprière jest niewątpliwie intrygująca, ale nie bardzo rozumiem, na czym mielibyśmy się oprzeć w naszych rozważaniach.
– Niestrawność i zbieg okoliczności – zawyrokował Raymond. – Przecież nie możesz być pewna, czy to byli ci sami ludzie. Poza tym ta klątwa, czy cokolwiek to było, dotyczyłaby jedynie stałych mieszkańców Rathole.
– Coś mi mówi – stwierdził sir Henry – że ten tajemniczy rybak jest w jakiś sposób uwikłany w tę historię. Zgadzam się jednak z panem Petherickiem, że panna Lemprière podała nam za mało informacji.
Joyce popatrzyła na doktora Pendera, ale on z uśmiechem pokręcił głową.
– To bardzo interesująca historia – przyznał – ale obawiam się, że sir Henry i pan Petherick mają rację. Zbyt mało wiemy, żeby pokusić się o jakąkolwiek konkluzję.
Joyce spojrzała badawczo na pannę Marple, która uśmiechnęła się do niej.
– Ja też uważam, moja droga, że to trochę nie fair z twojej strony – stwierdziła. – Jednak akurat mnie to nie przeszkadza. Chcę przez to powiedzieć, że jako kobieta od razu zwróciłam uwagę na wątek ubrań. W związku z tym sądzę, że to nie jest zagadka dla mężczyzn. Swoją drogą musiała naprawdę szybko się przebierać. Cóż za podła kobieta! A ten mężczyzna... jeszcze większy nikczemnik!
Joyce nie mogła oderwać wzroku od starszej pani.
– Ciociu Jane – powiedziała. – To znaczy, panno Marple... Myślę, że pani już zna prawdę.
– No cóż, moja droga – odrzekła panna Marple – to dużo łatwiejsze dla mnie, siedzącej tu sobie spokojnie, niż to było dla ciebie. Poza tym jesteś artystką, więc łatwo udziela ci się atmosfera, prawda? Kiedy jednak siedzi się we własnym fotelu i robi na drutach, widzi się same fakty. Plamy krwi kapiącej na bruk ze stroju kąpielowego, który wisiał na balkonie. Strój był czerwony, więc ci zbrodniarze nie zauważyli, że nasiąkł krwią. Biedna dziewczyna!
– Pani wybaczy, panno Marple – wtrącił sir Henry – ale nie nadążam. Pani i panna Lemprière najwyraźniej rozprawiacie o czymś, co nam, mężczyznom, zupełnie umyka.
– Opowiem wam teraz, jak skończyła się ta historia – oznajmiła Joyce. – Było to rok później. Przebywałam w małym nadmorskim kurorcie na wschodnim wybrzeżu. Właśnie malowałam, kiedy nagle doznałam tego dziwnego uczucia, że doświadczam czegoś, co zdarzyło się już wcześniej. Zobaczyłam dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę, witających się z trzecią osobą: kobietą ubraną w perkalową suknię w szkarłatne poinsecje.
„Carol, co za niespodzianka! Minęło tyle lat! Nie znasz mojej żony, prawda? Joan, pozwól, że ci przedstawię... Panna Harding, moja znajoma z dawnych lat”.
Od razu rozpoznałam tego mężczyznę. To był ten sam Denis, którego widziałam w Rathole. Miał inną żonę, Joan zamiast Margery, ale w tym samym typie: młodą, mało atrakcyjną i bardzo niepozorną. Przez chwilę myślałam, że postradałam zmysły. Zaczęli umawiać się na wspólną kąpiel w morzu. A teraz powiem wam, co zrobiłam. Od razu poszłam prosto na posterunek policji. Spodziewałam się, że wezmą mnie za wariatkę, ale wcale się tym nie przejmowałam. Okazało się, że miałam nosa. Na posterunku zastałam człowieka ze Scotland Yardu, który przyjechał właśnie w tej sprawie. Okazało się, aż trudno mi o tym mówić, że policja podejrzewa Denisa Dacre’a o kilka zbrodni! Zresztą to nie było jego prawdziwe nazwisko, używał różnych, za każdym razem innego. Poznawał dziewczęta, zwykle właśnie takie ciche i niepozorne, które nie miały wielu krewnych ani przyjaciół, następnie żenił się z nimi, ubezpieczał je na duże kwoty i wtedy... och, to potworne!
Denis miał już jedną żonę i była nią właśnie Carol. Działali razem, zawsze według tego samego planu. To dlatego w końcu wpadli. Towarzystwa ubezpieczeniowe nabrały podejrzeń. Za każdym razem Denis zabierał swoją nowo poślubioną żonę w jakieś zaciszne miejsce na wybrzeżu. Wkrótce zjawiała się tam ta druga kobieta i wszyscy razem szli popływać w morzu. Nowa żona Denisa padała ofiarą tych dwojga, po czym Carol przebierała się w jej rzeczy i wracała z Denisem łódką. Rozpytawszy się wśród mieszkańców o ich rzekomo zaginioną przyjaciółkę, opuszczali miejscowość. Wówczas prawdziwa Carol pośpiesznie przebierała się w swój krzykliwy strój, robiła sobie wyrazisty makijaż i wracała po drugi samochód. Zbrodniarze uprzednio dowiadywali się, jaki kierunek ma w danym miejscu prąd morski, i aranżowali śmierć kobiety tam, dokąd w przybliżeniu mogło zdryfować jej ciało. Rolę młodej żony odgrywała Carol. Wybierała odludną plażę przy skałach i zostawiała tam ubranie ofiary, następnie oddalała się w swej kwiecistej perkalowej sukni i spokojnie czekała, aż dołączy do niej Denis.
Podejrzewam, że gdy mordowali biedną Margery, jej krew musiała bryznąć na strój kąpielowy Carol, a że był on czerwony, nikt tego nie zauważył. Kiedy jednak strój został wywieszony na balkonie, krew z niego zaczęła skapywać na ulicę. Co za koszmar! – Joyce się wzdrygnęła. – Wciąż mam to przed oczami.
– Oczywiście – przyznał sir Henry – teraz już pamiętam. Ten mężczyzna naprawdę nazywał się Davis. Umknęło mi z pamięci, że posługiwał się też nazwiskiem Dacre. To była niezwykle przebiegła para. Zawsze zdumiewało mnie, że nikt nie zauważył zamiany tożsamości. Zapewne jest tak, jak mówi panna Marple: ubrania łatwiej zapamiętać niż twarze. Tak czy inaczej, to był bardzo chytry plan. Chociaż podejrzewaliśmy Davisa, nie mogliśmy mu niczego udowodnić, bo zawsze miał niepodważalne alibi.
– Ciociu Jane – odezwał się Raymond, spoglądając na nią z pewną konsternacją – jak ty to robisz? Wiedziesz takie spokojne życie, a mimo to odnoszę wrażenie, że nic nie jest w stanie cię zaskoczyć.
– Wydaje mi się, że każda rzecz na tym świecie jest do czegoś podobna – odpowiedziała panna Marple. – Swego czasu głośno było o niejakiej pani Green. Pochowała pięcioro dzieci, przy czym każde z nich było ubezpieczone na życie. No cóż, oczywiście wzbudziło to podejrzenia. – Pokręciła głową. – Na prowincji dzieje się wiele zła. Mam nadzieję, że wy, młodzi, nigdy nie będziecie musieli się przekonać, jak bardzo podły jest ten świat.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------