- nowość
- promocja
Morderstwo pod choinkę - ebook
Morderstwo pod choinkę - ebook
Nadchodzące Boże Narodzenie miało być dla Dionizy Remańskiej wyjątkowe. Niestety, zamiast kameralnych świąt z bliskimi, czeka ją pobyt w górskim pensjonacie swojego pracodawcy. Do Niźniej Polany przyjeżdżają znajomi szefa, a prywatna detektyw, w ramach przysługi, ma się nimi zaopiekować.
I być może nie byłby to taki zły czas, gdyby goście nie okazali się problematyczni, zima nie sparaliżowała okolicy, a pod choinką nie znaleziono ciała kobiety.
Na szczęście Dionizie towarzyszy Ratio, przyjaciel, na którego kobieta mogła liczyć już wielokrotnie. Wspólnie mają szansę nie tylko opanować chaos, ale także odkryć, kto stoi za zbrodnią, i zapewnić bezpieczeństwo pozostałym gościom. Z powodu trudnych warunków atmosferycznych nie mogą bowiem liczyć na pomoc policji.
Tymczasem morderca wciąż jest wśród nich.
I szykuje kolejny makabryczny prezent.
Mistrzostwo świata w suspensie! Z wierzchu to opowieść o całkiem spokojnych polskich świętach, jednak pod spodem emocje buzują jak u Kinga. Książka jest pełna napięcia i poczucia zagrożenia, które towarzyszą lekturze każdej strony i każdego akapitu.
Jestem zachwycona.
Iwona Banach
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263534 |
Rozmiar pliku: | 1 005 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwne pytanie Diony
Strzygom, 14 grudnia 2020
– Wolałbyś mieć żonę ładną i głupią czy brzydką i mądrą?
– Obie opcje są gówniane – stwierdził bez namysłu Szymon. Potem zastanowił się przez moment i dorzucił złośliwie: – Zamierzasz zbrzydnąć lub zgłupieć i nie wiesz, co mnie bardziej wkurzy? Bo wiesz, ja już mam żonę.
Dioniza oderwała wzrok od ekranu laptopa i przeniosła go na mężczyznę będącego od dwóch tygodni jej mężem. Wyszła za niego z miłości, mimo to zdarzały się sytuacje, kiedy miała nieprzepartą ochotę zdzielić go w głowę czymś ciężkim. Tak jak teraz.
Odegnała pokusę i z ciężkim westchnieniem wyjaśniła:
– Zapytałam, jaką żonę wolałbyś mieć, a nie jaką wolisz mieć, bo to jest zagadnienie czysto hipotetyczne.
Nie podjęła żartu, co świadczyło, że zadała owo kuriozalne pytanie w konkretnym celu. Niemniej Szymon w żaden sposób nie umiał pojąć, do czego zmierzała, postanowił więc uzbroić się w cierpliwość i dojść prawdy za pomocą małych kroczków.
– Rozumiem, że hipotetyczne, ale z jaką hipotezą się wiąże?
Popatrzyła na niego niezbyt przytomnie i po dość długim milczeniu odpowiedziała ni z gruszki, ni z pietruszki:
– Garrett kupił szkołę.
Osłupiał. Dosłownie odebrało mu mowę, a przez głowę przebiegały chaotyczne myśli: Ktoś tu zwariował. Ona czy jej szef? A może to ja mam problemy z psychiką i słyszę słowa, których nikt tak naprawdę nie wypowiedział?
– Jaką szkołę? – spytał ostrożnie. – Średnią czy podstawówkę? Zakładam, że tę drugą, bo ma małe dzieci, do średniej jeszcze daleka dro…
Urwał w pół słowa, usłyszawszy jej śmiech.
– Szymon, błagam! – zawołała, na próżno starając się opanować rozbawienie. – Nie taką szkołę. Swój rodzinny dom kupił…
Z przerywanej parsknięciami wypowiedzi rozgryzł wreszcie, co żona miała na myśli. Patryk Gartowski był synem nauczyciela, który dawno temu uczył w małej czteroklasowej szkole w miejscowości Niźnia Polana, leżącej tuż przy granicy ze Słowacją. Na piętrze budynku znajdowało się mieszkanie służbowe i właśnie w nim Garrett spędził lata wczesnego dzieciństwa, stąd sentyment do tego miejsca. Kiedy Patryk miał osiem lat, placówkę zlikwidowano, państwo Gartowscy przenieśli się do Żywca, a budynek powoli popadał w ruinę, gmina bowiem nie miała ani pomysłu, ani środków na jego zagospodarowanie.
Takie wyjaśnienie, chociaż w zasadzie wyczerpujące, wcale nie sprawiło, że poczuł się mądrzejszy. Co wspólnego mogła mieć jakaś szkoła z pytaniem Dionizy, tego nie umiał sobie nawet wyobrazić.
– Niby rozumiem, ale nie do końca. Jaki to ma związek z moją hipotetyczną żoną?
– Taki, że zrobił kapitalny remont i tak powstał pensjonat „Stara Szkoła”. Patryk ma zamiar zrezygnować z prowadzenia strzelnic i zamieszkać tam na stałe.
To diametralnie zmieniało postać rzeczy, oznaczało bowiem, że Diona może zostać bez pracy, o ile nowy właściciel nie zechce jej zatrudnić. Ale nadal nie dawało odpowiedzi na pytanie, od którego zaczęła się ta rozmowa, toteż Ogiński, uzbroiwszy się w cierpliwość, postawił na systematykę i zaczął od pierwszej kwestii.
– Co wspólnego ma moja domniemana głupio-mądra żona z planami Gartowskiego? Sorry, ale nadal nie jarzę.
Spojrzała na niego pustym wzrokiem; widocznie błądziła myślami gdzie indziej i chwilę trwało, nim przestawiła się na inne tory. Zaraz też na jej wargi wypłynął uśmiech, a Szymon jak zwykle zachwycił się zmianą na twarzy Dionizy. Całkiem przeciętna, ani brzydka, ani ładna, pod jego wpływem przechodziła swoistą metamorfozę i stawała się niemal piękna, jakby pełna rozbawienia mina i wesołe błyski w oczach czyniły z żony inną osobę.
– Właściwie nic – odpowiedziała na pytanie, o którym zdążył już zapomnieć. – Garrett ma szkolnego kolegę, chodzili razem do technikum. I ten kumpel tak długo go męczył, aż Patryk się zgodził na jego przyjazd do pensjonatu, chociaż ze względu na pandemię nie zamierzał na razie przyjmować gości.
Dioniza złapała butelkę niegazowanej mineralnej i zrobiła kilka łyków, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Nienawidziła wody bez bąbelków, za tą z nimi także zresztą nie przepadała. Chętnie oddałaby diabłu duszę, i co tam jeszcze by sobie zażyczył, za filiżankę czarnej, mocnej i gorzkiej kawy z ekspresu, niestety pozostawało to jedynie w sferze marzeń. Rozwijające się w niej życie było chyba kawowym abstynentem, i nie tylko kawowym, bąbelkowym również. A że skutecznie przejęło władzę nad organizmem, wszelkie próby złamania owych niepisanych restrykcji kończyły się gwałtownymi torsjami.
– Krótko mówiąc, wywalczył sobie pobyt od Wigilii do Nowego Roku – podjęła po zwilżeniu znienawidzonym napojem wyschniętego gardła. – Ma przyjechać z żoną, szwagrem, bratem i bratową.
– Jaki praworządny – skomentował nieco złośliwie Ogiński. – Szwagier bez osoby towarzyszącej, żeby nie przekroczyć pandemicznego limitu.
– Tego nie wiem, wiem za to, że z tymi żonami mogę mieć problem, bo obie ponoć są z tych, co wszystko wiedzą lepiej. Ta od brata jest według Garretta bardzo ładna, ale głupia jak prawy but z lewej nogi, za to żona kumpla odwrotnie.
Choć wreszcie wyjaśniły się powody pytania Dionizy, Szymon pominął to milczeniem, gdyż jego uwagę przyciągnęło coś innego.
– Czemu akurat ty miałabyś mieć problem? Przecież nie będą mieszkać w strzelnicy, tylko w pensjonacie.
– Bo Gartowscy wyjeżdżają na święta do Portugalii.
– W takim razie nie rozumiem, dlaczego się zgodził na tych gości – oburzył się Ogiński. – Musiał wiedzieć, że go nie będzie?
W zamyśle ostatnie zdanie miało być pytaniem, ale intonacja nadała mu formę stwierdzenia, nie zmieniało to jednak faktu, że oczekiwał satysfakcjonujących wyjaśnień. Umówili się przecież, że wszystkie ważne decyzje będą podejmować wspólnie, a to, czy spędzą oddzielnie ich pierwsze święta, z pewnością nie było błahostką.
Diona westchnęła z rezygnacją, lecz nie umknęła wzrokiem i nadal patrzyła mu prosto w oczy. To było zbędne; wiedział, że żona nie zwykła uciekać się do kłamstwa, by uniknąć odpowiedzialności. Nie robiła tego nawet dla świętego spokoju czy komfortu psychicznego i teraz także nie uchyliła się od odpowiedzi.
– Oczywiście, że wiedział, ale to nie był żaden problem, bo miał go zastąpić brat. Wszystko dograli na tip-top, ale wiesz, jak to bywa z planami. Wczoraj brat Garretta wylądował w szpitalu z ostrym atakiem wyrostka robaczkowego i jest pewne, że najdalej to pojedzie na salę operacyjną. – Dioniza ponownie westchnęła. – Gartowscy planowali ten wyjazd od dawna i żona Patryka zagroziła rozwodem, jeśli nic z niego nie wyjdzie. Ustąpiła mu w kwestii przeprowadzki i rezygnacji z prowadzenia strzelnicy, więc teraz jego kolej.
Znowu sięgnęła po wodę, a Szymon parsknął śmiechem na widok odrazy, z jaką to zrobiła. Zaraz jednak spoważniał.
– W tej sytuacji zwrócił się do ciebie, a ty oczywiście się zgodziłaś, bo jest dobrym szefem i zawsze idzie ci na rękę, kiedy potrzebujesz wolnego na prowadzenie śledztwa – stwierdził z pochmurną miną. – Nie wzięłaś tylko pod uwagę, że kiedy Pat sprzeda strzelnicę, możesz w ogóle nie mieć szefa, bo zostaniesz bez pracy. To miały być nasze pierwsze wspólne święta – dorzucił po chwili z goryczą.
Diona odstawiła wodę i przytuliła się do męża.
– Nieprawda, wcale się nie zgodziłam, tylko powiedziałam, że muszę to omówić z tobą. Przecież tak ustaliliśmy.
Jej głos, stłumiony przez flanelową koszulę, do której przyciskała twarz, zabrzmiał w uszach Ogińskiego jak muzyka. Poczuł wyrzuty sumienia i zapragnął wynagrodzić wyrządzoną krzywdę, choć żona nie zdążyła jej odczuć.
– Właściwie to sam nie wiem, czemu tak się uparłem na te święta – szepnął jej we włosy. – Przecież nawet nie chodzimy do kościoła. To chyba chęć powrotu do dzieciństwa, kiedy jeszcze żył ojciec. On był głęboko wierzący, matka też, i zawsze bardzo uroczyście obchodziliśmy Boże Narodzenie. Po jego śmierci już nie świętowaliśmy, a mama po pogrzebie ani razu nie przestąpiła progu świątyni. Pewnie dlatego, że nie dawali tam alkoholu.
Zaśmiał się cicho, lecz w tym śmiechu zamiast wesołości pobrzmiewał smutek. Diona odsunęła się, by móc spojrzeć mu w oczy.
– Przestań się zadręczać. Byłeś dzieckiem, kiedy zginął twój ojciec. Nie mogłeś nic zrobić, to był jej wybór.
Szymon mówił dalej, jakby nie usłyszał jej słów:
– Idiota ze mnie, przecież nie cofnę czasu, choćby na stole wylądowało dwanaście potraw. Sianko pod obrusem, opłatek i pasterka też nie zmienią przeszłości. Ojciec pozostanie martwy, matka, zamiast do kościoła, nadal będzie chodzić do łóżka z każdym, kto przyniesie flaszkę, a ja będę szczęśliwy, jeśli znajdę chociaż kromkę chleba.
– Przestań – poprosiła znów, a gdy nie zareagował, wrzasnęła mu prosto do ucha: – Ogi! Do jasnej cholery! Nie twoja wina, że matka nie dorosła do swojej roli. To ona powinna się tobą opiekować, nie odwrotnie.
Potrząsnął głową i spojrzał już przytomnie.
– Wiem o tym, Dionka, i wcale nie mam poczucia winy. Gredtke skutecznie wybił mi je z głowy, kiedy się mną zajął po tym, jak mnie złapał. Tak długo o tym ględził, że w końcu mu uwierzyłem.
Skinieniem głowy dała znać, że wie, o czym mowa. I rzeczywiście wiedziała, choć Szymon wspomniał o tym tylko mimochodem, kiedy opowiadał jej o swoich losach młodocianego przestępcy. Ale Diona była dość inteligentna, by umieć czytać między wierszami, prócz tego znała jego ówczesnego opiekuna.
Podinspektor Robert Gredtke, obecnie w stanie spoczynku, zaczął swoją karierę od pracy w Służbie Bezpieczeństwa, co początkowo nastawiło Dionizę niezbyt przyjaźnie. Niemniej wkrótce się przekonała, że Gredtke ma cechy, którymi nie wszyscy mundurowi mogą się pochwalić – uczciwość, honor i sumienie. Dlatego wcale się nie zdziwiła, usłyszawszy, jak to po nieudanym włamaniu Szymon zwiewał co sił w nogach i nie zauważył, że biegnie prosto w ręce Roberta, wówczas funkcjonariusza pionu kryminalnego, a Gredtke, zamiast wydać go w ręce kolegów, bez zadawania pytań zabrał chłopaka do domu i porządnie nakarmił. W tym czasie jego żona przygotowała kąpiel i miejsce do spania.
W ciągu kilku dni załatwił Ogińskiej odwyk, sam zaś wystąpił o opiekę nad nieletnim chłopakiem, po czym zabrał się do wykorzeniania cwaniackich nawyków i wpajania zasad, o których Szymon zapomniał w czasie, gdy praktycznie żył na ulicy. To Gredtkemu zawdzięczał, że był tym, kim był – nadkomisarzem policji i komendantem komisariatu, a pod maską pozornej szorstkości cudownym człowiekiem, pełnym zrozumienia i empatii.
– Uczepiłem się tych świąt, bo to moje najlepsze wspomnienia – mówił dalej Ogiński. – A potem uświadomiłem sobie, że matka zmarła na dzień przed Wigilią, i wróciły też te niemiłe. Sorry, Diona. Kiedy musisz jechać?
– Za tydzień. Oni mają pobyt od środy, ale muszę wszystko przygotować. Znaczy się stół, zastawę, choinkę i dekoracje – wyjaśniła na widok jego miny. – Nie bój się, żarcie sobie przywiozą, więc nie mam szans ich otruć.
– Przypomniałem sobie latające gołąbki…
– Jak gołąbki, to chyba naturalne, że latają – burknęła, lecz oczy jej się śmiały. Już dawno pogodziła się z faktem, że jest antytalentem w dziedzinie kucharzenia, i nie miała z tego powodu żadnych kompleksów. Nie trzeba umieć wszystkiego.
– Co tam gołąbki. – Ogiński machnął ręką. – Niech sobie nawet pływają, ich sprawa. Dla mnie jest ważne, że jedziesz dopiero w poniedziałek. Jakoś wytrzymam te trzy dni, a w czwartek przyjadę i zostanę do niedzieli rano.
Uradowana Dioniza uściskała go tak spontanicznie, że zapomniał o wszystkim prócz tego, by sprawić, żeby ona także zapomniała. Chyba odniósł sukces w tej materii, bo do rozmowy wrócili dopiero po ponad godzinie.
– Naprawdę nie masz nic przeciwko temu? – spytała, krzywiąc się nad butelką niegazu, jak określała obrzydliwą ciecz. – Mogę to odwołać, jakby co.
Szymon uprzytomnił sobie naraz korzyść uboczną spędzenia świąt na Niźniej Polanie. Tam raczej nie groziła im wizyta Imielskich, co w Strzygomiu było bardziej niż prawdopodobne. Ojczym i jednocześnie jeden ze wspólników Dionizy był w porządku, gorzej z matką. Nawet nie to, że Ogiński jej nie lubił, bo to nieprawda. Z pewnością łączyły ich lepsze stosunki, niż działo się to w większości przypadków, i normalnie nie przyszłoby mu do głowy, by unikać teściowej, niestety okoliczności nie były normalne. W dodatku mógł mieć pretensje tylko do siebie.
– Nie odwołuj – powiedział szybko. – Właściwie ten pomysł jest całkiem niegłupi, tak z dala od ludzkich siedzib. Nikt z komisariatu nie będzie zawracać głowy…
Urwał na widok kpiącego spojrzenia żony, a ona prychnęła i uniosła brwi w wyrazie wystudiowanego zdziwienia.
– Od kiedy ci przeszkadzają telefony z komisariatu? Powiedz lepiej, że chodzi o moją mamę. A ostrzegałam, mówiłam, żebyś nie kłapał dziobem, ale gdzie tam! Musiałeś się pochwalić, to teraz masz.
– Myślałem, że przesadzasz – powiedział żałośnie. – Nie sądziłem, że będzie odstawiać aż taki cyrk…
– Zapomniałeś, jak się zachowywała, kiedy byłam w szpitalu? – przerwała mu Diona. – A to była tylko funkcja „matka”. Nie trzeba było być geniuszem, żeby sobie wyobrazić, jak będzie wyglądać funkcja „babcia”, ale ty zlekceważyłeś ostrzeżenie. W efekcie oboje mamy przesrane – zakończyła z wyrzutem.
– Skąd miałem wiedzieć, że zacznie od razu? – bronił się Szymon. – Przecież do terminu jeszcze siedem miesięcy!
Diona tylko wzniosła oczy do nieba i zwerbalizowała odpowiedź dopiero na wyraźne życzenie świeżo poślubionego małżonka.
– W ogóle nie znasz się na kobietach, a na babciach w szczególności. Dlatego uważaj, żebyś się nie wygadał, że nie spędzamy świąt w domu, bo gotowa przyleźć na Niźnią Polanę, żeby mieć pewność, że jej wnuczęciu nie dzieje się żadna krzywda.
– Teraz już wiem i będę milczeć jak grób. Ale jest jeszcze Ratio. Jesteś pewna, że nic im nie powie? Marta umie tak człowieka podejść…
Ku jego zdumieniu uśmiechnęła się szeroko.
– Na sto procent nie powie, z tej prostej przyczyny, że go tu nie będzie. Ratio pojedzie ze mną. Przecież nie będę sama taszczyć z lasu tych choinek.
Ogiński ucieszył się na wieść, że żona będzie miała towarzystwo. Wprawdzie twierdziła, że mimo dopadających ją o różnych porach dnia i nocy tak zwanych porannych mdłości czuje się doskonale, ale licho nie śpi.
– Dobrze, że Ratio z tobą pojedzie, bo w razie jakiegoś wypadku…
– Niby jakiego? – prychnęła. – Że głowa mi uwięźnie w powłoczce na kołdrę albo poduszka spadnie z pawlacza na łeb?
Jak zwykle go rozśmieszyła, mimo to kontynuował czarną prognozę:
– Bądź poważna. Wystarczy moment nieuwagi, żeby się przewrócić albo uderzyć. Nawet nie miałby kto wezwać pomocy…
Znowu mu przerwała, tym razem z poważną miną:
– O tym nie pomyślałam, a przecież żona nauczyciela może mnie zepchnąć ze schodów. Ponoć to jej ulubiona forma ataku.
Szymon najpierw zaniemówił, potem odezwał się z pretensją w głosie:
– Nie powiedziałaś, że oprócz Gartowskich mieszka tam jeszcze ktoś. Co to za żona nauczyciela i czemu miałaby cię atakować?
– Z zemsty – odpowiedziała Diona z poważną miną i roześmianymi oczami. – Ona tam nie mieszka. Jest… hmm… jak by to określić…
Mogła się nie wysilać na szukanie adekwatnego słowa, Ogiński zatrzymał się bowiem na początku jej wypowiedzi.
– Z zemsty zrzuca ludzi ze schodów?! W takim razie powinno się ją zamknąć w wariatkowie, bo normalna to ona nie jest.
Twarz Dionizy przybrała zafrasowany wyraz.
– Wątpię, czy ci się uda, skoro przez sto lat nikt nie zdołał tego dokonać. Ale możesz spróbować. Byłbyś pierwszym policjantem, który aresztował ducha.Rozdział 2
Propozycja nie do odrzucenia
Niźnia Polana, 21 grudnia 2020
Diona z podziwem obserwowała płynne ruchy dłoni Ratiera redukującej bieg i sięgającej do drugiego drążka, by dołączyć napęd na cztery koła. Jeszcze pół roku temu Medard siedział za kierownicą jej forestera cały spięty i wystraszony, a teraz prowadził tak pewnie, jakby tę umiejętność wyssał z mlekiem matki.
– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Nie zdawała sobie sprawy, że wypowiedziała tę uwagę na głos; uświadomiło jej to dopiero zdumione spojrzenie kierowcy. Ratier oderwał wzrok od wąskiej drogi meandrującej po stromym zboczu i zerknął na pasażerkę z nieskrywaną ciekawością. Najwyraźniej z owej lustracji nie zdołał niczego się dowiedzieć, gdyż zwerbalizował pytanie.
– O czym mówisz?
Zmieszała się lekko i już chciała na odczepnego rzucić tekstem o kociej mordzie, gdy uprzytomniła sobie, że jeszcze niedawno na pewno by nie drążył, przeświadczony, iż nie ma do tego prawa. Medard wreszcie otworzył się na ludzi, stał się bardziej ufny i komunikatywny, nie mogła więc go zbyć. Wszak wcześniej robiła wszystko, by stał się właśnie taki.
– Pomyślałam, że gdybym nie została ranna, nie miałbyś dostępu do samochodu i nie nauczyłbyś się tak dobrze jeździć. Ale mimo wszystko wolę, jak patrzysz na drogę, zamiast wgapiać się we mnie.
– Oj tam – mruknął. – Przecież patrzę. A że przy okazji chcę nacieszyć oko widokiem pięknej kobiety, to chyba nie jest grzech.
Uśmiechnął się leniwie, jakby od niechcenia, a Dioniza doszła do wniosku, że z jej podopiecznego jest niezły czaruś i gdyby nie fakt, iż traktowała go jak młodszego brata, mogłaby zapomnieć o ośmiu latach różnicy wieku.
– Wiesz co, Ratio? Cholernie cię lubię.
Zmierzwiła mu włosy, a on nie uchylił się przed jej dłonią, co wcześniej często się zdarzało. Nie miała o to pretensji, wiedziała, dlaczego to robił. Strach przed kolejnym odrzuceniem był silniejszy od logiki.
– Ja też cię lubię, zwłaszcza że pozwoliłaś mi jeździć foresterem. – Ratier roześmiał się w głos na widok jej oburzonej miny, po czym dodał: – Foreściak jest niezły, ale zielońcowi do pięt nie dorasta. Znaczy się, do opon. – Pogładził pieszczotliwie kierownicę. – Dzięki, Dionka. Gdyby nie ty i Ogi…
– Daj spokój – bąknęła, zażenowana wyrazami wdzięczności. – Mnie w to nie mieszaj. To Szymon pożyczył ci szmal, ja nie dołożyłam ani złotówki.
– Bo wszystkie pieniądze ładujesz w dom – dopowiedział, na co prychnęła gniewnie. – Nie ma się co żachać, utrzymanie trzech osób kosztuje, a ty jeszcze opłaciłaś remont. Poza tym jesteście małżeństwem.
– Wtedy jeszcze nie byliśmy…
– Ale byliście w związku, więc na jedno wychodzi. Wiesz co, Dionka? Na drugi raz, kiedy przyjdzie ci do głowy pouczać mnie, że powinienem otworzyć się na ludzi, pomyśl najpierw o sobie.
Ratio nie zmienił ani tonu, ani wyrazu twarzy, mimo to Dioniza zorientowała się, że sprawiła mu przykrość uporczywym odcinaniem się od pomocy finansowej w zakupie samochodu. Zwłaszcza że to on miał rację. Może nie dołożyła ani złotówki, ale gdy Szymon zapytał, czy powinien zaproponować Medardowi pożyczkę, natychmiast przyklasnęła temu pomysłowi. Sama zaś oznajmiła w trakcie wspólnego posiłku, że w ramach pomocy w spełnieniu marzenia zawiesza pobieranie od chłopaka opłat za utrzymanie. Modernizację piętra także przeprowadziła na swój koszt, chociaż gdyby nie Ratio, żadne zmiany nie byłyby potrzebne.
To dla jego komfortu kazała przebudować piętro tak, by chłopak miał własną łazienkę i osobne wejście, chciała, żeby czuł się swobodnie, nieskrępowany niczyim nadzorem. Wiedziała, że sprawiła mu ogromną radość, Medard bowiem odebrał ów gest jako przyjęcie do rodzinnego grona. Dlaczego więc broniła się przed podziękowaniami?
– Sorry, Ratio – powiedziała cicho i dotknęła jego dłoni zaciśniętej na drążku zmiany biegów. – Ciągle jeszcze nie bardzo umiem w emocje.
Nie odpowiedział od razu, skupiony na pokonywaniu wyjątkowo stromego i ostrego zakrętu. Odezwał się dopiero na w miarę prostym odcinku.
– Dobrana z nas para, co? – Uścisnął lekko jej rękę na znak, że wszystko jest w porządku, i zmienił temat, choć nadal pozostał przy kwestii samochodu. – Z kasą może dałbym radę, choć kupno nowego kompa odwlekłoby się o nie wiem ile. Najbardziej jestem wam wdzięczny za co innego. Tobie za to, że dałaś mi namiar na tę kobietę, a Ogiemu, że nie pozwolił mi się zniechęcić ceną i kupić starszego modelu. Gdyby nie on…
Ratier urwał i depnął hamulec, choć było to zbędne. Na tak stromej drodze wystarczyło w zasadzie zdjąć nogę z gazu, by auto stanęło w miejscu.
Zwierzęta nie zwracały na nich uwagi, chociaż prowadzący stado ogromny jeleń przystanął na moment i zwrócił w ich stronę łeb obciążony rozłożystymi rogami. Widocznie jimny nie wydał mu się zagrożeniem, gdyż ruszył spokojnie naprzód. Przeszedł przez drogę niemal tuż przed maską, a za nim podążyło stado liczące, jak porachowała Dioniza, jeszcze osiemnaście sztuk. Wkrótce zwierzęta zniknęły między drzewami i jedynymi śladami ich obecności były tropy kopyt na świeżym śniegu oraz kołyszące się gdzieniegdzie gałązki krzewów, trącone głową lub grzbietem.
– Teraz już wiesz, czemu się upierałem przy terenowym samochodzie, a nie jakimś pizdusiu – odezwał się Ratio po dość długim czasie. – Chciałem takie, które poradzi sobie w ekstremalnych warunkach. Ma jeździć, nie wyglądać.
Dioniza nie odpowiedziała, skinęła tylko głową i cofnęła się myślami o dwa miesiące. Kiedy opuściła szpital rehabilitacyjny, wreszcie w pełni sprawna i gotowa do działania, przekonała się, że nie bardzo ma co robić. Klientów biura detektywistycznego ogarniali ojczym i Gredtke, w domu natomiast rządził Ratio do spółki z Szymonem i właśnie ci dwaj najważniejsi mężczyźni w jej życiu doprowadzali Dionę do szału zakazami robienia czegokolwiek. Dlatego usłyszawszy, iż Medard zamierza kupić auto, zajęła się poszukiwaniami.
Ratierowi marzyła się terenówka. Nie żaden udający ją SUV jak toyota RAV4 czy nissan quashquai, niestety ceny interesujących go pojazdów były dla niego nie do przejścia. Nowy jeep wrangler kosztował do najmniej trzysta dwadzieścia tysięcy, a land rover defender był jeszcze droższy, tymczasem chłopak dysponował zaledwie pięćdziesięcioma kawałkami. Wtedy Dioniza przypomniała sobie o suzuki jimnym. To małe autko byłoby dla niego idealne.
Nic na razie nie mówiąc, przejrzała ogłoszenia i przeżyła szok, przekonawszy się, jak uboga jest oferta i jak wysokie są ceny tego pojazdu. Po dziesięciu dniach poszukiwań gotowa była się poddać, gdy nagle stał się cud. Odwiedziła ją właścicielka jadłodajni „U Mirabelki” i w rozmowie wspomniała o znajomej, która niedawno została wdową.
– Nie nacieszył się biedak emeryturą, ledwo co cztery miesiące – opowiadała, przełykając łzy. – A takie mieli plany! Rok temu specjalnie kupił samochód terenowy, bo marzyła im się jazda po bezdrożach. Teraz Marzena nawet nie chce patrzeć na to auto. Może znasz kogoś, kto chce kupić…?
Samochód okazał się jimnym czwartej generacji z przebiegiem trzystu kilometrów, a jego cena wynosiła dziewięćdziesiąt pięć tysięcy i Ratio stwierdził z ubolewaniem, że nie stać go na taki wydatek. Dopiero niedawno wyszedł na prostą, spłaciwszy długi zaciągnięte przez matkę, o których za jej życia nie miał pojęcia, do tego doszły wydatki na porządny sprzęt komputerowy, będący jego narzędziem pracy.
Wtedy do akcji wkroczył Szymon. Sam posiadał niewiele więcej, bo podobnie jak Ratio do niedawna musiał płacić za opiekę nad matką, choć obie te kobiety zdaniem Dionizy absolutnie nie zasługiwały na synowskie poświęcenie. Brak środków na koncie nie był dla Ogińskiego żadną przeszkodą, po prostu wziął pożyczkę w KKOP, a Medard spłacał mu miesięczne raty. Tym samym Ratier stał się właścicielem jimnego i zaraz pierwszego dnia ochrzcił go mianem zielońca, mimo uwag Diony, że pojazd nie jest zielony, lecz oliwkowy.
O pierwszych dość ostrożnych jazdach można było już zapomnieć, teraz Ratio prowadził jak stary, doświadczony off-roadowiec.
– Jeżeli to jest jedyny dojazd na Niźnią Polanę, to czarno widzę przyszłość Garretta, Agnieszka go zabije – wystękała, gdy auto kolejny raz podskoczyło na wybojach.
– Spoko, jest inna droga. – Medard się wyszczerzył. – Ale nie po to mam zielońca, żeby jeździć trasą dla lalusiów.
Diona nie odpowiedziała – zwyczajnie zabrakło jej słów. Wcale nie z powodu jego wyjaśnienia, które zresztą uznała za całkiem zrozumiałe. Pokonali właśnie szczyt zbocza i Ratio zatrzymał samochód, bo oto objawił się przed nimi inny świat. Cały w bieli, z drzewami skrywającymi gałęzie pod śnieżnymi czapami, a także dużym domem w kształcie litery L, tak idealnie wkomponowanym w krajobraz, jakby powołanym do istnienia zaklęciem wróżki.
Widok był tak nieprawdopodobnie piękny, że Dioniza niespodziewanie poczuła wilgoć pod powiekami. Zamrugała i odezwała się nieco drżącym głosem:
– Nie dziwię się Garrettowi, że tęsknił do tego miejsca i że wydał na remont wszystko, co miał. Tu jest tak ślicznie, że aż boli.
– A jaka cisza. Coś niesamowitego, mam wrażenie, że da się usłyszeć, jak płatki śniegu opadają na ziemię.
Ratio powiedział to szeptem, jakby bał się zakłócić ów kompletny bezgłos. Niewiele się pomylił. Co prawda majestatycznie sfruwające z nieba śnieżynki robiły to bezszmerowo, lecz nagle uszu ludzi dobiegł cichy szelest. Jak na komendę odwrócili się w tamtym kierunku i zobaczyli osypującą się śnieżną czapę, strąconą z gałęzi przez dość dużego ptaka. Połączenie czarnej i różowobrązowej barwy z niebiesko-czarnymi prążkowanymi skrzydłami i czarnym ogonem dawało wspaniały efekt i przyciągało wzrok obserwatorów.
– Widziałeś? – Diona także zniżyła głos do szeptu. – Zobacz, siedzi na gałęzi i na nas patrzy. W ogóle się nie boi.
– Bo wie, że nie umiemy fruwać. Jak byłem mały, chcieliśmy z kumplem taką złapać do wiklinowego kosza odwróconego do góry dnem. Nie pamiętam po co. Chyba nie mieliśmy planu, co dalej, ale i tak był zbędny, bo nigdy nam się nie udało. Była od nas sprytniejsza i za każdym razem uciekała z przynętą. A tyle się mówi o ptasich móżdżkach.
– Jest przepiękny, śliczne są zwłaszcza te niebieskie piórka – zachwyciła się Dioniza. – Co to za ptak?
Medard popatrzył na nią ze zgorszeniem, zaraz jednak uświadomił sobie, że wychowana w centrum miasta przyjaciółka mogła nie mieć zbyt wiele okazji do obserwacji przyrody. On po przeprowadzce z Jasienia mieszkał na obrzeżach miasta, ale nawet tam napotykał jedynie wróble, rzadziej sikorki i kosy. No i wszechobecne sraluchy, jak nazywał miejskie gołębie. Innych ptaków nie widywał.
– Ta ślicznotka to sójka – poinformował Dionizę i dorzucił nie wszystkim znaną ciekawostkę: – Ten niebieski kolor na skrzydłach wcale nie jest wynikiem obecności barwnika. To efekt odpowiedniej struktury piór, dzięki której następuje rozszczepienie wiązek światła i odbicie widma niebieskiego.
Popatrzyła z szacunkiem na młodszego mężczyznę, ciągle zaskakującego ją wiedzą z dziedzin, o których miała zaledwie blade pojęcie. Z ciekawością zerknęła na ptaka, ten zaś zapragnął chyba pochwalić się jeszcze raz swoją urodą, bo nagle poderwał się do lotu. Wolno zatoczył przed nimi koło i sfrunął na wystający spod śniegu słupek ogrodzenia. Tam przysiadł obrócony w ich stronę bokiem, tak że mogli podziwiać jego upierzenie w pełnej krasie.
Po mniej więcej minucie sójka musiała dojść do wniosku, że wystarczająco już się napatrzyli. Odwróciwszy głowę, utkwiła w nich spojrzenie brązowych tęczówek, po czym niemal bezdźwięcznie odleciała. Śledzili ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła między drzewami. Wówczas Ratio zwolnił hamulec i jimny wolno potoczył się w dół ku zabudowaniom, nad którymi górowała wieżyczka nieczynnej od dawna dzwonnicy. Wzywający uczniów na lekcje dzwon zdemontowano z uwagi na zagrożenie, gdy Patryk był małym chłopcem, czego do dziś nie mógł przeboleć. Podkreślił to również w trakcie ich ostatniej rozmowy.
– Komunistyczne bezmózgi – żołądkował się. – Zamiast wymienić spróchniałe legary, lepiej było wywieźć go na złomowisko.
– Chyba żartujesz! – nie dowierzała Dioniza.
Podobna bezmyślność nie mieściła jej się w głowie, a jednak kolega zarzekał się, że mówi prawdę.
– To był dzwon ufundowany jeszcze przez Jerzego Pawlusa, który oddał tę ziemię pod budowę szkoły – dorzucił na koniec.
– Jak to oddał? – zdziwiła się Diona, pomna niemal fanatycznego przywiązania górali do ojcowizny. – Nie żal mu było sprzedać?
– Nie sprzedał, tylko oddał za darmo – poprawił ją Patryk. – Kazał zaznaczyć w zapisie warunek, że na tej ziemi będzie szkoła. Gdyby z jakichś względów nie powstała, grunt miał wrócić do rodziny Pawlusów. To dlatego przez tyle lat budynek stał odłogiem, że Pawlusowie domagali się zwrotu darowizny. Z komuną nie wygrali, potem też nie było łatwo, ale w końcu im się udało, a ja byłem jedynym chętnym na kupno tej rudery.
– Musiałeś władować w remont kupę szmalu.
– A żebyś wiedziała. Dlatego sprzedałem strzelnicę w Bielsku, a teraz muszę pozbyć się pozostałych. Którą chcesz? Tę w Żywcu czy w Jodłowcu? – Zaśmiał się na widok jej ogłupiałej miny. – Przecież to oczywiste, że musisz zrezygnować z pracy detektywa przynajmniej do porodu, a nie widzę cię jako utrzymanki, nawet jeśli facet jest tak zakochany, jak komendant Ogiński. Od razu jedną ze strzelnic przeznaczyłem dla ciebie. Cicho, teraz ja mówię! – powstrzymał protest Diony. – Wiem, że nie masz pieniędzy, ale sprzedam ci ją tanio, w dodatku mogę rozbić zapłatę na raty. W pięć lat na pewno dasz radę. Musisz tylko wybrać. W Żywcu jest więcej klientów, a więc lepszy zarobek, za to Jodłowiec masz o rzut beretem od domu. Wybieraj.
– A jeżeli nie wybiorę żadnej? – spytała ze zwykłej przekory, w myślach bowiem już urządzała po swojemu jodłowiecką strzelnicę.
Pat Garrett groźnie zmarszczył brwi i odpowiedział głosem do złudzenia przypominającym tony wydobywające się z gardła Vita Corleone:
– Nie możesz nie wybrać. To jest propozycja nie do odrzucenia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej