Morderstwo w Lakeview Hall. Kryminalne zagadki panny Beatrice - ebook
Morderstwo w Lakeview Hall. Kryminalne zagadki panny Beatrice - ebook
Gdy bohaterka Jane Austen spotyka świat kryminalnych zagadek Agathy Christie…
Dwudziestosześcioletnia Beatrice dawno porzuciła nadzieję na znalezienie męża. Żyjąc na utrzymaniu bogatych krewnych, ma tylko jedno zadanie: być uprzejmą, miłą i posłuszną jak każda dobrze wychowana młoda dama.
Panna Beatrice stara się trzymać tego planu (chociaż różnie jej to wychodzi).
Zwłaszcza gdy spotyka nadętego księcia Damiena. Ten arystokratyczny bufon samą swoją obecnością sprawia, że Bea ma ochotę cisnąć w niego pieczonymi kiełbaskami!
Sprawy znacznie się komplikują, gdy po wieczornym przyjęciu w posiadłości Lakeview Hall wścibska panna Beatrice w bibliotece znajduje zwłoki, a obok nich dostrzega… księcia. Każde z nich zaczyna prowadzić własne dochodzenie, jednak szybko okazuje się, że jedyną szansą na rozwiązanie zagadki jest współpraca.
Czym zakończy się wspólne śledztwo? Kto stoi za tajemniczą intrygą? I jaką rolę w tym całym bałaganie odegra irytujący arystokrata?
Czas złamać konwenanse, przeprowadzić nieeleganckie śledztwo i rozwiązać zagadkę!
Tajemnica, kostiumy, wyraziste postaci, które bawią do łez! A wszystko to w czasach regencji, wystawnych przyjęć w wiejskich posiadłościach wyniosłych arystokratów. To jak Bridgertonowie, tylko śmieszniejsze i z łamigłówką w tle!
Kasia_Lovebooks
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9538-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez całą kolację panna Beatrice Hyde-Clare z lubością wyobrażała sobie, jak ciska jedzeniem wprost w Damiena Matlocka, księcia Kesgrave. Wyimaginowana amunicja zmieniała się co rusz, w zależności od potraw, które akurat pojawiały się na stole – a tego wieczoru podawano krokieciki rybne z pastą z oliwek, faszerowane ziemniaki, sznycle cielęce, jaja w koszulkach, filety z łososia, bezę z konfiturami – niemniej jednak silne pragnienie dokonania ostrzału pozostawało niezmienne. W pewnym momencie, kiedy książę postanowił poprawić gospodarza, lorda Skeffingtona, na temat liczby okrętów, którymi dowodził admirał Nelson podczas bitwy pod Abukirem, Beatrice w myślach z rozmachem rzuciła całym półmiskiem węgorzy w sosie tatarskim prosto w jego głowę. Wizja księcia otrzepującego swe złociste loki z natki pietruszki bawiła ją niezmiernie. Dziewczyna pozwoliła sobie nawet na dyskretny uśmieszek na myśl o okruszkach oblepiających jego mocną, kwadratową szczękę.
Cała osoba księcia była zresztą mocna i kwadratowa, poczynając od szerokich ramion, których zarys podkreślał strój skrojony tak idealnie, że nawet królewski krawiec Weston jęknąłby z zachwytu, aż po jego liczne opinie, wygłaszane najczęściej z lekko drwiącym uśmieszkiem, którego nie próbował ukrywać. Był imponującego wzrostu – kilka cali ponad sześć stóp – dzięki czemu mógł spoglądać z góry na swoich towarzyszy z pełną znudzenia obojętnością, zupełnie jakby poddawał obserwacji szczególnie nieinteresującą kolonię mrówek.
Jego zachowanie nie było jednak niczym zaskakującym, zważywszy, jak cała socjeta korzyła się i kłaniała w pas w jego wyniosłej obecności. Człowiekowi jego pokroju – przystojnemu, o wysokim statusie i nieprzeciętnie wypchanej sakwie – wiele uchodziło na sucho. Bea podejrzewała, że nawet gdyby postanowił przeszyć gospodarza na wskroś szablą, Skeffington pospiesznie jąłby przepraszać, że zakrwawił mu ostrze.
Doprawdy, chyba jeszcze nigdy w swoim życiu nie spotkała tak nieznośnej kreatury. Wystarczyło ledwie kilka minut w jego towarzystwie i stał się on obiektem jej zaciekłej antypatii.
Czterdzieści osiem godzin później ostatkiem silnej woli powstrzymywała się, by nie strzelić w jego kierunku łyżką lodów cytrynowych.
To wszystko było dla niej zupełnie nowym doświadczeniem, jako że Beatrice Hyde-Clare była dobrze wychowaną młodą damą, której emocje niezmiernie rzadko wymykały się poza ogólnie przyjęte normy. Opłakiwała jak należy śmierć swoich rodziców, którzy odeszli z tego świata, ledwie wyrosła z pieluch. Z szacunkiem odnosiła się do wujostwa, którzy przyjęli ją pod swoje skrzydła i traktowali z wielkodusznością, a wręcz życzliwością. Szanowała kuzynów, których młody wiek i entuzjazm udawało jej się tonować swoim starszeństwem i doświadczeniem. Nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się zapałać do kogoś niechęcią już podczas pierwszego spotkania, nawet w przypadku panny Otley, klasycznej angielskiej piękności – alabastrowa skóra, różowe policzki, wydęte usteczka i jasnoniebieskie oczy obramowane ciemnymi rzęsami – która dwa dni wcześniej wkroczyła do salonu niczym królowa wychodząca na spotkanie z poddanymi. Podczas gdy ta młoda kobieta, o której mówiono, że jest dziedziczką niemałej fortuny, czyniła niewybredne komentarze pod adresem Bei i jej staropanieństwa w dojrzałym wieku lat dwudziestu sześciu, w odpowiedzi jej ofiara jedynie uśmiechała się życzliwie i skomplementowała imponujący element garderoby pyszniący się na jej głowie. W rzeczy samej, to modowe arcydzieło, przyozdobione piórami i pokryte jedwabiem, było nazbyt imponujące, żeby nazwać je po prostu toczkiem. Bea, której osobista kolekcja nakryć głowy sprowadzała się do kilku boleśnie praktycznych czepeczków, nie mogła się powstrzymać przed zadaniem na głos pytania, czy na wyspie pozostały jeszcze jakiekolwiek strusie niepozbawione piór.
Panna Otley z wyraźną satysfakcją zapewniła ją, iż nie ostał się żaden.
Owa ekstrawagancja naturalnie z miejsca zachwyciła Florę, która natychmiast weszła w rolę usłużnego podnóżka, oferując swoją pomoc w dostarczaniu i noszeniu wszystkiego, czego tylko młoda dama sobie zażyczyła.
Bea nie była w najmniejszym stopniu zaskoczona – w końcu jej kuzynka miała zaledwie dziewiętnaście lat. Imponowały jej wszelkie oznaki zarówno zamożności, jak i pewności siebie.
Brat Flory, starszy o dwa lata i o tyleż mądrzejszy doświadczeniem, postrzegał nagłe zaangażowanie siostry jako niezwykle zabawne. Pozwolił sobie w związku z tym na cięte komentarze na temat siostrzanej służalczości, które to z kolei wywołały u niej reakcję defensywną.
„Ach, tak, to będzie doprawdy uroczy tydzień na wsi w posiadłości Skeffingtonów, z przypochlebiającą się Florą, szydercą Russellem i protekcjonalnym Kesgrave’em” – pomyślała z przekąsem Bea, słuchając ich słownych przepychanek.
Kiedy na prośbę ciotki zgodziła się towarzyszyć jej podczas wizyty w Krainie Jezior, w posiadłości przyjaciółki z lat szkolnych, spodziewała się raczej spokojnego tygodnia spędzonego na przyjemnej lekturze i długich spacerach w te orzeźwiające, a jednak wciąż jeszcze ciepłe dni września. Wiedziała doskonale, że jej kuzyn i kuzynka lubują się w sprzeczkach, lecz zakładała, że Russell będzie zbyt zajęty polowaniami i łowieniem ryb, by zawracać sobie głowę prowokowaniem Flory.
I chociaż w jej rozumowaniu było dużo słuszności, nie przewidziała jednej rzeczy – że przez trzy dni ich wizyty nieustannie będzie im towarzyszyć deszcz. Gdyby choć przez chwilę przyszło jej do głowy, że będzie zdana na łaskę i niełaskę kapryśnej pogody, z pewnością uprzejmie zrezygnowałaby z zaproszenia, podobnie jak uczynił to wuj, wymigując się wcześniejszymi zobowiązaniami.
Trzeba było jednak przyznać, że Lakeview Hall było niezwykle wygodną posiadłością, utrzymaną w stylu jakobińskim i ozdobioną kolumnadami. Bea bawiła się doskonale podczas zwiedzania rezydencji za sprawą zarówno przezabawnych anegdotek na temat poszczególnych pokoi, którymi raczyła ich lady Skeffington, jak i majestatycznej konstrukcji budynku.
Trudno też byłoby o bardziej ujmujących gospodarzy – jego lordowska mość był przemiłym, pięćdziesięciopięcioletnim mężczyzną imponującego wzrostu, skrywającym łagodne serce za onieśmielającymi czarnymi brwiami, a jego małżonka – zaledwie kilka cali niższa od niego i wręcz onieśmielająco dostojna – aż nazbyt hojnie oddawała gościom do dyspozycji zarówno swój czas, jak i swój dom.
Wszystkie te zalety nie były jednak w stanie zrekompensować złej pogody, która zdawała się wręcz prześladować gości. Tego popołudnia przejaśniło się na tyle, że panowie zdążyli skompletować sprzęt, dotrzeć nad jezioro i zarzucić wędki, jednak zdołano złowić zaledwie jedną rybę, zanim niebo ponownie zakryły chmury, z których niebawem lunął deszcz. Jedyna zdobycz tego dnia należała do Kesgrave’a, przez co odnosiło się wrażenie, ku bezdennej irytacji Bei, że sama Matka Natura postanowiła utwierdzać księcia w jego poczuciu wyjątkowości.
Gdyby Beatrice otwarcie odmówiła udziału w wieczornym przyjęciu, nie spotkałaby się ze zrozumieniem ze strony ciotki Very, której twarz przez spiczasty podbródek, krzywy nos i szare oczy miała wyraz pełen nieustannej dezaprobaty. Jako uboga krewna Bea mogła jedynie chodzić tam, gdzie jej wskazano, i robić to, co jej przykazano. Oczywiście, jeśli życzyła sobie być wolna i niezależna, mogła w każdej chwili ruszyć samodzielnie w świat, proszę bardzo.
Jej ciotka i wuj lubili ją w stopniu wymaganym przez więzi rodzinne, nie znieśliby jednak obciążenia finansowego, z jakim wiązałoby się oddzielne domostwo tylko dla Bei, a ona ze swojej strony również przenigdy by od nich takowego nie oczekiwała. Niezamężna kobieta, w tak zaawansowanym wieku jak ona, niezaprzeczalnie należała do grona życiowych nieudaczników, a tacy ludzie nie zasługiwali na wygodę ani ciszę. Bea czuła, że jej obowiązkiem byłoby, niejako w ramach pokuty, zaoferować swoje usługi jako dama do towarzystwa swojej ciotki bądź też guwernantka dla dzieci kuzynostwa.
Żadna z powyższych perspektyw nie wydawała jej się kusząca, a jednak groźba takiej przyszłości nie wystarczyła, żeby pokonać paraliżującą nieśmiałość, za sprawą której jej pierwszy sezon okazał się kompletną klapą. Jak każda panna świeżo po szkole wyczekiwała swojego towarzyskiego debiutu z mieszaniną niepokoju i ekscytacji. Nie miała żadnych złudzeń co do swojego wyglądu – przeciętne rysy, nijakie włosy, nazbyt chuda sylwetka z zaskakująco kwadratowymi ramionami, o których ciotka zwykła mówić, że byłyby idealne do szermierki – a jednak w głębi duszy liczyła na to, że drobne piegi na nosie nadawały jej zwyczajnej twarzy ciut zawadiacki wyraz.
Och, jakże się myliła!
Już po kilku tygodniach zrozumiała, że jej urocze piegi były równie bezbarwne jak cała reszta jej osoby.
Tak, właśnie.
„Bezbarwna” było słowem najczęściej używanym pod jej adresem w trakcie jej debiutanckiego sezonu, a jako pierwsza wypowiedziała je panna Brougham, żmijowata dziedziczka, której próżność żerowała na ofiarach z innych kobiet. Niemniej reszta towarzystwa podchwyciła je nader szybko. W ten sposób Bea, której już wcześniej brakowało pewności siebie, zamknęła się w sobie kompletnie i nie potrafiła wydusić choćby słowa bez upokarzającego jąkania. Nie miała znaczenia jakość odpowiedzi, której w danym momencie od niej oczekiwano: uwagi o pogodzie były dla niej takim samym wyzwaniem jak błyskotliwe bon moty.
Nawet teraz, po latach, zadziwiała ją własna bylejakość, jaką w tamtym czasie zaprezentowała – szczególnie że w swoim wyobrażeniu była całkiem interesującą osobą: inteligentną, zdecydowaną, pomysłową. Różnica między tym, jak postrzegała sama siebie, a jaką osobą była faktycznie, była ogromna. Gdyby w Bei pozostała jeszcze choćby odrobina woli walki, z niesmakiem patrzyłaby na to, z jaką łatwością dostosowywała się do niskich oczekiwań wszystkich wokół, w tym siebie samej. A jednak ta namiastka determinacji, którą odziedziczyła po rodzicach, uleciała z niej już dawno. I właśnie dlatego siedziała aktualnie w pięknie przystrojonej jadalni lady Skeffington, co rusz rzucając mordercze spojrzenia w kierunku nadętego księcia Kesgrave i wyobrażając sobie, jak słodki kawowy krem z ptysia ścieka po jego przystojnej twarzy.
Bea śmiała przypuszczać, że nie była jedyną osobą w towarzystwie, która w skrytości ducha pragnęłaby znajdować się teraz gdzie indziej. Jak choćby syn lorda Skeffingtona, Andrew. Obdarzony był, podobnie jak ojciec, krzaczastymi brwiami oraz, podobnie jak matka, spoglądającymi łagodnie zielonymi oczami – stanowiło to, nawiasem mówiąc, atrakcyjne i dziwnie niepokojące połączenie. Przez całą kolację nerwowo postukiwał palcami o przykryty obrusem blat stołu, zupełnie jakby odliczał minuty do końca spotkania. Jego przyjaciel hrabia Amersham, którego delikatne rysy i aura rozkojarzenia zdradzały uległość charakteru, również wyczekiwał na możliwość opuszczenia pokoju, choć jego niecierpliwość przejawiała się w nieco dyskretniejszy sposób – po prostu od czasu do czasu rzucał tęskne spojrzenie w kierunku drzwi.
Z kolei lord i lady Skeffingtonowie byli wprost zachwyceni zaistniałymi okolicznościami – uwielbiali epatować swoją gościnnością, a deszczowa pogoda zdecydowanie temu sprzyjała. Nie dalej jak tego popołudnia nauczyli swoich gości nowej gry karcianej, opartej luźno na bakaracie, której zasady i przebieg obmyślił jego lordowska mość, oraz zaproponowali wystawienie sztuki teatralnej autorstwa jaśnie pani.
Beatrice aż wzdrygnęła się w środku na myśl o amatorskim spektaklu, w którym mieliby brać udział wszyscy zebrani goście. Flora i Russell kompletnie się do tego nie nadawali – za każdym razem, kiedy próbowali minąć się z prawdą, z nerwów głos zamierał im w krtani, a gdy udawało im się już wydusić parę słów, brzmiały one dziwnie nienaturalnie. Ich matka, choć zdecydowanie lepiej obeznana w półprawdach i niedopowiedzeniach, miała z kolei kłopotliwy zwyczaj rechotania z zażenowaniem, kiedy jakiś dżentelmen poświęcał jej swoją całkowitą uwagę. Zjawiskowa panna Otley wydawała się idealnie teatralna w swoim zachowaniu, żeby podołać takiemu projektowi, jednak Beatrice podejrzewała, że jest ona zbyt zachwycona własną osobą, by przystać na odgrywanie kogokolwiek innego. Jej rodzice również nie wyglądali na takich, którzy chcieliby wziąć udział w spektaklu – jedynym powodem, dla którego pani Otley w ogóle pojawiła się na spotkaniu, była chęć umocnienia rodzinnych więzi. Ten sam cel przyświecał jej mężowi, chudemu, bladolicemu jegomościowi z upodobaniem do jaskrawych kolorów – na dzisiejszy wieczór wybrał na przykład szmaragdowozieloną kamizelę – który dorobił się fortuny na handlu przyprawami. Obydwoje byli przekonani, że spadkobierca lorda Skeffingtona oświadczy się ich córce, jeśli tylko pozostaną na tej podmokłej wsi przez kolejne dziesięć miesięcy.
Beatrice nawet nie próbowała się domyślać, czy pan Skeffington bądź jego przyjaciel dysponują jakimikolwiek zdolnościami aktorskimi, ponieważ nie wierzyła, żeby którykolwiek z nich z własnej woli wziął udział w domowym przedstawieniu teatralnym. Szczególnie że niewiele wcześniej zbyli machnięciem ręki propozycję gry w chaotyczną wersję bakarata i zamknęli się w gabinecie na drugim końcu korytarza. W trakcie jednej z przerw w grze dołączył do towarzystwa kuzyn jego lordowskiej mości Michael Barrington, wicehrabia Nuneaton, dandys o wyrafinowanym guście, który swoją obojętność wobec wszystkiego wokół doprowadził do takiej perfekcji, że Bea nie była nawet pewna, czy miał świadomość tego, iż znajdował się w Krainie Jezior. Biorąc pod uwagę jego idealną fryzurę, wysoki, sztywny kołnierzyk i satynowe bryczesy, mogło mu się pewnie zdawać, że wciąż jeszcze jest w Mayfair. Zaskoczenie, jakie towarzyszyłoby odkryciu, że nie tylko przebywa obecnie w kumbryjskiej dziczy, ale jeszcze oczekuje się od niego udziału w amatorskim przedstawieniu, z pewnością nie należałoby do najprzyjemniejszych.
Tym samym na placu boju pozostał jedynie książę Kesgrave, który zmuszony byłby odgrywać kilka różnych ról, co naturalnie stanowiło przedsięwzięcie zdecydowanie poniżej jego godności. Jego niechęć do tego pomysłu była tak silnie wyczuwalna, że Beatrice nawet przez chwilę miała ochotę intensywniej podjąć temat i zachęcić do jego realizacji tylko po to, aby patrzeć, jak się męczy. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że byłby fatalny w jakiejkolwiek roli, i z rozmarzeniem wyobrażała sobie, jak zniesmaczona publiczność ciska w niego zgniłe pomidory.
Tak bardzo pochłonęła ją wizja kwaśnego pomidorowego soku ściekającego do oczu księcia, że dopiero gdy pozostałe damy wstały ze swoich miejsc, zorientowała się, że posiłek wreszcie się skończył.
Salon w Lakeview Hall był równie wystawny jak jadalnia. Lady Skeffington z wdziękiem nadzorowała służbę serwującą herbatę, jednocześnie przyjmując komplementy na temat eleganckiego umeblowania.
– Wspaniale się błyszczy to brokatowe obicie – zauważyła właśnie pani Otley, muskając niebieską sofę czubkami palców. Podobnie jak jaśnie pani była kobietą w piątej dekadzie życia, co usilnie próbowała ukryć, starannie różując policzki. W przeciwieństwie do szacownej gospodyni była niska, ledwie na pięć stóp, i nieco nazbyt pulchna, szczególnie na twarzy, z której wyglądały bladoniebieskie oczy. – I takie jedwabiste w dotyku! Jestem pod wrażeniem. Nie mogę też nie skomplementować tego stołu, od razu widać kunszt jego twórcy. Naturalnie nie będę cię krępować pytaniami o jego pochodzenie, niemniej spieszę z zapewnieniem, że przynajmniej ja potrafię docenić stylowe wyposażenie, które zapewne niemało kosztowało. Tak wielu ludzi w dzisiejszych czasach czuje się w obowiązku ostrożnie obchodzić z każdym groszem.
Chociaż nie wydawało się, żeby pani Otley miała tu na myśli konkretną osobę, Beatrice zaobserwowała, jak ciotka aż zastyga z oburzenia na sugestię, że nie potrafi docenić ekstrawaganckiego wystroju.
Ciotka Vera, zupełnie jakby zaszło jakieś wielkie nieporozumienie, nerwowo pospieszyła z zapewnieniem, że ona także ogromnie ceni sobie jakość. Niemniej jednak, dodała, komfort pomieszczeń jest dla niej równie istotny.
– W moim mniemaniu luksus nigdy nie może przesłonić przyjemności, jaka ma płynąć z posiadanych przeze mnie rzeczy. Na cóż trzymać w domu piękny dywan, jeśli nie mogę nawet nacieszyć nim oczu, bo muszę przykrywać go wełnianym ochraniaczem? – zapytała, zaciskając usta z oburzeniem, zupełnie jakby właśnie dopuszczono się takiej zniewagi.
Pani Otley zgodziła się uprzejmie, by po chwili podjąć tyradę o wszystkich pięknych dywanach, które miała okazję oglądać, zrujnowanych przez błoto i rabarbarowe placki.
– Dlatego też twierdzę, że czasem nie ma nic złego w zmyślnie rozmieszczonym ochraniaczu – skonkludowała.
Ciotka Vera co prawda pokiwała głową na znak, że podziela zdanie przedmówczyni, zaraz zasugerowała jednak, że być może lepszym rozwiązaniem problemu mogłoby się okazać wytrenowanie służby tak, by dokładniej czyściła obuwie z błota, oraz serwowanie ciast w jadalni bądź przy stole śniadaniowym, jak należy.
Damy konwersowały w nieskończoność, zgadzając się ze sobą lub nie zgadzając z przesadną uprzejmością. Beatrice była pod wrażeniem tego, że uważały się za przyjaciółki, mimo iż tak zajadle walczyły między sobą o aprobatę ze strony lady Skeffington. Ciekawe, czy ta rywalizacja rozpoczęła się już trzy dekady temu, kiedy po raz pierwszy spotkały się w Szkole dla Dziewcząt Pani Crawford, czy była to świeża sprawa? Być może wynikała z faktu, iż ciotka Vera, która żyła wygodnie na obrzeżach socjety z właściwą sobie skromnością, nie spędzała z lady Skeffington tak dużo czasu jak jej rywalka, która niejednokrotnie podkreślała, że obie panie często widywały się w Londynie.
Obecnie pani Otley była zdeterminowana, aby za sprawą małżeństwa swojej córki z synem jaśnie pani jeszcze mocniej zacieśnić relacje między rodzinami. Było to absolutnie logiczne i wysoce pożądane, w końcu nie ma nic bardziej naturalnego niż połączenie bogactwa i urody z bogactwem i wysokim statusem. To, że ciotka Vera przyjęła zaproszenie do Lakeview Hall dokładnie w tym samym celu – dwie nowe, zupełnie zbyteczne suknie, które kupiła Florze specjalnie na tę wizytę, stanowiły aż nadto wyraźne potwierdzenie jej zamiarów – w żaden sposób nie zagłuszało w niej poczucia niesmaku w obliczu ostentacyjnej, jej zdaniem, próby wspięcia się po drabinie społecznej w wykonaniu rywalki. Matka ciotki była w końcu córką hrabiego, a ten zasługiwał na uwagę zdecydowanie bardziej niż jakiś podrzędny baron, który spłodził jej szkolną koleżankę. Jeśli ktokolwiek na tym wyjeździe miałby zdobyć utytułowanego męża, byłaby to Flora, nie zaś Emily.
Z tego, co zdołała zaobserwować Beatrice, pan Skeffington, który właśnie wkroczył w dwudziesty czwarty rok życia, był kompletnie nieświadomy roli trofeum, jaką grał w oczach obydwu kobiet. Nie przejawiał cienia zainteresowania żadną z młodych dam, nie wydawał się również przelękniony ich obecnością. Bea była zdania, że odrobina zdrowego niepokoju dobrze by mu zrobiła, biorąc pod uwagę fakt, iż ciotka Vera była gotowa uciec się do przemyślanej manipulacji, jeśli tylko przyniosłoby to pożądany efekt. Bea nie potrafiła ocenić, do jakich niegodziwości posunęłaby się pani Otley, jednak na podstawie skłonności do rywalizacji, jaką prezentowała do tej pory, Beatrice mogła sądzić, że w swojej zapalczywości z pewnością dorównywała ciotce – a może i ją przewyższała.
Choć matki robiły wiele, żeby nastawić je przeciwko sobie, Flora i Emily zdawały się kompletnie ignorować ich starania. Flora, piękna w subtelny, nienarzucający się sposób – proste kasztanowe włosy, orzechowe oczy, równe białe zęby i hojny, jeśli nie ogromny posag – była tak przepełniona zachwytem i podziwem dla Emily, że mogła jedynie przyglądać jej się w milczeniu i czekać, aż zostanie przywołana. Nawet w tym momencie siedziała na sofce przy kominku, jakby wyczekując, co też jej towarzyszka teraz powie. A kiedy panna Otley wreszcie się odezwała, to tylko po to, by potwierdzić z osobą postronną, że koloryt jej cery rzeczywiście znakomicie komponuje się z odcieniem błękitu pokrywającego ściany pokoju.
– Nigdy nie widziałam bardziej korzystnego odcieniu błękitu – pospieszyła z zapewnieniem Flora, zanim zorientowała się, że jej uwaga koncentrowała się nazbyt na kolorze ścian, a za mało na powabach rozmówczyni. – To znaczy chciałam powiedzieć, że nigdy nie widziałam cery, która tak korzystnie wyglądałaby na tle błękitu.
Beatrice, która obserwowała tę wymianę zdań, przewróciła oczami, przekonana, że jest to najbardziej niedorzeczna rozmowa, jakiej kiedykolwiek była świadkiem. Gdyby miała naturę intrygantki, spróbowałaby pewnie przenieść uwagę obydwu młodych dam na księcia, który bez wątpienia uznałby ich admirację za nieznośnie irytującą.
Zaraz przyszedł jej do głowy jeszcze inny pomysł: uczynić księcia obiektem zainteresowania ciotki Very i pani Otley. Niewątpliwie był zdobyczą, dla której warto byłoby poświęcić trzydzieści lat przyjaźni.
Byłoby to jeszcze lepsze niż przyglądanie się księciu wydłubującemu z włosów resztki klopsików drobiowych, groszku i galaretki owocowej.
Beatrice jednak nie miała w sobie nic z intrygantki, była uległą kobietą, która już w wieku siedmiu lat odkryła, że poleganie na uprzejmości rodziny było równoznaczne z byciem na ich łasce i niełasce. Jej ciotka i wuj, jakkolwiek pobłażliwi wobec Flory i cierpliwi wobec Russella, od niej samej wymagali bezwzględnego posłuszeństwa. Będąc osobą z natury praktyczną, przyjmowała ten fakt bez narzekań. Jej umiejętność rozumienia zachodzących wokół niej zdarzeń i szybkiego pojmowania natury cudzych problemów sprawiła, że Bea stała się niezastąpionym wsparciem dla wszystkich krewnych. Chociaż czasem irytowała ją ich arogancja, wiedziała, że nie może nie być wdzięczna za dobra materialne, które od nich otrzymywała. Jej brzuch był zawsze pełny, łóżko miękkie, a ubrania były ledwie sezon lub dwa za najnowszymi trendami, co uważała zresztą za wielce rozsądne.
Gdyby tylko chciała, z pewnością mogłaby znaleźć wiele powodów do niezadowolenia, biorąc pod uwagę ogrom życiowej niesprawiedliwości, począwszy od tragicznego wypadku, w wyniku którego jej rodzice utonęli, gdy miała zaledwie pięć lat. Jednak nie widziała sensu w roztrząsaniu spraw, na które nie miała wpływu. Było jej po prostu łatwiej robić to, czego od niej oczekiwano, a następnie wycofywać się w prywatną przestrzeń własnych myśli, tak jak czyniła to w tej chwili, podczas gdy ciotka Vera sprzeczała się z długoletnią przyjaciółką, a Flora adorowała nowo poznaną.
O ileż chętniej oddałaby się teraz lekturze, zamiast zgłębiać własne myśli! Niestety, jej wieczorowa suknia nie posiadała kieszeni, w których można by przemycić do jadalni parę przydatnych drobiazgów, z kolei w salonie rozłożono jedynie czasopisma modowe. Wiedziała, że na pierwszym piętrze, naprzeciwko pokoju muzycznego, znajdowała się biblioteka – pani domu pokazała ją, kiedy oprowadzała ich po posiadłości tuż po ich przyjeździe – jednak tempo zwiedzania było zbyt szybkie, żeby Beatrice miała okazję zerknąć na tytuły. Była niemal pewna, że zdołałaby samodzielnie trafić z powrotem do biblioteki, i zamierzała tego dokonać, kiedy tylko nadarzy się okazja.
Panowie dość szybko uporali się z piciem porto i w jowialnych nastrojach dołączyli do dam, z entuzjazmem omawiając szczegóły planowanego na następny dzień wyjścia. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby nadal miało padać.
– Wieje dość silnie dzisiejszego wieczoru – wyjaśnił Amersham – wiatr z pewnością rozgoni deszczowe chmury.
Beatrice pomyślała sobie, że wypowiadający te słowa nie do końca pojmuje, jak działają zjawiska atmosferyczne, jednak lord Skeffington i jego syn natychmiast przytaknęli. Wicehrabia Nuneaton zaczął snuć rozważania na temat prędkości wiatru idealnego do rozwiewania chmur, pan Otley przywołał zaś historię swojej podróży Gangesem, którą uprzykrzały mu silne wichury.
Książę Kesgrave, który zarówno podczas kolacji, jak i popołudniowej herbatki nie pozwolił, żeby uszła jego uwadze choćby najdrobniejsza nieścisłość, nie odzywał się ani słowem. Beatrice nie sądziła, by ten jakże wykształcony – o czym nieraz zapewniał – lord nie wiedział nic o pogodzie, zakładała raczej, że po prostu błądzi myślami gdzie indziej. Jego błękitne spojrzenie, zazwyczaj pełne determinacji, wydawało się zamglone i nieobecne.
„Może nudzi go nasze towarzystwo – pomyślała z rozbawieniem. – I dobrze mu tak, czepialskiemu pedantowi”.
Zaskakiwał ją sam fakt, że mężczyzna jego rangi czuł się zobowiązany poprawiać wszystkich wokół. Gdyby to ona była księżną, pławienie się w przywilejach, jakie zapewniał jej status, zajmowałoby ją tak bardzo, że nie zauważałaby innych ludzi. Spędzałaby całe dnie na robieniu wszystkiego, na co miałaby ochotę – czytaniu, graniu na pianinie, długich spacerach, zlecaniu służbie kuchennej przygotowania maślanych ciasteczek, a także zdobywaniu nowych umiejętności, takich jak, na przykład, powożenie czterokonną karocą. Beatrice niezmiennie podziwiała woźniców, którzy potrafili obchodzić się z końmi, i mogła jedynie przypuszczać, że posiadanie takiej kontroli musiało być niezmiernie ekscytujące. Niestety, jej własne doświadczenia z zakresu hippiki ograniczały się do leniwego stępa na którejkolwiek ze starych chabet snujących się wokół stajni Hyde-Clare’ów.
Rzecz jasna trzydziestodwuletni Kesgrave był tak bardzo przyzwyczajony do wysokiego komfortu życia, że zwyczajnie przestał go już dostrzegać, co jeszcze bardziej oburzało Beatrice.
„Skąd on się tu w ogóle wziął?” – zastanawiała się. Obecność pozostałych gości miała sens: Nuneaton był członkiem rodziny, a Otleyowie liczyli, że niebawem również nimi zostaną. Zaproszenie Amershama było sposobem na zwabienie spadkobiercy rodu Skeffingtonów do domu – żaden młodzieniec, który niedawno osiągnął pełnoletność, nie zgodziłby się gnić na wsi bez towarzystwa swojego druha. W przypadku ciotki Very sprowadzenie do Kumbrii całej jej gromadki wynikało głównie z ciekawości oraz chciwości. Beatrice nie wątpiła, że ciotce zależało na zobaczeniu wiejskiej posiadłości dawnej przyjaciółki równie mocno, jak zabezpieczeniu majątku dla swojej Flory.
Nie było jednak żadnego prostego wyjaśnienia, które usprawiedliwiałoby obecność księcia. Bea zaczęła nabierać przekonania, że został zaproszony tylko i wyłącznie po to, żeby grać jej na nerwach.
Był to koncept rzecz jasna z gruntu absurdalny – Beatrice Hyde-Clare nie była osobą na tyle ważną, żeby ktokolwiek chciał ją irytować. Co samo w sobie irytowało ją jeszcze bardziej. Choć taka drażliwość była dość zaskakująca w przypadku kobiety, która już tak dawno przyjęła rolę szarej myszki, Beatrice po prostu nie potrafiła pohamować swojej irytacji na księcia i deszcz za oknem.
„Nie – zdecydowała po chwili namysłu – jednak tylko na księcia”.
Gdyby miała pod ręką cały talerz lyońskich kiełbasek, ciskałaby nimi w Kesgrave’a jedna po drugiej.
Wkrótce po tym, jak w salonie zjawili się panowie, lady Skeffington oznajmiła, że udaje się na spoczynek. Beatrice z ulgą wykorzystała tę okazję, żeby sama również się ulotnić. Dzisiejszy monotonny dzień, z niekończącymi się pogawędkami i niezliczonymi filiżankami herbaty, absolutnie ją wykończył. Podejrzewała, że zapadnie w sen, kiedy tylko przyłoży głowę do poduszki.
A jednak kilka godzin później nadal nie mogła spać.
Próbowała liczyć owce, wykonywać w pamięci skomplikowane działania matematyczne i analizować fabułę wszystkich po kolei sztuk Szekspira – komedii, tragedii i kronik. Wreszcie jednak się poddała. Wstała z łóżka, zapaliła świecę i przeanalizowała swoje opcje w kwestii wieczornej lektury. Nie było ich wiele. Nie dalej jak zeszłej nocy skończyła czytać fascynującą biografię wicehrabiego Townshenda, za sprawą której, co wydawałoby się niemożliwe, po raz pierwszy w życiu zamarzyła jej się hodowla rzepy. Przywiozła również powieść _Wikary Wakefieldski_, jednak nie wiedzieć czemu zupełnie nie miała ochoty po nią sięgać.
Za to tak bardzo przypadła jej do gustu wspomniana biografia, że chętnie przeczytałaby kolejną, najlepiej taką, w której również znalazłaby odniesienia do rozwoju brytyjskiego rolnictwa.
Była to cokolwiek dziwna zachcianka, jednak wspomnienie ekstrawaganckiej biblioteki, zapełnionej książkami od podłogi po sufit, pozwalało Beatrice przypuszczać, że znajdzie w niej coś dla siebie. W zamyśleniu podeszła do zegara, żeby sprawdzić godzinę. Dochodziła druga. Z trudem przyszło jej uwierzyć, że bezskutecznie próbowała zasnąć już całe trzy godziny, jednak teraz miała na to niezbity dowód.
Zdecydowanie musiała uciec się do drastycznych środków.
Wkładając szlafrok, starała się dociec, kto z domowników mógłby jeszcze nie spać i najść ją znienacka. Być może pan Skeffington i jego przyjaciel Amersham – ci dwaj poprzedniej nocy siedzieli do późna, pijąc brandy i grając w karty. Russell, któremu starsi od niego mężczyźni bardzo imponowali, również mógł być z nimi, mimo że otrzymał od ojca wyraźny zakaz uprawiania hazardu. Jeśli znów grali w pikietę, z pewnością zaszyli się w salonie, który znajdował się na innym piętrze.
Było mało prawdopodobne, żeby natknęła się na kogokolwiek z rodziny Otleyów – wszyscy troje uważali, że dobry i długi sen jest niezbędny dla urody Emily. Jej matka wspomniała o tym przy śniadaniu, kiedy ze szczegółami tłumaczyła, dlaczego ona i jej mąż wstali tak późno.
– Nie żyjemy według ani miejskiego, ani wiejskiego cyklu dnia, tylko według cyklu dnia Otleyów – oznajmiła, wrzucając do herbaty trzecią kostkę cukru.
„W takim razie pozostają jedynie Nuneaton i Kesgrave” – uznała i otworzyła drzwi sypialni. Unosząc świecę, wyjrzała na ciemny korytarz. Wszyscy nieżonaci panowie zajmowali inne skrzydło posesji. Korytarz był pusty, rzecz jasna, a wykładzina wydawała się na tyle gruba, że skutecznie mogła stłumić jej kroki. Nawet jeśli któryś z domowników jeszcze nie spał, nie byłby w stanie usłyszeć Beatrice ze swojego pokoju.
Po cichu przemierzała korytarz, aż dotarła do schodów i pospiesznie po nich zbiegła. Już na dole zatrzymała się na chwilę, żeby ustalić, gdzie dokładnie się znajduje. Jeśli dobrze zapamiętała rozkład domu, stała obecnie na północnym krańcu korytarza, w bliskiej odległości od pokoju muzycznego, saloniku, w którym gospodyni zwykła haftować, oraz biblioteki. Na tym piętrze znajdowały się co prawda także sypialnie, jednak zlokalizowane były w południowej części.
Beatrice wyciągnęła przed siebie rękę ze świecą, żeby dostrzec cokolwiek w gęstym mroku, i zrobiła kilka kroków naprzód. Otulona ciemnością, próbowała przypomnieć sobie, jak wyglądał ten korytarz w świetle dnia.
„Pogodnie – przypomniała sobie – z sepiolitowymi gzymsami i krajobrazem przedstawiającym park”.
Usłyszała skrzypnięcie podłogi i serce podskoczyło jej w piersi, zaraz jednak zorientowała się, że to ona sama jest źródłem hałasu.
– Na litość boską – wymamrotała pod nosem. – Na korytarzu nikogo nie ma. Przestań zachowywać się tak, jakbyś nigdy wcześniej nie włóczyła się po obcym domu w kompletnych ciemnościach.
Prawda była jednak taka, że rzeczywiście nigdy tego nie robiła. Owszem, nieraz zdarzało jej się krążyć nocami po Welldale House, lecz tam znała każdą obluzowaną deskę w podłodze i każde pęknięcie na ścianie.
Teraz było inaczej.
Mimo wszystko nie mogła pozwolić, żeby wybujała wyobraźnia przejęła nad nią kontrolę. Nic się nie kryło w zakamarkach korytarza, nie licząc kłębów kurzu, które służąca pominęła przy porządkach.
Przypomniała sobie, że biblioteka znajdowała się gdzieś pośrodku korytarza, dlatego zatrzymała się w połowie drogi, uniosła świecę i podeszła do najbliższych drzwi, za którymi dostrzegła cień imponującego fortepianu.
„Och, świetnie, znalazłam pokój muzyczny”.
To oznaczało, że biblioteka była naprzeciwko.
Beatrice skierowała światło świecy w drugą stronę i zauważyła, że tamte drzwi były już otwarte. Weszła do środka i szybko utwierdziła się w przekonaniu, że oto rzeczywiście udało jej się dotrzeć do biblioteki. Przez rząd wysokich, łukowatych okien wpadało blade światło księżyca, które pozwalało przypuszczać, że hrabia Amersham nie był wcale w błędzie, wygłaszając swoją teorię na temat wiatru. Oczom Beatrice ukazały się regały, zajmujące wszystkie ściany głównego pomieszczenia. Pośrodku były dwie kanapy, ustawione naprzeciwko siebie, a między nimi stolik z orzechowego drewna, wypolerowany na wysoki połysk. Na lewo od wejścia spostrzegła schody prowadzące na antresolę, na której znajdowały się wolno stojące regały oraz kącik do czytania – tak przytulny, że Bea od razu nabrała nieprzepartej ochoty, żeby umościć się w wielkim fotelu i zatonąć w lekturze.
Okazałość tego miejsca była zachwycająca. Biblioteka swoim rozmiarem znacznie przewyższała tę w Welldale – która tak naprawdę pełniła funkcję kolejnego miejsca, gdzie ciotka Vera mogła serwować popołudniową herbatę. Rzecz jasna stały tam książki, w tym nawet kilka cennych pierwszych wydań, nie mogła się jednak równać z przepychem Lakeview Hall. Byłoby to jak porównywanie szklanki wody z głębią oceanu.
Beatrice była przekonana, że znajdzie w bibliotece dokładnie to, czego szuka.
Dobrze zatem, gdzie mogły znajdować się biografie?
Pierwszy dział, na który natrafiła, zawierał osiemnastowieczne powieści. Chociaż zaliczała się do wielbicieli twórczości Samuela Richardsona i Jonathana Swifta, bez wahania ruszyła do następnego regału. Przyglądała się kolejnym grzbietom: _Raj utracony_, _Księżna de Clèves_, _Don Kichot_. Dalej John Donne, George Herbert, Robert Herrick, Ben Jonson, Henry King.
Dotarło do niej wreszcie, że cała dolna część biblioteki poświęcona była beletrystyce i poezji, weszła więc po schodach na piętro i zaczęła badać kolejne półki: geografia, religia, historia. Im dalej szła w głąb, tym większe ogarniały ją ciemności, bo regały blokowały dostęp księżycowego światła. Uniosła świecę, żeby zobaczyć opis kolejnego działu – „Egiptologia” – skręciła za róg i nadepnęła na coś tak twardego, że potłukła sobie stopę przez miękkie pantofle nocne.
Z ust wyrwał jej się lekki okrzyk. Podmuch oddechu zgasił płomień świecy.
„Doprawdy doskonale” – pomyślała z przekąsem i pochyliła się, żeby podnieść niebezpieczny przedmiot.
Świecznik?
Naprawdę?
Kto byłby na tyle nieostrożny, żeby pozostawić świecznik na środku podłogi? Trudno było jej uwierzyć, że lady Skeffington przyjęłaby do siebie tak niedbałą służbę.
Zacisnęła palce wokół nóżki i poczuła, że jest czymś oblepiona. Jakimś dżemem? Próbowała przyjrzeć się substancji w półmroku, jednak bezskutecznie – nie miała świecy, a światło księżyca było zbyt słabe, żeby dotrzeć aż do miejsca, w którym stała.
Rozproszona nieco dziwnie znajomą lepkością – może dżem z czarnego bzu? – Beatrice bezwiednie przedostała się na drugi kraniec piętra, w miejsce, gdzie przez duże okna wpadał do pomieszczenia mieniący się blask, słaby, lecz wystarczający. Wyzwolona z mroku regałów, skręciła za róg i oto jej oczom w pełnym świetle księżyca ukazał się książę Kesgrave. Złote loki opadały mu na czoło.
I pochylał się nad martwym ciałem pana Otleya.ROZDZIAŁ 2
„Tylko nie krzycz, tylko nie krzycz, tylko nie krzycz” – powtarzała w duchu Beatrice. Serce waliło jej jak tuzin galopujących koni. Patrzyła na martwego człowieka w znajomej szmaragdowozielonej kamizeli. Leżał twarzą do podłogi, z nosem wciśniętym w dywan i zalaną krwią czaszką, którą ktoś roztrzaskał za pomocą…
„O Boże”.
Świecznik wysunął jej się nagle z bezwładnej dłoni. Broń, która zakończyła życie biednego pana Otleya, uderzyła o ziemię z głuchym dudnieniem. „Donośnym, niosącym się po całej bibliotece dudnieniem” – uświadomiła sobie przerażona. I w tym właśnie momencie książę podniósł wzrok.
– To ty! – zawołał wstrząśnięty.
„Tak, ja – pomyślała w przebłysku zrozumienia – jestem świadkiem twojej przerażającej zbrodni”.
Co z nią teraz zrobi? Roztrzaska jej czaszkę jak biednemu handlarzowi przypraw? Zadusi na śmierć? Zatłucze książką?
Wyższy od niej niemal o głowę, umięśniony książę mógł zakończyć jej żywot w każdy z powyższych sposobów. Wszystkie te popołudnia spędzone na pojedynkach z Gentlemanem Jacksonem*, jak na prawdziwego wysportowanego dżentelmena przystało, z pewnością nie poszły na marne i uczyniły z niego siłacza zdolnego przerwać jej żywot.
Cóż zrobiłby wtedy z jej ciałem? Pozostawił w bibliotece, tak żeby odkryła je służba? Zakopał w parku? Wrzucił do jeziora, by jej rodzina nigdy nie dowiedziała się, co się z nią stało? Czy sfałszowałby pożegnalny list, w którym oznajmiłby w jej imieniu, że porzuca rodzinę Hyde-Clare i wyrusza szukać szczęścia na kontynencie bądź też w którejś z Ameryk?
Czy ciotka Vera uwierzyłaby w te banialuki? Beatrice z pewnością nie przejawiała przez ostatnie dwadzieścia lat takiego hartu ducha, który pozwoliłby uznać tę historię za prawdopodobną. Najdalszą samodzielną podróż odbyła na północny kraniec rodzinnej posiadłości w Sussex, a potem tylko…
„Uciekaj, szalona! Przewracaj półki! Krzycz!”
Wiedziała, że musi coś zrobić, a mimo to pozostała w bezruchu, zmrożona lękiem niczym bezwolne jagnię oczekujące na rzeź.
Żegnaj, okrutny świecie.
– Nie ruszaj się choćby na krok – rozkazał Kesgrave.
Och, cóż za ironia. Beatrice prawie się roześmiała.
Przerażenie opętało ją jednak do tego stopnia, że nie mogła wydusić z siebie nawet tak nędznej reakcji. Była głęboko zniesmaczona swoją własną bezużytecznością. Dwie dekady pod kuratelą ciotki uczyniły z niej osobę uległą, owszem, lecz w sytuacji, kiedy jej życie wisiało na włosku, warto byłoby chyba wykazać się siłą charakteru i coś odpowiedzieć.
Choćby jedno słówko protestu, na litość boską!
I to właśnie ta myśl – poczucie mdlącego lęku, że ostatnią emocją, jaką odczuje w swoim życiu, będzie pogarda dla własnego tchórzostwa – sprowokowała ją do działania. Pospiesznie schyliła się po świecznik i wyciągnęła go przed siebie w grożącym geście.
– To _ty_ się nie ruszaj – wydusiła.
Och, jakże piskliwie zabrzmiał jej głos. Gdyby to ona była księciem-zabójcą stojącym naprzeciw niej, pewnie aż zachichotałaby z uciechy, zanim dokonałaby okrutnych szkód na jej ciele. Uniosła świecznik jeszcze wyżej, tak że lśnił teraz w blasku księżyca.
– Nie pozwolę, żebyś mnie również zamordował – oznajmiła, tym razem zaskakująco stanowczym i spokojnym głosem.
I naprawdę w to uwierzyła. Nie miała najmniejszego zamiaru umierać tutaj, w opuszczonej bibliotece, w dalekim zakątku Kumbrii, w środku nocy.
Ale książę najwyraźniej jej nie dosłyszał, ponieważ w tym samym dokładnie momencie zapytał:
– Mnie również zamordujesz?
Choć jego słowa nie miały dla niej najmniejszego sensu, co innego zwróciło jej uwagę: ton wypowiedzi, na wpół rozbawiony, na wpół powątpiewający. Zwyczajnie nie wierzył, że byłaby w stanie posłużyć się trzymanym w ręku sprzętem z tą samą co on skutecznością. Jego przekonanie natychmiast wywołało w niej dreszcz irytacji. Ta pewność siebie była nie do zniesienia. A skąd niby wiedział, że nie dałaby rady? Tylko dlatego, że była niższą i drobniejszą miernotą bez wysokich rangą znajomych i koneksji, a on był rosłym, władczym księciem, któremu życie nie szczędziło wszelkich przywilejów, jakie można było sobie wymarzyć? Ze wszystkich zarozumiałych, bezczelnych, zadufanych…
I wtedy właśnie dotarł do niej sens jego słów, a nie tylko ton.
Powiedział „również”.
Co mógł mieć przez to na myśli?
Kogo jeszcze zamordowała?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
* Gentleman Jackson (1768–1845) – właśc. John Jackson, angielski bokser. Po zakończeniu kariery na ringu otworzył szkołę boksu, popularną wśród angielskiej arystokracji (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).