Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Morderstwo w małym mieście - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Morderstwo w małym mieście - ebook

Kraśnicki porucznik Borewicz nazywał się Andrzej Szulc i był kapitanem. Prawnik z wykształcenia, inteligentny, cyniczny, w milicji znalazł się z powodu łatwiejszego życia, które sobie cenił, nienawidząc troski o codzienny byt. Pewne wydarzenia w mieście pokrzyżowały plany kapitana, wplątując go w historię zapoczątkowaną jeszcze w czasie okupacji niemieckiej.

Im dłużej Szulc prowadził śledztwo, im bardziej wgłębiał się w przeszłość, tym bardziej tracił pewność, czy na pewno chce rozwiązać tę zagadkę. Kto tak naprawdę był sprawcą?, a kto ofiarą?Wygodna dla wszystkich zmowa milczenia zaczęła pękać, przybierając tragiczny finał ćwierć wieku po wojnie.

Jest to opowieść o wielkim tabu, zmowie milczenia społeczności mniejszych i większych miast oraz wsi, w której drzwi szafy z trupem zgodnie przytrzymywali partyjni sekretarze, biskupi i lokalni proboszczowie. Jest to opowieść o społecznościach funkcjonujących w warunkach, gdzie władza należała do partyjnych dygnitarzy, a rząd dusz do kościoła i lokalnego kleru. Opowieść o tym, że praktycznie w Polsce nie wszystko się zmienia, przynajmniej mentalnie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-937038-2-1
Rozmiar pliku: 339 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KRAŚNIK I OKOLICE, WIOSNA – LATO 1943

Sulów to była mała wioska zagubiona w środku lasu. Od stacji kolejowej w Kraśniku najkrótsza droga prowadziła właśnie przez las. Chałupa Gruszków stała z dala od samej wioski, na skraju lasu. Było tam biednie, mała chałupka z dwiema izbami, w której gnieździło się siedem osób: Antoni Gruszka, jego żona Józefa, czworo dzieci i matka Antoniego. Gospodarstwo było niewielkie, nie dało się z niego wyżyć, więc Antoni musiał się najmować do różnych prac. Choć w tym roku już się nie najmował. Stała tam jeszcze niewielka stodoła. W środku była ukryta ziemianka, w której, niezależnie od pory roku, tkwiła rodzina doktora Lipszyca i Dawid Lippmann. Wychodzili z niej tylko po zmroku. Gdy na dworze były silne mrozy, mogli ogrzać się w chałupie. Dawid wychodził częściej. Ciężko musiał zapracować na podle jedzenie, którym karmili go Gruszkowie. Antoni pilnował, aby nikt nie zauważył ludzi, których przechowuje, żaden sąsiad, czy wędrowiec. Wiedział, jak mogłoby się to skończyć. Na szczęście od początku wojny w Sulowie żadna niemiecka noga nie stanęła. Raz w miesiącu Gruszków odwiedzał Żurek. Najpierw ustalał coś z dr. Lipszycem, a potem chwilę gadał z Gruszką.

Od ostatniej kłótni z Antonim, Żurek nie przychodził. Będzie już ze trzy niedziele, jak go nie było. Gruszka teraz sam odebrał od doktora, co mu się należało. Antoni wyjął ze skrytki pod łóżkiem drewnianą szkatułkę. Popatrzył na kosztowności, które tam miał. Wziął do ręki odręcznie sporządzony dokument, w którym Dawid Lippmann przekazuje mu mieszkanie w Kraśniku, meble, komórkę i zakład krawiecki. Jako świadek podpisał się Żurek. Gruszka dorzucił tam złotą monetę.

„Niech się tylko ta wojna skończy” – pomyślał chłop. „A pójdę po swoje. Ludzie mówią, że ruskie szwabów biją. Tylko patrzeć, a tu będą. -Wtedy to ja będę bogaty, jak ten dziedzic” – rozmarzył się Gruszka. „ A doktora i chłopaka trzeba będzie jednak siekierą przeżegnać, bo jeszcze się rozmyśli, jak ruskie przyjdą. Dzielić się z Żurkiem i innymi też nie będę. To moje Żydy”.

W dawnym mieszkaniu Lipszyców, przy stole, na który padało światło nieosłoniętej żarówki siedzieli: Żurek, Sowa, Włodarz i Bodziuch. W listopadzie ubiegłego roku wprowadzili się tu właśnie Bodziuchowie. Mieszkanie, niegdyś pełne książek, urządzone zgodnie z modnym wśród części przedwojennej inteligencji modernistycznym minimalizmem, pozbawione było teraz dawnych mebli i sprzętów. Nie udało się wszystkiego upilnować, część wynieśli ludzie tamtego listopada, a niektóre poszły na licytację. Bodziuchowie zabrali ze swojej starej chałupy ławę, stołki, jakieś drewniane skrzynie.

Żurek i Sowa stali niegdyś na czele komitetu obywatelskiego, który zajął się zagospodarowaniem mienia pozostawionego przez Żydów w listopadzie czterdziestego drugiego. Bodziuch był ich najbliższym współpracownikiem, a Włodarz łącznikiem z oddziałem Zawiszy i poborcą kontrybucji dla oddziału. Jeszcze w tym samym miesiącu, w którym zlikwidowano getto, komitet rozdzielił wszystkie opuszczone mieszkania i domy, po uważaniu. Na dobre lokum trzeba było sobie zasłużyć zaangażowaniem w prace komitetu, czyli pilnowaniem majątku, konfiskowaniem ruchomości, wyłapywaniem zbiegłych Żydów, a także daninami w przedmiotach wartościowych i sprzęcie domowym. Majątek, który przejęli, sprzedawali potem zwyczajnie na targu w drodze licytacji. Chętnych było mnóstwo.

Żurek, Sowa, Bodziuch nie zakończyli jednak działalności na handlu pożydowskim mieniem. Nie wszyscy z ukrywających się w listopadzie czy pojmanych Żydów, trafili w ręce Niemców, bądź też zostali zabici na miejscu, a to było potencjalne źródło dochodu.

Żurek od kilkunastu minut coś liczył, notując ołówkiem na kartce. W końcu oderwał się od pisania i wyprostował na krześle.

– Tyle my zebrali – pokazał zakreślone ołówkiem cyfry. – Tyle trzeba zanieść feldfeblowi Schulze i jego kapitanowi.

– To gówno zostanie – jęknął poirytowany Sowa.

– Zawisza będzie bardzo niezadowolony – dołączył się Włodarz.

– A czego tak mało? – włączył się do narzekań Bodziuch.

– Gruszka nie płaci od trzech miesięcy, pogonił mnie siekierą i powiedział, że nie będzie – wyjaśniał Żurek. – Gówno mi zrobita, to moje Żydy – tak powiedział ten zachłanny chłop – dodał.

Żurek spojrzał teraz do innych swoich zapisków.

– Grzyb z Polichny dał połowę. Leśniak z Popkowic nie dał nic, Maciorka mówił, że jego żydy już nic nie mają. Reszta też już nie ma ochoty płacić – wyjaśniał Żurek.

– Płacą za życie, jak nie mają czym, to nie żyją – uniósł się Sowa. – Nie można dłużej czekać, bo nas Schulze za jaja złapie, jak nie będzie czym płacić. Trzeba rozprawić się z Gruszką, postraszymy innych i będą płacić, że hej.

– Tam jest ten chłopak, młody Lippmann, co z nim? – odezwał się Żurek.

– Jak to co, pod ścianę – Sowa zmierzył Żurka groźnym spojrzeniem.

– Wziąłeś od jego ojca złoto i pieniądze – Żurek starał się zachować spokój.

– No i co? A może ty, Żurek, za Żydami jesteś – Sowa podniósł się z krzesła.

– Żurek za Żydami? Dobre – zaśmiał się Włodarz.

– Załatwicie z Gruszką? – Sowa zwrócił się do Włodarza.

– Zawisza się nie zgodzi. W lesie teraz tłoczno jak na odpuście w Urzędowie. My, komuniści, Bataliony Chłopskie, Akowcy się pojawili i jakieś zwykłe rabunkowe bandy. Komendant nie będzie ryzykował, trzeba się na chwilę przyczaić, zobaczyć co i jak?

– Dobra, jutro pójdę z tym do feldfebla Schulze – oznajmił Sowa.

Józef Żurek szedł od dworca kolejowego wzdłuż torów, chciał jak najszybciej dotrzeć do Sulowa. Szedł i oglądał się za siebie, nasłuchiwał odgłosu silników, obawiał się, że nie zdąży na czas. Wokół panowała jednak cisza. Skręcił w las i po półgodzinnym marszu znalazł się na otwartej przestrzeni. Kawałek dalej, przy ścianie lasu stało domostwo Gruszków. Mimo że był już zmęczony, przyspieszył kroku. Antoni Gruszka chyba widział go już z dala, gdyż wyszedł mu naprzeciw. W ręku trzymał siekierę.

– Podejdź no tu, a siekierą cię przeżegnam – krzyczał z daleka.

– Chcę tylko porozmawiać – odparł Żurek.

Dalsze pertraktacje okazały się jednak bezcelowe, obaj mężczyźnie zobaczyli jak polną drogą od Kraśnika, w chmurze pyłu pędzi odkryty wojskowy łazik, a za nim kryta plandeką ciężarówka.

– Ty sukinsynu – krzyknął Gruszka i pobiegł do chałupy.

Żurek uciekł w krzaki, którymi doczołgał się do lasu.

Dawid w tym czasie sprzątał koński i krowi nawóz ze stajni. Oderwał się na chwilę, aby zobaczyć Gruszkę grożącego Żurkowi. Po kilkunastu sekundach dostrzegł samochody. Krzyknął tylko do doktora Lipszyca:

– Niemcy jadą!

Pobiegł do lasu, zaszył się w gąszcz krzaków, znał już te okolice. Bał się, żeby nie natknąć się na Żurka. W samochodzie siedziało czterech żandarmów z feldfeblem Schultze, w kabinie ciężarówki jeszcze dwóch, a pod plandeką dwaj granatowi policjanci.

Schulze i czterech żandarmów poszli prosto do stodoły, wiedzieli, gdzie jest skrytka. Dwóch żandarmów weszło do chałupy. Policjanci stali przed domem. Schulze i jego ekipa wyprowadzili doktora, jego żonę i córkę. Od razu zastrzelili ich przed stodołą. Gruszkę, którego wypchnęli z domu kolbami karabinów zastrzelili tuż za progiem. Żonę i starszego syna żandarmi kolbami popychali w kierunku ciężarówki.

– Żurek jeszcze za to zapłaci – Józefa odezwała się do syna Zbyszka.

Dwaj granatowi zostali, mieli zorganizować obławę na żydowskiego chłopca, którego nie było w kryjówce. Ruszyli tyralierą w las: policjanci i sześciu ochotników z sąsiednich domostw. Widzieli uciekającego Żurka, ale zostawili go w spokoju. Dawid widział ich wyraźnie, jak wchodzili do lasu, szli w dużym rozproszeniu. W jednym z policjantów, Dawid rozpoznał Grzymka. Postanowił na niego zaczekać, ustawiając się na drodze jego marszu.

Grzymek zobaczył zarys postaci, ukrytej w krzakach. Wyjął pistolet z kabury i szedł spokojnie.

– Tak myślałem, że to ty, Lippmann – odezwał się, gdy już zobaczył wyraźnie twarz Dawida. – Biegnij teraz w drugą stronę. Jak się ściemni, czekaj na mnie w lesie przy stacji kolejowej, tam gdzie kończą się magazyny drewna.

KRAŚNIK, GRUDZIEŃ 1969 R.

Szulc siedział w swoim gabinecie z Golonką. Sierżant opowiadał mu anegdotę, z której zaśmiewało się całe miasto, a którą kapitan słyszał już trzeci raz. Otóż zakładowa wycieczka z Pułankowic pojechała do Lublina do teatru. Po drodze jednak zatrzymali się na zakupy, które tak ich pochłonęły, iż spóźnili się na przedstawienie. Grali „Odprawę posłów greckich”. Gdy wchodzili na widownię ze sceny padły słowa: „Skąd przybywacie?”, na co kierownik wycieczki odpowiedział: „z Państwowego Ośrodka Maszynowego w Pułankowicach”.

Sierżant wrócił do swoich spraw, mijając się w drzwiach z sekretarką.

– Obywatelu kapitanie, obywatel Jawornicki do pana – oznajmiła.

– Niech wejdzie.

– Panie kapitanie, przyszedłem podziękować – Student podał rękę na powitanie.

– Nie ma za co, dobrze się bawiłem. Ale uważaj na siebie. Następnym razem możesz się tak łatwo nie wykręcić – Szulc wskazał Jawornickiemu krzesło.

– Ja tu nie przychodzę z pustymi rękoma – kontynuował Zenek. – Ale jak tam śledztwo? Bo wie pan, tak sobie myślę i nie daje mi to spokoju, żeby zawiesić Sowę na choince trzeba było tęgiego chłopa, jak Longinus Podbipięta.

– Z pewnością nie był to Wołodyjowski – odpowiedział kapitan. – Nawet coraz bardziej jestem przekonany, że musiało ich być co najmniej dwóch.

– Panie kapitanie, czy na pewno chce pan go, czy ich znaleźć? Niebiosa nam tu samego Archanioła Gabriela do Kraśnika zesłały, to grzech mu przeszkadzać.

– Nie chcę, ale muszę – odpowiedział Szulc z kamiennym wyrazem twarzy.

– Ale do rzeczy – Student uśmiechnął się od ucha do ucha. – Załatwiłem panu tete a tete z przodownikiem Antonim Grzymkiem. No, niezupełnie twarzą w twarz, bo moja twarz też tam będzie.

– Mówisz o tym przedwojennym gliniarzu?

– Tak, wujcio Grzymek służył też za Niemca, dużo wie. Niech pan weźmie dwie flaszki, trochę kiełbasy i ze dwie paczki fajek. Wujcio lubi dobrze zjeść i wypić, ale emerytura, jaką otrzymuje od ludowego państwa, może zadowolić tylko praktykujących ascezę. Opłaci się to panu. Możemy iść nawet dzisiaj, wujcio wie.

– To chodźmy – zaproponował Szulc. – Wstąpię jeszcze do konsumów po zakupy.

Chłopaki z drogówki podwieźli Szulca i Jawornickiego na Pasiekę, gdzie mieszkał Grzymek, to jakieś cztery kilometry od komendy. Szulc miał wątpliwości, granatowi policjanci to dla niego wcielenie wszystkiego, co najgorsze, zdrajcy narodu, tak przynajmniej uczyli w szkole, ale kapitan wiedział od dawna, że świat nie jest czarno-biały.

Antoni Grzymek mieszkał w parterowym, drewnianym domku. Od furtki do drzwi prowadziła odśnieżona ścieżka.

Były przodownik mieszkał sam, okazał się wysokim, dobrze zbudowanym, krzepkim mężczyzną. Szulc podał Grzymkowi siatkę z zakupami.

– To od Karola? – zajrzał do wnętrza z ukontentowaniem.

– Nie, to od pana kapitana – wtrącił się Student.

– Kim jest Karol? – zapytał Szulc.

Grzymek jednak wywinął się od odpowiedzi.

– Nie mam nikogo, oprócz tego urwisa – wskazał na Zenka.

– Niech wujcio opowie o okupacji, o Dawidzie? - naciskał Zenek.

– Dużo wiesz, a jeszcze więcej mówisz – skarcił go stary policjant.

Grzymek wiedział już, że mleko się wylało. Dawid był jego tajemnicą, którą chronił przed ludźmi. Mimo to postanowił opowiedzieć o nim Szulcowi. Lepiej, jak dowie się od niego, niż będzie szukał w różnych miejscach. Tym bardziej, że policjant był już nieźle zorientowany w tym temacie. Antoni opowiedział o swoich spotkaniach z Dawidem Lippmannem w listopadzie 1942 r. i na wiosnę 1943 r. Okazało się, że w ten majowy wieczór Dawid czekał na Grzymka przy stacji kolejowej. Policjant zabrał go do siebie. Tu spokojnie przeczekał niemiecką okupację. Policyjny mundur skutecznie odstraszał wszystkich ciekawskich.

Sytuacja zmieniła się po wyzwoleniu. Grzymkowi, jako granatowemu policjantowi grunt palił się pod nogami.

– Wyjechałem na Śląsk, na te Ziemie Odzyskane. Byłem palaczem w szpitalu w Gliwicach, nikt nie pytał, kim byłem. I co robiłem. Wróciłem do Kraśnika w pięćdziesiątym drugim roku. Zaczepiłem się u rzemieślnika, porządny facet był. Kiedyś w okupację mu pomogłem.

– A co z Dawidem? - zapytał Szulc.

– Po wojnie wróciła do Kraśnika prawie setka Żydów. Myślałem nawet, żeby go u nich zostawić. Ale tu było dla Żydów niebezpiecznie. Sześć zabójstw w pierwszy rok wolności. Jak już spalili dom Szpakowskich, postrzelili panią Adelę i ranili Heńka Lipszyca, wie pan, syna tego doktora, co panu opowiadałem, co go zabili u Gruszki, zabrałem Dawida i wyjechaliśmy już latem czterdziestego piątego. Zawiozłem go pod Warszawę, do takiego żydowskiego domu dziecka. Otwock? Tak się chyba ta miejscowość nazywała.

– Wujciu, a jak wujcio myśli, to Żurek zasypał Gruszkę Niemcom? - wtrącił się Zenek.

– Nie, chyba nie. Żurek, jaki był, to był. Chciwy wyjątkowo, trzymał z tymi bandytami, ale sam nie zabijał. Sowa i Włodarz byli bezwzględni, oni nie mieli żadnych hamulców. Opowiadałem przecież panom, co zrobił z Dawidem i jego ojcem, a przecież wziął od nich złoto. Dobrze, że chłopak na mnie trafił. To Żurek ulokował Dawida i rodzinę Lipszyców u Gruszki. Prawda, brał pieniądze od doktora, ale od Dawida przecież nie, bo chłopak nic nie miał.

Antoni zamyślił się chwilę, zapalił kolejnego carmena.

– Ja myślę, że on wtedy w czterdziestym trzecim chciał ostrzec Gruszkę, Lipszyców i Dawida, ale nie zdążył.

Czy może mi pan opisać, jak wyglądał Dawid? – kapitan zwrócił się do byłego policjanta.

– Proszę, jeszcze pamiętam.

Szulc notował skwapliwie opis w notesie i miał wrażenie, że zna współczesną twarz Dawida. Wiedział doskonale, że policjant nie powiedział mu wszystkiego, przede wszystkim tego, kim dziś jest Dawid. Nie wierzył, że kontakt tak po prostu się urwał. Jeśli Dawid był za granicą, powinny przychodzić listy. Może więc Dawid jest całkiem blisko, może intuicja dobrze mu podpowiadała?

Kapitan poczuł sympatię do starego gliny. Grzymek odczuł ogromną ulgę, gdy mógł wreszcie podzielić się z kimś swoją tajemnicą. Jawornicki był lekko zszokowany.

– Jeśli dobrze rozumiem tę opowieść, to nasz Archanioł Gabriel powinien jeszcze odwiedzić Włodarza i ewentualnie też Bodziucha? – ni to pytał, ni to stwierdził Student.

Grzymek odkręcił zakrętkę butelki z wódką, nalał do trzech literatek. Wypili i zagryźli kiełbasą oraz domowymi ogórkami. Pogadali jeszcze jakiś czas jak gliniarz z gliniarzem. Student przysłuchiwał się z zaciekawieniem. Wujcio Antoni rósł w jego oczach.

XXX

Po długim spacerze z Pasieki, Andrzej dotarł wreszcie do swojego mieszkania. Próbował czytać książkę, ale nie mógł się skupić. Włączył radio: „bo ja jestem furman, furman, co zarobie to przefurlam” - popłynęło z głośnika. Szulc przekręcił natychmiast gałkę radia, zaczął szukać Wolnej Europy, ale dziś tak zagłuszali, że nic nie było słychać. Teraz tylko jedna rzecz nie dawała mu spokoju: jak wyglądał Dawid i czy był podobny do...? Wykręcił numer Rosołowskich, odebrała Wanda, jego koleżanka ze szkoły. Rosołowska uczy w „Jedynce” historii i opiekuje się izbą pamięci. Umówili się następnego dnia na dużej przerwie.

Szkoła Podstawowa nr 1 znajdowała się przy Kościuszki, niedaleko komendy, idąc w kierunku cmentarza. Okazały, dwupiętrowy gmach wybudowano pod koniec lat dwudziestych. Na owe czasy, ale również dziś, była bardzo nowoczesna, wielkie okna, przestronne korytarze, duże klasy i te schody z poręczami, zachęcającymi do zjeżdżania po nich w dół. Szulc znał tu każdy zakątek, to była jego szkoła.

Gdy wszedł do budynku, trwały jeszcze lekcje. Zaraz przy wejściu na parterze, usłyszał zgrzyt maszyny do borowania zębów, wydobywający się z gabinetu dentystycznego. Poczuł ciarki na plecach i przyspieszył kroku. Poszedł w kierunku świetlicy i sali gimnastycznej, zajrzał do środka, za jego czasów jeszcze jej nie było. Wrócił na główny korytarz i wszedł po schodach na pierwsze piętro. Postanowił zaczekać na Wandę przed pokojem nauczycielskim. Po sąsiedzku znajdował się gabinet lekarski, przez uchylone drzwi wydobywały się kłębki papierosowego dymu.

– Znaczy, że doktor Kamińska dziś dyżuruje – pomyślał.

Oczyma wyobraźni zobaczył doktor Kamińską, niewysoką, szczupłą, starszą już kobietę, z papierosem w ustach i słuchawkami na uszach, siedzącą za roznegliżowanymi plecami, jakiegoś młodocianego pacjenta.

Rozległ się dzwonek, otworzyły się drzwi klas. To było jak wzbierająca fala tsunami, jak potężna lawina zbierająca po drodze pokłady śniegu i kamienie, wypełniająca korytarz granatowymi fartuszkami i dziewczęcymi spódniczkami oraz rosnącym z sekundy na sekundę wrzaskiem. Szulc przyparty do muru, miał ochotę zatkać uszy. Nagle jednak zabrzmiał głos jeszcze potężniejszy:

– Ja ci się ponawydurniam jeden z drugim – to filigranowa pani od biologii, zaczęła dyżur na korytarzu.

Krzyk zadziałał na chwilę, Szulc chciał, żeby Wanda przyszła jak najszybciej, był szczęśliwy, że nie został nauczycielem. Wanda przyszła po kilku minutach. Torując sobie drogę na schodach dziennikiem, weszli na drugie piętro, gdzie znajdowała się izba pamięci. Wanda przyniosła Andrzejowi pamiątkowe albumy ze zdjęciami absolwentów z drugiej połowy lat trzydziestych. Szulc przeglądał album, po albumie, zdjęcie po zdjęciu. Po kilu minutach wzrok jego zatrzymał się na jednej z nich:

– Ludzie się zmieniają, ale nie pan, inżynierze Polkowski vel Lippmann – zakomunikował ni to sobie, ni Wandzie.

– Coś mówiłeś Andrzej? – Wanda spojrzała na niego obojętnie.

– Chciałbym pożyczyć to zdjęcie, zrobię odbitkę i oddam.

XXX

Szulc czekał na komendzie na Dęba, układając sobie plan działania.

„Porozmawiać już z Polkowskim, czy nie? Iść do Włodarza, przesłuchać go? A może nie rozmawiać jeszcze z żadnym z nich, tylko zastawić pułapkę. Prędzej, czy później Polkowski przyjdzie do Włodarza. A co z Bodziuchem?”.

W końcu Dąb się zjawił. Z zainteresowaniem wysłuchał relacji Szulca. Nie był jednak zachwycony, wolał inny scenariusz. „Jeśli okaże się, że rzeczywiście zabójcą jest Polkowski vel Lippmann i czyni to z zemsty, to otworzymy, tę, jak to mówią, puszkę z Pandorą” – myślał intensywnie. „Co powiedzą towarzysze?”.

Dąb wstał z krzesła, zrobił dwa okrążenia stołu, po czym usiadł ponownie, zapalił giewonta i mocno się zaciągnął.

– No dobrze, wszystko się układa w logiczną całość, tylko jak, do kurwy nędzy, taki chuderlawy inżynier zawiesił sam na drzewie zwłoki Sowy, jak je tam dotaszczył – zauważył przytomnie pułkownik.

– W tym właśnie sęk – odpowiedział kapitan.

– Jaki znowu sęk? Musiało być ich dwóch, ale nie mamy pojęcia, kim jest ten drugi. Żadnych nieprzemyślanych ruchów. Obserwujemy, podglądamy, zaglądamy, zastawiamy pułapkę i czekamy, aż się zatrząśnie – rozkazał pułkownik.

– A jak mysz zje przynętę, zanim zatrzaśniemy pułapkę? – zagadnął Szulc.

– To chu... z przynętą – odpowiedział pułkownik. – A teraz już lecę do powiatu, Karoluk grzeje silnik. – Dąb znów podniósł się z krzesła. – Bywaj Andrzej, ty to masz łeb do takich zagadek, niezły z ciebie glina.

XXX

Zbliżały się święta. W tym roku świąteczne wystawy w sklepach pojawiły się już dwa tygodnie przed Wigilią. Na rynku, a dokładniej na skwerku będącym częścią placu Wolności, jak co roku ubrano choinkę, którą był wysoki świerk. Nawet ładnie to wszystko wyglądało, szczególnie po zmroku, tym bardziej, że śniegu nie brakowało. Ruch na ulicach też był jakby większy. Ludzie spieszyli się na rekolekcje do kościoła parafialnego, zwanego dużym w odróżnieniu od „małego” rektoralnego, będącego pod opieką księdza Karola Szulca. Zaczynał się powoli wzmożony ruch w sklepach, kolejki po dobra, których ciągle brakowało. Przed „rybnym” na Narutowicza dzień w dzień stał ogonek ludzi. Dzieci z sankami pędziły na „zamczysko” i „księżą górę”, albo z łyżwami, kijami hokejowymi, czy z czym kto miał na lodowisko przy szkole „Jedynce”. Do szkół i przedszkoli pędził Dziadek Mróz wręczać prezenty choinkowe, ale w domach pojawiał się wyłączne święty Mikołaj. Idiotyczny pomysł z lansowaniem radzieckiej wersji świętego Mikołaja nie miał żadnych szans przebić się do świadomości dzieci. Po jakimś czasie, także do szkół i przedszkoli przychodził już tylko prawdziwy Mikołaj.

Szulc siedział sam w swoim pokoju, wyglądał przez okno, paląc carmena i popijając kawę ze szklanki. Nie lubił świąt. Nigdy jakoś nie mógł znaleźć sobie miejsca w tym czasie. Choć ten okres przedświąteczny był całkiem sympatyczny, trochę bardziej kolorowy, weselszy niż codzienna szarzyzna.

Polkowski był bardzo ostrożnie obserwowany, zgodnie z sugestią pułkownika i zdrowym rozsądkiem kapitana. Prywatnymi kanałami, głównie przez Kunickiego, Szulcowi udało się ustalić, że inżynier w dniu zabójstwa Żurka, miał trzecią zmianę, czyli zaczynał pracę o 23.00, w dniu, w którym zginął Sowa Polkowski był na trzydniowym urlopie, to był dokładnie drugi dzień tego urlopu. Szulcowi udało się też potwierdzić, że Dawid Lippmann przebywał w Żydowskim Domu Dziecka w Otwocku do 1949 r. W tym czasie skończył szkołę średnią i zdał maturę. Wśród absolwentów Politechniki Wrocławskiej z 1955 r. także był Dawid Lippmann. Nie wiedział jeszcze, kiedy Lippmann stał się Polkowskim. Na razie Golonka z dyskretną pomocą dzielnicowego z Fabrycznego starali się sprawdzić, czy ma alibi na te dwa feralne dni. Wszystko wskazywało na to, że nie.

Dawid miał powód, by zemścić się na Sowie. W końcu to on wziął od jego ojca kosztowności, a potem wydał ich obu. Gdyby nie przodownik Grzymek, chłopak nie przeżyłby, tak jak najprawdopodobniej nie przeżył nikt z jego rodziny. Podobnie, jeśli chodzi o Żurka, Dawid mógł być przekonany, że to on zdradził rodzinę Gruszków, co kosztowało życie Antoniego i rodzinę Lipszyców. Po co sprowadziłby się do Kraśnika? Przypadek? Nie sądzę. Ale to rozumowanie miało też słabą stronę. Jeśli utrzymywał on kontakt z Grzymkiem, policjant musiał podzielić się z nim wątpliwościami co do Żurka. Chyba, że nie utrzymywali kontaktów, ale to chyba mało prawdopodobne. Szulc wiedział, że coś tu jest nie tak.

Sierżant Golonka zdołał już się dowiedzieć, że żona Gruszki i syn przeżyli obóz na Majdanku. Gdy wrócili do Sulowa, zastali splądrowany dom. Stara Gruszkowa mieszkała cały czas w Sulowie. Zbigniew wyjechał kilkanaście lat temu. Ale teraz coraz częściej odwiedza matkę. Ponoć chce się budować w Sulowie i zająć gospodarką.

„Teoretycznie Gruszka też mógłby być zainteresowany Żurkiem” – pomyślał kapitan, ale na razie zostawił ten temat.

XXX

Mirosław Włodarz siedział w pociągu relacji Lublin – Rozwadów, jadącym przez Kraśnik. Wracał z Warszawy, z przedświątecznego spotkania władz i aktywistów PAX. Podróż pociągami z Warszawy przez Lublin może nie wyglądała jak triumfalny powrót, ale powód do triumfu był.

„Lublin to za mało” – mógł już powiedzieć o sobie Włodarz. Piasecki przyjął go na prywatnej audiencji. Po następnych wyborach znajdzie się, niemal na pewno, w radzie krajowej Stowarzyszenia. Stolica stanie otworem przed Włodarzem. Jego antysemicka akcja, podchwycona przez reżimowe media, przyniosła profity. Z Włodarzem trzeba się liczyć. Tylko ten Dąb, on może nabruździć. Dużo wie. Major Bańka też, ale ten nic nie powie. O nietypowej kartce świątecznej Włodarz już niemal zapomniał.

Była prawie dziewiąta wieczorem, gdy pociąg wjechał na stację w Kraśniku. Schodząc schodkami z wagonu zobaczył, jak odjeżdża pusty autobus linii nr 2. „Co za ch... układał ten rozkład” – pomyślał wściekły. Grupka pasażerów ruszyła w kierunku przystanku. Jakaś para zabrała jedyną, czekającą taksówkę. Było dość chłodno, wieczorem temperatura spadła, następna „dwójka” miała odjechać dopiero za pół godziny, taksówek nie było. Włodarz wszedł do poczekali, stanął w pobliżu gorącego, kaflowego pieca. Dworcowy bar był już nieczynny.

„Co ja tutaj robię?” – zastanawiał się. „W tym tłumie. Ja, któremu dłoń ściskał Bolek Piasecki? Następnym razem będę wracał autem z kierowcą”.

Następna dwójka podjechała z dziesięciominutowym opóźnieniem. Nie było po co się spieszyć, już żaden pociąg dziś nie przyjeżdżał.

Włodarz wysiadł na przystanku na rondzie, przy pomniku Partyzanta. Dalej trzeba było iść pieszo. „Jedynka” przed chwilą odjechała. Ruszył więc w kierunku Narutowicza, a za nim kilka osób, w tym dziwnie wyglądający mężczyzna w długim kożuchu, który na głowie miał kapelusz z dużym rondem. Przy skrzyżowaniu z Partyzantów za „małym” kościołem, już prawie nikogo nie było. Na ulicach pusto. W ciemnościach wyróżniały się tylko żółte światła rzadkich ulicznych latarń. Na wysokości ulicy Krakowskiej, zniknął gdzieś dziwny mężczyzna. Włodarz został sam. Skręcił w Olejną, było tu zupełnie ciemno. Nie tak, jak na placu Wolności, który oświetlała choinka, latarnie i wystawa sklepu Wzorcowego. Dziwny mężczyzna pojawił się nagle na Szkolnej, niecałe sto metrów od domu Włodarza. Wyskoczył niespodziewanie, stając z nim twarzą w twarz. Rondo kapelusza miał zsunięte na czoło, w prawej dłoni trzymał coś, co przypominało nóż.

– Pan Mirosław Włodarz? – zapytał mężczyzna.

– Czego chcesz, o co chodzi, zawołam milicję! Ty, ty nie wiesz, kim ja jestem! – plątał się Włodarz, paraliżowany strachem.

Mężczyzna chwycił go lewą dłonią za ramię. Podniósł prawą, uzbrojoną rękę na wysokość klatki piersiowej Włodarza, przejechał nożem po jego kożuchu, ale płytko. Włodarz wyrwał się i biegł co sił w kierunku domu, nie oglądając się za siebie. Otworzył furtkę, na progu domu obejrzał się za siebie. Nie było nikogo.

Mirosław Włodarz zjawił się na komendzie wcześnie rano. Rozmawiał z zastępcą komendanta, kapitanem Mirosławskim i złożył zawiadomienie o napadzie. Ten z kolei podrzucił sprawę Szulcowi.

– Do świąt dyskretna obserwacja Włodarza, przesłuchasz go później. Trzeba ch... do pionu postawić – zakomenderował Dąb.

Szulc odniósł wrażenie, że pułkownikowi zależy, aby ktoś podręczył jeszcze Włodarza. Sprawdził w Fabryce, Polkowski miał drugą zmianę. Mała szansa, aby mógł śledzić Włodarza i go napaść, niewykluczone jednak, że ulotnił się z pracy. Tylko dlaczego go nie zabił? Miał go przecież na wyciągnięcie ręki.

XXX

Szulc spędził Wigilię u brata, przy skromnie zastawionym stole. Samotnie popijał wino, bo Karol odprawiał mszę o północy. Pasterkę przeczekał na plebanii, po czym obaj posiedzieli prawie do rana, przy kolejnych butelkach wina. Rozmawiali o polityce. W pierwszy dzień świąt przyjechała samochodem z Lublina była żona z córką. Tym razem nie siedziała jak na szpilkach, było całkiem miło. Pojechały, gdy już się ściemniło. Drugi dzień świąt to był obiad u Kunickich, który przeciągnął się do późnej kolacji.

Wigilia u Bodziuchów zaczęła się tradycyjnie z pojawieniem się pierwszej gwiazdy. Wtedy „pękła” pierwsza flaszka.

– Rybka lubi pływać – zakomunikował Alfons, a potem już poszło. Na pasterkę jednak nie doszli, to znaczy Alfons padł po drodze i synowie wzięli go pod ramiona, prowadząc do domu.

U Gruszków rozmawiano na rodzinnych spotkaniach ciągle o tym samym, czyli żydowskim złocie ojca, które ukradł Żurek.

– Zróbmy wreszcie coś z tym ormowcem – zachęcał Zbigniewa szwagier, gdy już nieźle sobie podpili.

Na pasterce w „dużym” kościele Mirosław Włodarz siedział blisko ołtarza i głośno śpiewał kolędy. Do wigilii wypił niedużo. Na trzeźwo nie dałoby się wytrzymać chłonąc wyziewy dokoła. Ktoś, kto ma słabą głowę, mógłby się upić od samego oddychania. Po mszy Włodarz przełamał się opłatkiem z proboszczem w zakrystii.

XXX

W tym roku święta wypadły w czwartek i piątek. Większość ludzi wzięła wolne na sobotę. Na komendzie sporo pracy miały patrole, interweniując w domach i na ulicach. Niektórym mocno zakrapiane świętowanie znacznie się przeciągnęły, a gdzieś w trakcie ulotnił się świąteczny, pokojowy nastrój. Sobota i niedziela znakomicie nadawały się na towarzyskie spotkania, tym bardziej, że po świętach zwykle zostaje sporo smakołyków. Skończyły się święta, ludzie czekali na Nowy Rok.

Szulc wybrał się w końcu do Włodarza we wtorek. Nie chciał wzywać go na komendę, spodziewał się, że w swoim domu rozmówca bardziej się otworzy. Szczupły mężczyzna w okularach, dobiegający sześćdziesiątki już czekał na niego. Usiedli w salonie, po czym gospodarz na chwilę gdzieś przepadł. Kapitan rozejrzał się po pokoju. Był urządzony na bogato, w mieszczańsko-prowincjonalnym stylu, aspirującym do wyższych klas. Nad kominkiem wisiały skrzyżowane szable, z obrazów patrzyli ułani na koniach i święci, do tego mnóstwo bibelotów: figurek, wazoników, flakonów ze szkła udającego kryształ.

Włodarz przyniósł ową kartkę świąteczną, której nie pokazał podczas składania zawiadomienia na komendzie. Szulc obejrzał pocztówkę.

– Czy coś pana łączyło z Eligiuszem Sową? – spojrzał uważnie na Włodarza.

– Ależ skąd. Że tak powiem, to nie moje środowisko – odpowiedział dumnie gospodarz. Nie potrafił lub nie chciał wyjaśnić, skąd więc ten rysunek. – Jestem osobą publiczną, to naturalne, że mogę mieć wrogów. W Polsce ludzie są zawistni.

– Ktoś jednak skojarzył pana i Sowę – dopytywał kapitan. – Można przyjąć, że zabójstwo Żurka i Sowy ma jakiś związek przyczynowo-skutkowy. Jeśli tę kartkę napisał zabójca i to właśnie z nim miał pan rendez vous, to jest pan zagrożony. Potrzebna jest panu ochrona milicyjna – Szulc z kamienną twarzą patrzył, jak Włodarz z coraz większym trudem stara się zachować pewność siebie. – Skoro jednak, pana zdaniem, nie ma to żadnego związku z zabójstwami, taka ochrona nie będzie potrzebna.

Włodarz już przestał panować nad sobą:

– Jestem ważnym działaczem państwowym, macie mnie chronić!!! – krzyczał. – Pan wie, kto tę dłoń ściskał! – uniósł do góry prawą rękę. – Piasecki! Bolesław Piasecki!

– Jeśli jednak coś się panu przypomni, coś o czym powinienem wiedzieć, wie pan, gdzie mnie znaleźć – zakomunikował Szulc na odchodne.

Włodarz nie zdawał sobie sprawy z tego, ile kapitan o nim wie. Szulc chciał, aby, przynajmniej na razie, tak pozostało.

Andrzej wracał do komendy okrężną drogą przez Szkolną i plac Wolności. Chciał trochę ochłonąć, przewietrzyć się, tym bardziej, że pogoda była sprzyjająca. Zza chmur świeciło słońce, a temperatura była tylko minimalnie poniżej zera. Abstrahując od konkretnych przyczyn, czy doświadczeń, Szulc rozumiał doskonale niechęć Dęba do Włodarza. Strasznie nieciekawy typ, były faszysta, później ubecka wtyka, a teraz koncesjonowany katolik. W dodatku jeszcze ten list do partii, pełen nienawiści do tzw. obcych. Takie typy dobrze urządzą się w każdym ustroju, w każdych warunkach. Szulc wyobraził sobie nawet Włodarza jako naczelnika, czy też burmistrza Kraśnika w jakiejś nowej Polsce.

– No dobrze. Mamy podejrzanego – głośno myślał kapitan. – Polkowski miał motyw, aby zabić z zemsty Żurka i Sowę, poważny motyw, zwłaszcza jeśli chodzi o tego drugiego. Tylko po co wieszał zwłoki Sowy na drzewie? Jakaś demonstracja? Kto mu pomógł? A co z Włodarzem?

Dąb był zadowolony z przebiegu rozmowy, którą zrelacjonował mu Szulc.

– Tak jest, trzymać chu... za pysk, nie odkrywać kart. A może to pieprzony Włodarz odstawia ten cyrk z napadem, dla zacierania śladów? – Dąb wygłosił kontrowersyjną tezę, ale dalej nie poszedł za tą myślą.

Szulc siedział teraz w swoim pokoju, przyglądając się notatkom. Zjawił się sierżant Golonka.

– Był tu rano Waluś Jesion. Wie pan, który?

– Ten, co ważył meter, ale zbidniał.

– Tak, ten – odpowiedział Golonka rozbawiony. – Przyszedł podziękować, sprawy za bimber nie będzie. Przyniósł jeszcze to – sierżant wręczył kapitanowi dwie flaszki i duże pęto domowej kiełbasy, opakowanej w szary papier. – Ja dostałem taką samą paczkę.

Szulc odkręcił zakrętkę butelki, nalał do dwóch literatek. Odkroił też dwa kawałki kiełbasy i jeden podał Adamowi. Wypili i zakąsili.

– Naprawdę dobry – nawet gęby nie wykrzywia – zauważył Szulc.

– Kiełbasa też przednia – dodał Golonka.KRAŚNIK, WIOSNA 1946 R.

– Co ja mogę teraz zrobić ojcze? Po co mu to było? Myślicie, że mogę tak po prostu otworzyć drzwi i powiedzieć mu: z Bogiem? Tak, wiem, że to rodzina, bliska rodzina. Jak go wypuszczę, to ja zajmę jego miejsce. Jeszcze raz mówię, po co on się tam pchał?

– Ja się do polityki nie mieszam. On walczył o swoją Polskę, ty o swoją. Ja tam nie wiem, mnie orzeł w koronie niepotrzebny, ziemię z reformy wziąłem. Ale chłopaka trza ratować, inaczej się nie godzi – starszy mężczyzna patrzył spokojnie przed siebie. Twarz miał zafrasowaną.

Młodszy nie mógł spokojnie usiedzieć. Wstawał z krzesła, chodził po pokoju. Miał na sobie mundur, a przy pasie kaburę z pistoletem.

– Co robić, ojcze? Nie wiem!

– Ty, Poldek, jesteś teraz ważny, oficer, dowódca, ty musisz wiedzieć, co robić. Chłopaka trza ratować – starszy nadal siedział spokojnie, pytającym wzrokiem patrzył na syna.

Oficer pocałował ojca w rękę i poszedł pożegnać się z matką. Potem wskoczył do łazika, który stał przed chałupą. Kierowca odpalił silnik i ruszyli w kierunku Kraśnika. Kobieta stanęła na progu i zrobiła znak krzyża w powietrzu, patrząc za odjeżdżającymi. Po chwili widać było już tylko chmurę pyłu.

– Włodarz, wiesz, że za tobą nie przepadam. Więc, gdybym nie musiał, nie spotykałbym się z tobą. Dwaj mężczyźni stali twarzą w twarz pod tzw. zamczyskiem, gdzie niegdyś wznosił się drewniany zamek, spalony przez Szwedów. Rozmawiali w jarze osłoniętym dwoma wzgórzami. Od Kościuszki było tu pięć minut spaceru.

– To sprawa osobista, bardzo delikatna – kontynuował trzydziestoletni mężczyzna w milicyjnym, oficerskim mundurze.

Rozmówca był cywilem, kilka lat starszym, nosił długie wojskowe buty i cywilną marynarkę, nieco podniszczoną.

– O co chodzi? – zapytał cywil nerwowo.

– Trzeba odbić z naszego aresztu jednego akowca – odpowiedział mundurowy, rozglądając się czujnie dokoła.

– Czyś pan zwariował, kapitanie Dąb?! – cywil przeraził się nie na żarty.

– Słuchaj no, Włodarz. To, że nie gnijesz w kryminale, zawdzięczasz w dużej mierze mnie – tłumaczył twardo kapitan. –Może to, że żyjesz, to też jest moja zasługa. Ale nic nie trwa wiecznie.

– Mam napaść na komendę? Pan mówi poważnie?

– Jak najpoważniej. Zorganizujesz grupę, przebierzecie się za leśnych i jutro o 18.10 wejdziecie na komendę. Jeden z was zajdzie od podwórza, drzwi zostawię otwarte, i obezwładni dyżurnego. Na komendzie będę jeszcze tylko ja, w swoim gabinecie. Nie zdążę się zabarykadować. Zamkniecie nas w celi. Chłopaka weźmiecie do lasu, a potem przerzucicie na Ziemie Odzyskane lub do granicy.

Tylko pamiętaj, Włodarz – Dąb chwycił palcami kołnierz marynarki cywila. - Jeśli choć tkniecie palcem milicjanta lub mnie, dopadnę was.

– Dobrze, wezmę dwóch, trzech chłopaków, a Żurek i Sowa będą ubezpieczali. Ale wy, obywatelu kapitanie, też musicie coś dla mnie zrobić – Włodarz odzyskiwał pewność siebie.

– Mów, co – odpowiedział poirytowany milicjant.

– Chcemy się rozprawić z Gęsiarzem, pan wie, tym, co w PSL-u, u Mikołajczyka jest. Pan da nam wolną rękę, my trochą podreperujemy nasze fundusze, a wina za napad i tak spadnie na was.

– Zgoda – Dąb wycedził przez zęby. Nienawidził Włodarza jeszcze bardziej, jego tupetu i bezczelności.

Kapitan wspiął się na wzgórze i pomaszerował w kierunku komendy. Miał ochotę wrócić, wyjąć pistolet z kabury i odstrzelić łeb Włodarzowi. Nie mógł, był mu potrzebny. Im bardziej o tym myślał, tym bardziej był wściekły, na Włodarza, na parszywą sytuację, w jakiej się znalazł i tego pieprzonego akowca, jego kuzyna, który dał się złapać.

– Dąb dał się zaskoczyć i obezwładnić, bez wystrzału. Nie wierzę – major Wąsik, zastępca komendanta wojewódzkiego milicji w Lublinie, czytał na głos raport z Kraśnika.

– Sprytnie ich podeszli – odezwał się porucznik Jajec. – Ten kapral, dyżurny, raportował, że nawet nie zauważył jak weszli. Nie zdążył nawet ściągnąć karabinu z szafy.

– Drzwi na komendę milicji są roztwarte jak wrota w stodole podczas żniw? – irytował się Wąsik. – A gdzie, do jasnej cholery, była reszta załogi? Na mszę poszli?

Komendant jednak przyjął raport. Ufał Dębowi całkowicie. Skoro nic nie zrobił, widocznie nie mógł. Kogo, jak kogo, ale kapitana trudno było posądzić o tchórzostwo, czy nieudolność. Może zapił, to się zdarza najlepszym, jeszcze w tak paskudnych czasach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: