- W empik go
Morena albo powieści blade - ebook
Morena albo powieści blade - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 224 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez autora "Amerykanki w Polsce."
They say my brain is warp'd and wrung.
Walter Scott.
WARSZAWA.
Nakładem GUSTAWA SEMMEWALD'A Księgarza.
przy ulicy Miodowej Nr. 486.
1842.
LEONOWI HRABI
ŁUBIEŃSKIEMU
na pamiątkę przyjaźni.
AUTOR.
Pismo mające zyskać miłość czytającego, więc wdzięczność, winno być zgodne ze smakiem i wymaganiem spółczesnem.– Winniśmy więc przeprosić czytelników powieści które dajemy, a przynajmniej uprzedzić. Powieści te nie są zgodne ze smakiem i wymaganiem spółczesnem.
Powieści które dajemy są bez węzłów, bez dziwów, nawet bez nazwisk ludzi, bez określeń (najczęściej,) szczegółów ludzi otaczających.– Pisarze znakomitsi spółcześni, wiemy, iż w powieściowych tworach, innej trzymają się drogi.– Jakkolwiek w opowiadaniach swych za główny cel mają Ludzi, zajmują się jednak raczej określaniem rzeczy, nie łudzi. Przypominamy np. jedne ze znakomitych najnowszych powieści, która przez cały ciąg swej treści opisuje Dóm;– inna, s tytułem historycznej, przez cztery tomy opisuje – Statek. Nie mamy prawa, uprzedzamy, mieścić się w tych rzędach spółczesnych.
Naszym jedynym celem było: dać kilka obrazków moralnych, kilka urywków prawdy w tym kierunku; wskazać los kilku serc, które dziś nam zwyklejszemi się zdają, lub tez pewnych stosunków społecznych, które jeszcze istnieją.–
NAZWISKA POWIEŚCI
1. Zaprzaniec.
2. Prospera.
3. Zymijo. Obraz we 4ch chwilach.
ZAPRZANIEC.
ZAPRZANIEC
I.
Zachmurzone od poranka niebo, ku wieczorowi oblokło się w kiry wiszące i sród nocy zdrojem łez zapłakało. Silny wiatr miotał krople rzęsiste, częsty grom ciskał złociste blaski. Niedobra burza, połowę pięknój ziemi objęła.
Pośród domów i ulic Miasta:– od godziny była juz ciemność i cichość, prócz głosów burzy. – Sztuczne światła wyglądające z okien ponikły, ognie ulic zwalczone burzą przygasły; bezsilny w zwężeniach wicher, w miejscach rozleglejszego rozejścia się domów igrał swobodniej; deszcz się bił, to o mokry kamień, to o gładki marmur, to o blachę; grom błyskał, a błyskiem ukazywał przelotnie rzęd jasnych domów, ich ciemne okna i ostre wzniesione w chmury wieże kościołów.–
Stała się była chwila przerwy i ciszy; a w jednej stronie miasta, w miejscu właśnie szerszego rozejścia się domów; z obu stron jednocześnie rozległ się odgłos nowy.– Zjednej strony wysoka wieża zawahała się i uderzyła pierwszą, z drugiej okno które ciemniało w górze, poruszyło się i otworzyło z wolna.– W oknie tem pośród cieniów zabielała i ukazała się postać.– Grom błysnął i rozświecił lice postaci.– Wzrok jej, co zdał się ścigać za ostatkiem burzy słabnącej, był szary, mglisty, i błędny, rzekłbyś chmura którą odbijał; włos złoty był rozrzucony w nieładzie, jakoby wichrem.– Przy każdym jaśniejszym błysku, silniejszem ranieniu, był tez widny, słaby uśmiech na bladem licu. – Czy ten uśmiech był wiecznym natem licu gościem? czy tez błyskał tylko dla gromu?– Za każdym głośniejszym wichrem, silniejszem wzburzeniem, wychylały się dalej twarz i ramiona postaci.– Zdaje się, ściskać chciała te lecące tajnie, tych s krain nieziemskch przylotniów, wstrzymać bieg ich na tej ziemi śmierci, na ziemi bolów; wypytać ich o innych stronach światowych. – Rzekłbyś, owszem, iżby się chciała sama w jedne s tych tajni zmienić; wzlecić wichrem za te czarne chmury, albo z błyskiem skryć się w kraj gromów.–
Tę myśl o chmurach i niebie, nagle jednak zdała się przerwać ziemia.– Postać w oknie pilnie spójrzała na ziemię. – Ulicą, po mokrym bruku, przed jej oczami, pomimo ciemność i burzę, szedł człowiek, zatrzymując się, przypatrując i stając. Człowiek ten nie dopiero zapewne dom swój rzucił, był bowiem w ubraniu dziennem, i nie do domu snać śpieszył; stanął bowiem i wsparty o ścianę domów, przypatrywał się burzy ostatkom. – Człowiek ten, był zapewne myśli podobnej do patrzącego przez okno, jednak nie jednej.– Błysk gromu rozświecał takie na jego licu uśmiech, raczej jednak szyderstwa, nie szczęścia;– błysk gromu rozświecał także jego długie włosy i ubiór; ale ten ubiór jego był starannie strojnym, tak się przynajmniej zdawał;–jego włos nawet siłą wichrów był niespsutym.– Jeśli człowiek o złotym włosie zajęty walką żywiołów, odepchnąłby każdą postać w tej chwili, coby s twarzą społeczną, językiem zwykłym, przerwać mu zamyślenie chciała; człowiek wsparty, zdało się, iżby owszem był wdzięcznym, gdyby stopień rozrywki chciał mu kto zwiększyć.
Ciemne wszakże wzniesione okno, zamknęło się, a cień nocny był świadkiem kilku słów na bruku wymiany; wymiany, poprzedzonej obojętnem zbliżeniem, przedzielonej grzecznem skłonieniem zapytanego.–
– „Przygoda to pewnie zrządza, żeś panie, tu tak został sród burzy; przychylniejsza druga, sprawia żeś postrzeżony;– masz tu bliski nocleg otwarty.”–
– „Istotnie, przygoda zrządza żem tu tak został;– żelazo i twardszy sen naszych stróżów zamknęły mi ściany;– za twą uprzejmość, panie, czuć tylko wdzięczność mogę; i z niej korzystać.” –
Proszący przewodniczył i pierwszy do bramy wstąpił; zaproszony podwoił kroku i unosząc się prawie szedł dalej. Człowiek z okna gonił ulicę całą, jednak napróżno.–
Człowiek z okna, jak to widzimy, był przyjacielem ludzkości, badaczem ducha: duch mniej zwykły był mu snać milszym nad inne, był mu szczerszych badań przedmiotem, przyjaźni. Człowiek z okna uczuł był nagłą przyjaźń dla zbiega.– Stał chwil kilka mogę miejsca, którego przekroczyć już nie chciał; wracał z wolna i oglądał się czyniąc ten powrót;– wrócił wreście i krokiem powolnym postąpił po schodach do siebie.– Nie rzekł on słowa do stróza który go przyjął, nie rzekł słowa do sługi który o zdrowie go pytał, nie rzekł słowa do przyjaciółek, których miał siedem, które go nie spotkały gdy wchodził, ani o zdrowie pytały, które on jednak kochał, kochał s szaleństwem serca, s całą ułudą uczuć i był szczęśliwy; serca ich bowiem, były to serca – s płótna.
Aryst (imie człowieka z okna) w treści ducha swojego, był s pewnej strony dzieckiem, był zapalonem dzieckiem swych rojeń, nadumysłowych igrań, czcicielem sztuki.– Sztuka którą był ulubił nad inne, było to odbijanie przyrody we własnych jej rysach, tworzenie ich ręką ludzką i dotykanie okiem.– Drżał on i śmiał się na widok arcydzieł tej sztuki; ściskał utwór który sam wydał, miłował go nad swe szczęście, nad życie;– i jeśli drżał o swe życie, to tylko gdy oglądał myśl w pół-sprawdzoną, czyn w półwydanym, płód w zawiązku – hańbą raczej nie nabytkiem sztuki będący- – Właśnie najznakomitsza z obecnych kochanek serca bowiem kochanka nadzieia), przyjaciółka s porządku ósma wzniosła Klio, miała wkrótce błysnąć nad inne, a dziś jeszcze stała ohydna, z ślepem okiem, z żółtością trupią, w lazaretowym łachmanie. Pędzle, paletry, oleje, te narzędzia cudów fantazyi, otaczały ją u podnóża i obok.– Skrzydło myśli zdobiło ją w urok, w blask dzienny, tę mgłę przed-zorzową.– Poruszony żywiołów walką, lubo już od nich wolny, Aryst nie pomyślił jednak i o tym przedmiocie spółczucia; ze światłem w ręku ominął nawet i Klio.– Noc i burza mogę nocy, nie odstępnemi jego fantazyi się stały; zdmuchnął światło i usnął z mara.– Nazajutrz urządzone i rozciągnione płótno, nowe już przedstawiało rysy.– Aryst był wielbicielem, twórcą wszelkich rodzajów lubej mu sztuki. Pracownią jego zdobiły wielkie obrazy z dziejów, krajowidoki ziemskie i licorysy ludzkie.– Noc, burza i pośród tej burzy człowiek, jak stały po mogę fantazyi jego, tak się wkrótce wcieliły widomie.– Aryst upodobał w tym nowym tworze; zapomniana i odwrócona Klio, blady trup o jedwabnym włosie, nie rychło odzyskała swą władzę.
Jakie były zajęcia, szczegóły, dzieje, dni dalszych Arysta, nie wspominamy; dzieje te nie są głównym przedmiotem obecnej powieści, dotkniemy tu tylko tych, które są w związku (i stało się iż były nie raz w zbyt blizkim), z głównym przedmiotem.
– „Pan się zechce odwrócić na prawo, promień słońca tu skrzywia rysy, rysy trafne nie będa” mówił Aryst do średniego wieku mężczyzny którego robił portret, w kilka podobno miesięcy po wypadku o którym rzekliśmy.–
– „ Słucham, albowiem proszę o trafne rysy.” – –„ Rysy Pana w świetle właściwem będą trafne, bo są wydatne.” –
– „Co to są rysy wydatne?” –
– „Rysy wydatne są te, które uczucia moralne nam wyobrażają dobitnie.” –
– „Moje rysy są mi więc moim dowodem; są wydatne, bo są skutkiem uczuć nie słabych;– uczucia moje nie są to uczucia dzisiejsze, – mgliste, ulatające i mylne;– uczucia moje są to uczucia silne, bo idą z ziemi, s której i ciała; żadna nauka, lub jak to dziś mówicie, wiedza nabyta, ulotna, chwytana, niepewna, nie była tych uczuć źródłem.” –
– „Rysy Pana zachowam starannie, bo są wypływem uczuć jednorodnych; rysy te które kształci gra uczuć różnorodnych, gra odcieni uczuć moralnych, wymagają baczności większej w schwyceniu; opuszczenie jednego zgięcia mało znacznego na pozór, zmienia tło twarzy.” –
– „Nie odpowiem, bo wyznać muszę iż nie rozumiem;– co to jest, coś mi Pan rzec raczył: gra uczuć różnorodnych? – Uczucia nasze wszystkie są jednorodne, jak rzekłem, idące z ziemi;– nasze uczucia moralne są tylko ku kierunkowi i ku pomocy w celach tych ziemskich.” –
– „Upraszałbym o dwie chwile przerwy, bo właśnie dochodzę do lica; usta Pana będąc wzruszone zmieniają lice,jakkolwiek nieodmieniały oczu.” –
– „Jakoż wzruszone usta odmieniaćby mogły oczy?” –
– „Są twarze w których je odmieniają.” –
– „Więc milczę;– a wyręczy mię w odpowiedzi P. Edwin.” –
Edwin, mężczyzna od mówiącego o lat parę dziesiątków młodszy, w pół wesół i w pół ponury, rzucił książkę której przerzucał karty i wstając niedbale z sofy, stanął przy oknie.–
– „ Był czas żem przenosił księgi nad okna, rzekł, spory nad księgi, a nad spory (słowa te dodał Edwin szydersko) a nad spory – samotną i wyrabianą myśl. Lecz czas ten minął.– Dziś, główną treścią mej myśli, nie przyszłość, ale obecność; żywiołem jej, nie samotność, lecz ludzie; celem jej, nie miłość ludzi, lecz siebie. Czas ten błoższy, nie pozbawiajcie go mnie;– błagam was, nie przyzywajcie mię do sporów.” –
Słowa te kończąc Edwin, krokiem wolnym odchodził od okna i zatrzymał się na chwilę koło roboty Arysta.– Aryst przerwał robotę i bawił się, jakby po zwycięztwie; spojrzał i patrzył przez chwilę na siedzący wzór swego dzieła z uśmiechem i troskliwością dziecka; potem chwilę na dzieło z uśmiechem – matki; potem zwrócił się ku stronie Edwina, i rzekł;
– „W pracy mej czy postrzegasz piękność?” – –„Nie.” –
– „Co rozumiesz przez piękność w sztuce?” Edwin odszedł.–
– Wprzerysie mej twarzy (rzekł Ernest, wstając i patrząc,), w przerysie mej twarzy jeżeli jest trafny, nic wiem czyli może być piękność; nie sądzę abym wyrazem mej twarzy mogł obudzać uczucie wstrętne, wiem jednak iż nie mam piękności rysów – choćby ze względu wieku." –
– „Czy kształtność czy podobieństwo rysów, stanowi piękność w obrazie?” –