- W empik go
Morkut i inne opowiadania - ebook
Morkut i inne opowiadania - ebook
Aleksandra Majdzińska debiutuje książką poruszającą zupełnie dzisiaj zapomniane wątki, zapisuje białe plamy polskiej kultury, powraca do tego, co nieśmiało i w ramach mowy ezopowej pojawiało się w polskiej prozie lat 60. Morkut to opowieść o tych, którym nigdy nie oddano głosu (jak dzieci, biedota, wrogowie narodowi) albo ich głos marginalizowano (jak większość kobiecych bohaterek). Ironia historii, ślepe tory dziejów, wstydliwe zdarzenia – to jej żywioł.
Mocny rysunek, wyraziste konflikty równoważą się tu z zawieszonymi zakończeniami i niejasną oceną moralną, powracają wypierane narodowe traumy, cały katalog wstydów i hańb. Żywiołem tych opowiadań jest historia, ale pojmowana w sposób nowoczesny, z żywymi, świeżymi postaciami, bo Majdzińska dobrze wie, że publikuje po #MeToo i po uznaniu w Polsce przemocy domowej za akceptowaną władzę rodziców.
O piszących w ten sposób mówi się dzisiaj, że nie biorą jeńców.
Paulina Małochleb
ksiazkinaostro.pl
Spis treści
Morkut
- Morkut 5
- Pamiątki rodzinne 18
- Krzyżyk 29
- Pod podłogą 35
- Ostatni 48
- Ze wszystkim 52
- Pamiętam 56
Inne opowiadania
- Betlejem 67
- Chustka 73
- Fotografia 77
- Kilim 82
- Baniak 86
- Trzy łzy 92
- Wiśnie 98
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7528-188-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce wisiało uparcie na błękitnym niebie. Jak na złość. Przecież w takie piękne lato się nie umiera. Dzieciaki wystrojone jak nigdy. Cała dziewiątka. Magda po raz pierwszy miała na sobie lakierowane pantofelki, o których zawsze marzyła. Widziała je u dziewczynek sąsiadów, tych grzecznych i zadbanych jak laleczki. One zawsze miały czyste i wyprasowane nawet kokardy we włosach, a na kształtnych stópkach białe lakierki od wujka z Francji.
„Trzeba było aż śmierci matki, żeby wyglądać po ludzku” – pomyślała i nawet uśmiechnęła się do swojej dorosłej myśli. Ciotka Danka kiedyś tak powiedziała, gdy przyszła do ich leżącej już wtedy matki. Jak zobaczyła mamę w brudnej koszuli, zachlapanej jedzeniem i szaroburej pościeli, to zapytała najbliżej stojące dziecko:
– Gdzie są rzeczy mamy?
Magda wyciągnęła z buzi palec i pokazała szafę w drugim pokoju.
– A pościel?
Dziewczynka wzruszyła ramionami. I znowu zaczęła doić palec.
– Powiedz Kaśce, niech do mnie przyjdzie, jak wróci ze szkoły – powiedziała zrezygnowanym głosem ciocia, a jej zwinne ręce już ubierały mamie czystą koszulę. Ciotka przygładziła jeszcze mamie włosy i powiedziała:
– No, teraz chociaż wyglądasz po ludzku.
Popatrzyła na dziewczynkę i stwierdziła:
– Ech, Morkut, Morkut, taka duża panna, a z palcem w buzi. Fe, kto to widział.
Magda szybko schowała rękę za siebie. Nie zawstydziła się, była nawet z siebie dumna, że to ona pokazała ciotce szafę z maminymi ubraniami. Zresztą, jakie one tam były mamine, najstarsza Kaśka i młodsza o rok Lidka ubierały te rzeczy na zmianę. Ona jeszcze nie mogła, bo była za mała. Ale kiedyś…
Na podwórzu przy ciągniku z przyczepą wuj Waldek rozmawiał z niskim, przygarbionym mężczyzną z grzywką zaczesaną na łysinę.
– Wiesz, Wacek – mówił, stojąc na swych długich, szeroko rozstawionych nogach z rękami wspartymi o błotnik traktora. – Tu choroba była. A jak jest choroba… – przerwał i poprawił coś w skrzynce na błotniku – …to i jest bieda. Sam wiesz.
Wacek pokiwał głową. O chorobach akurat dużo wiedział, cztery razy robili mu punkcję na kręgosłup i teraz ledwie nogami włóczy. Ani w pole, ani do kościoła. Choroba chorobą, ale u Sołdyków było coś więcej. Ale czy to warto teraz stare rany rozgrzebywać? Było minęło. Teraz będzie już tylko lepiej.
– Teraz będzie lepiej – powtórzył swoją myśl patrząc w dal na zarośnięty ogród.
– Ta – potwierdził wuj Waldek jakby nie słysząc, bo z domu wyszła ciotka Danka, a za nią gruba ciotka Wieśka z Darłowa. Niosły jakieś narzuty. Szczupła ciotka Danka, przyzwyczajona do fizycznej roboty, szybko wdrapała się na przyczepę. Wieśka nawet nie próbowała, podparła się o zaczep i podała Dance materiał.
– Zobaczymy, na ile wystarczy – powiedziała Wieśka marszcząc nos od słońca i eksponując swe końskie jedynki z tendencją do paradontozy.
– Waldek, a ile osób tu wejdzie?
– No na każdym snopku po dwie chude jak moja Danka albo jedna z takim podwoziem jak ty. – Popatrzył na jej rozłożyste biodra i zaśmiał się rubasznie Waldek.
– A idź ty! – Machnęła ręką.
– Ze dwadzieścia osób wejdzie i dzieciaków jeszcze trochę, jak pokucają. Przecież daleko nie jest, pięć kilometrów zaledwie. – Ciotka Danka już zeskakiwała z przyczepy, z tego powozu, który powiezie żałobników w ostatnią drogę Marii Sołdyk, z domu Bielawskiej, która przyszła tu do męża, bo uciekała od domowej biedy i pracy, a znalazła nędzę, harówkę i permanentną porodówkę, bo mąż miał wybujałe potrzeby seksualne.
– Maryś, ty się nie martw, dulary ci pójdą, prawdziwe dulary! – chwalił się przyszły mąż Marii.
I Maryś, łasa na pieniądze i łatwe życie, poszła na te „dulary”, co przypłaciła życiem w wieku trzydziestu ośmiu lat.
–
Magda lubiła, kiedy coś się działo. A o zamieszanie nietrudno przy tak licznej rodzinie, ale to były takie codzienne, zwykłe wydarzenia. A ona chciała czegoś niezwykłego. Na przykład jak ojciec przyłapał młodego Kozubę na kradzieży papierówek. Wlókł go całą alejkę za ucho, raz po raz przystając i wymierzając mu policzek, gdy ten za głośno zawodził. Posadził go na krześle na środku kuchni, dzieciarnia obstąpiła ich dookoła.
– Będziesz kradł? – ryczał w furii nad głową chłopaka.
Raz w policzek.
Romek Kozuba zanosił się płaczem.
– Będziesz?
Raz po gołych nogach, aż zostały czerwone pręgi.
– Mam ci wpierdolić na gołą dupę?
Dzieciaki uśmiechały się, bo wiedziały, że ojciec lubi takie lańsko ze spuszczonymi spodniami.
– Nie – krztusił się chłopak i błagalnie patrzył na ojca.
– To będziesz kradł?
Raz przez łeb.
Przedstawienie trwało dobre piętnaście minut. Wtedy zasmarkany Romek Kozuba na oczach rówieśników pocałował ojca w rękę. I pobiegł ile sił w chudych nogach.
Dziś było szczególnie ciekawie, bo tyle ludzi się kręci i pojadą na przyczepie aż na Zalesie. Magda pogładziła granatową sukienkę z niebieskim paskiem. Miała dziesięć lat i kasztanowe włosy obcięte na pazia. Proste jak druty, nie chciały się kręcić nawet jak siostra zawinęła je kiedyś na papiloty na jej urodziny. To był taki prezent od siostry, poświęciła na to całe dwadzieścia minut. Ale rano nie było nawet śladu po lokach.
Burczenie w brzuchu przypominało jej, że od rana nic nie jadła. W kuchni pachniało kawą. Na westfalce, jedynym normalnym meblu, gotowała się woda w aluminiowym garnku. Pilśniowe płyty z wytartą pomarańczową farbą stanowiące podłogę uginały się pod stopami ciotki Danki, która przyrządzała kawę. Magda zobaczyła na stole pod oknem nową ceratę. Jak inaczej wyglądał teraz ten stół, tak jakoś odświętnie. Wszystkie stołki i taborety obsiedli jacyś krewni. Magda kojarzyła tylko ciotkę Dankę, Wieśkę i pana Wacka, bo czasami pomagał ojcu przy owcach, dopóki nie pojawił się Jasiu – młody, z czupryną jasnych włosów, dobrze zbudowany. Wyrychtował sobie pokoik na strychu i był tu od wiosny do jesieni, a potem zniknął. Pewnego dnia wyniósł na podwórko kawowo-szare pudełko i za chwilę z adapteru Bambino popłynęły słowa skocznej piosenki: „Tata się żeni, tata się żeni, na tacie, bracie, trzeba się znać”. Dzieciaki miały frajdę, ale ojcu ta piosenka się nie spodobała. Zawsze reagował nerwowo i kazał zmieniać płytę.
Magda rozglądała się w kuchni za chlebem, ale na małym stoliku pod oknem go nie było. Wszystko było inne tego dnia. Tapczan matki pusty i posłany kapą. Obok łóżka nie było też cynowego wiaderka – maminej toalety. Do Magdy nie docierało jeszcze, co tak naprawdę się stało. Póki co, żyła tym nadmiarem wrażeń, nie myślała, co będzie potem. Co prawda Kaśka mówiła, że pójdą teraz do domu dziecka, ale Magda nie bardzo wiedziała, co to znaczy, ale zawsze to coś innego niż tu, jakaś odmiana, coś nowego.
– Dzieci, idźcie na dwór – powiedziała zniecierpliwionym głosem ciotka Danka.
– A gdzie chleb?
– Zgłodniała dziewczyna – uśmiechnął się mężczyzna z papierosem w zębach.
– Zaraz zrobię kanapki i cię zawołam. – Jakaś pani chciała pogładzić ją po głowie, ale Magda się odsunęła.
– Nie idź daleko, za pół godziny jedziemy – dodała ciotka Danka.
–
Autobus wlókł się po rozgrzanym asfalcie, szumiąc monotonnie. Pasażerowie zmęczeni upałem przysypiali albo tępo patrzyli na krajobraz za oknem. Z głośnika płynęła polka Lata z Radiem, a za chwilę hejnał oznajmił południe.
Adam odruchowo spojrzał na zegarek. „Powinienem zdążyć” – pomyślał. Dobrze, że kierowca dał się uprosić i obiecał zatrzymać się w Kuskowie, w końcu to przelotowy. Pewnie ten wieniec go przekonał.
Zapatrzył się na dojrzały łan żyta za oknem. Powietrze drżało od upału.
Późne w tym roku żniwa będą. Prawie miesiąc padało. Ziarno już zaczęło iść w kłosy. Dopiero od kilku dni jest słońce, ale za to przygrzewa, jakby chciało nadrobić stracony czas. Lada chwila kombajny wyjadą w pole. I właśnie w taki piękny sierpniowy dzień umarła Marysia. Rak toczył jej ciało już trzeci rok, najpierw amputowano jedną pierś, potem drugą, ale nie ustąpił, atakował kolejne komórki, wysysał z nich życie aż do przedwczoraj. Od pięciu miesięcy na morfinie, na początku zastrzyki robiła pielęgniarka z ośrodka, ale potem znudziło jej się przyjeżdżać i zostawiała zapas Ryśkowi – mężowi Marysi – temu psycholowi zdolnemu do wszystkiego. Gdy się o tym dowiedział, specjalnie pojechał do Kuskowa i zrobił jej awanturę. Jakby nie wiedziała, że Rysiek specjalnie żądał coraz większych dawek, żeby mu nie jęczała. Bóg jeden wie, co on z nią wyczyniał. Adam, od czasów kłótni u Marysi, podczas której doszło do rękoczynów z Ryśkiem, przestał wtrącać się w życie Sołdyków. Jej wybór, jej życie. Tylko dzieciaków szkoda. Ale cóż, na siłę świata nie zbawisz.
Wysadzana starymi drzewami droga wiodła do kilku poniemieckich domków rozrzuconych pod lasem. Wszystkie były jednakowe, ale w zależności od gospodarności ich właścicieli prezentowały się różnie. W ostatnim, najbardziej zaniedbanym, mieszkali Sołdykowie. Dopiero dwa lata temu pociągnęli wodę i założyli kran w kuchni i w stajni. Kiedyś były tam konie, z czasem została tylko nazwa. Sołdykowie trzymali tam teraz kilka owiec. Właściwie nie było z tego prawie żadnych dochodów. Nie mieli też pola. Rysiek postanowił za marne grosze, ale grosze, oddać je do gminy. Pozbawił się zbędnego balastu, bo do roboty to on był ostatni. Tylko gąb do wykarmienia przybywało. Tak, na tym polu to on był pracowity. Złość znowu ścisnęła Adama, gdy skręcał już w zarośniętą z obu stron alejkę. „Czy tych krzaków nie można wyciąć?” – pomyślał.
–
Magda buszowała na grządce z zielonym groszkiem. Łapczywie wyłuskiwała strąki, potem ściągała gorzki naskórek ze strączka i zjadała. Nagle usłyszała szamotanie w krzakach i zza leszczyn wybiegła starsza siostra Gabryśka. Cała czerwona, ze łzami w oczach trzęsącymi rękami zapinała guziki bluzki. Dostrzegła Magdę.
– Co się gapisz ! – Pokazała jej język i szybkim krokiem poszła w stronę stajni.
Magda nie pozostała dłużna i dodała jeszcze gest: takiego wała. Za chwilę z leszczyn wyszedł ojciec. Zaczesując grzywkę na łysinie nad czołem spokojnie rozglądał się po zaroślach ogrodu i niewielkiej połaci wyczyszczonych jako tako z chwastów grządek. Zatrzymał wzrok na Magdzie.
– Jak coś powiesz, to wpierdolę na gołą dupę – powiedział stanowczo.
Magdę słowa ojca wcale nie zdziwiły – a bo to pierwszy raz. Jej uwagę natomiast zwrócił strój ojca, miał na sobie zgniłozielony garnitur, który kiedyś nosił Jasiu, ten od adapteru Bambino. Pewnie zostawił ojcu jako spłatę długu za mieszkanie na strychu. Ojciec tymczasem zerwał strączek grochu, wyłuskał i wprawnym ruchem wrzucił jej za kołnierzyk sukienki. Niby szukając groszków pomacał zalążki jej piersi. Dziewczynka zamarła.
– Morkut, Morkut, kanaaapki! – rozległ się głos cioci Danki.
Dziewczynka wstała energicznie. Usłyszała jeszcze rubaszny śmiech ojca.
–
– Cześć, Waldek. – Adam kolejno ściskał ręce siedzącym w kuchni mężczyznom.
– Zdążyłeś na ostatnią chwilę – uśmiechnęła się ciotka Wieśka.
– A wieńce zmieszczą się na przyczepie? – zapytał.
– Pojadą w klatce, tej co się świnie na spęd wozi – powiedziała szybko Wanda, najmłodsza siostra Adama.
– Kozłowski obiecał podjechać traktorem, to pociągnie – objaśniła Danka.
– A karawan na kiedy zamówiony?
Siedzący popatrzyli po sobie i zapadło kłopotliwe milczenie.
– Nie przyjedzie? – powtórzył pytanie na wpół drwiąco.
– Widzisz – zaczęła Wanda – Rysiek chciał…
– Co? – przerwał nerwowo Adam.
– Marysia leży już w kościele. Rysiek rano sam zawiózł trumnę. Takie miał życzenie – powiedziała spokojnie ciotka Danka.
– A co to, koncert życzeń czy pogrzeb, do cholery – unosił się Adam.
– Daj spokój, Adam – włączył się wuj Waldek. – Jego żona, jego wola.
– Powinien na kolanach tę trumnę do Zalesia nieść.
Zza uchylonego okna dobiegło terkotanie traktora.
– No, pora jechać – stwierdził Waldek. – Wołaj wszystkich.
Właściwie nie wiadomo, do kogo skierował te słowa, ale wuj Waldek po prostu lubił wydawać polecenia i organizować pracę innym.
–
W dość przestronnej kuchni ciotki Danki tego popołudnia było ciasno i duszno. Duży stół i kuchenne szafki obsiedli krewni Sołdyków. Zaduch potęgował dym papierosowy. Otwarte dwa lufciki niewiele dawały.
Tyle tylko, że przez siatki założone w lufcikach Magda mogła słyszeć strzępki rozmów, brzęk szklanek o spodki. Bawiła się pod oknem z najmłodszym bratem Wojtkiem. Zrywali kwiaty malw, które rosły pod oknami. Robili z nich lalki w balowych sukniach. Jeszcze wczoraj babcia Polcia by ich za to przegoniła, ale dzisiaj nikt nie miał do tego głowy.
Rodzina ojca spóźniła się na pogrzeb. Przyjechali własnym samochodem aż z Łodzi. Dwie ciotki, wujek i wieniec, który był tak duży, że zajmował dwa tylne siedzenia. Teraz też siedzieli w kuchni i radzili.
Raz po raz z kuchni dochodziły podniesione głosy. Magda łowiła poszczególne z nich. Bardzo chciała wiedzieć, co będzie dalej, gdzie ich wszystkich zabiorą. Bo wiedziała, że tutaj nie można zostać. Wiedziała też dobrze, że nikt nie chce tu zostać, żadne z rodzeństwa, ona też nie. Najbardziej chciała pojechać tym samochodem. Nigdy jeszcze nie jechała takim, nawet do komunii poszła pieszo, bo ojciec stwierdził, że kościół blisko i nie ma powodu, żeby się samochodami wozić.
– To co, dom dziecka! Dla wszystkich?! – krzyczał wujek Adam.
– A tam dom, zaraz tam dom – uspokajała ciotka z Łodzi.
– No przecież dobrze wiesz, że tu nie mogą zostać.
– Mogą, mogą – wtrącił się ojciec.
– Ty już raz spartoliłeś sprawę, lepiej się nie odzywaj – ripostował wujek Adam.
– Bo co, to moje bachory i nic wam do nich – zdenerwował się ojciec.
Dopiero rzeczowy głos cioci Danki załagodził sytuację.
„Byle tylko nie tu, byle tylko nie tu” – modliła się w duchu Magda.
– Chodź, Wojtek, pójdziemy na orzechy. – Wstała, otrzepała z kwiatowego pyłku swoją granatowo-błękitną sukienkę.
Za domem cioci Danki i wujka Waldka była zagroda dla kur, cała obsadzona leszczynami. W tym roku był prawdziwy urodzaj na orzechy. Żółtawozłote łatwo wyskakiwały ze swoich liściastych koszyczków. Potem trzeba było je tylko położyć na kamieniu i rozbić cegłówką, no i uważać na palce. Magda wspinała się i nachylała gałęzie, mały Wojtek rwał orzechy. Z pełnymi kieszeniami kucnęli przy równo ułożonej kupce cegieł, obrosłej z dwóch stron dorodnymi pokrzywami. Wojtek kładł brązowe kuleczki, a Magda rozbijała.
Usłyszeli trzaśnięcie drzwi, a po chwili ojciec bluzgając szedł ścieżką w kierunku ich domu. Magda patrzyła z otwartą buzią na zbliżającego się ojca, stuknęła cegłówką i trafiła prosto w palec Wojtka. Mały rozdarł się niemiłosiernie.
– Co ty tu, kurwa, robisz! Palce mu haratasz!? – krzyczał ojciec. – Ja ci tu, kurwa, pokażę! Ściągaj gacie, ale już!
– Tato!
– Ale już, powiedziałem! – Szarpnął Magdę za rękę i podniósł do góry za chude ramię. – Ojca nie słucha, lafirynda jedna! Trzymaj tę sukienkę, wyżej, powiedziałem! – krzyczał zajadle i wymierzał razy zerwaną pokrzywą.
Teraz krzyk Magdy i płacz Wojtka zlewał się w jeden ryk.
Zza domu pojawił się wujek Adam i ciocia Danka.
– Przestań, pojebało cię! Przestań! – Szedł szybkim krokiem, krzycząc, wujek Adam, potem zaczął biec. Za nim wzywała Pana Boga ciocia Danka.
Ojciec rzucił pokrzywę. Zziajany chrypiał.
– Porządek musi być!
Wujek nie zdążył go złapać, rzucił tylko za nim cegłówką.
–
Wieczorem, kiedy słońce chowało się już między dwoma laskami, Magda patrzyła jak wujek Waldek szedł alejką na pekaes ze starszą siostrą, obok toczyła się sylwetka grubej ciotki trzymającej w prawej ręce reklamówkę z rzeczami swojej nowej córki. Samochód rodziny z Łodzi odjechał z podwórka z jej dwoma braćmi i siostrą prawie trzy godziny temu. Wojtek machał jej z tylnego siedzenia zabandażowanym palcem.
Najważniejsze, że każdy pojedzie do nowego domu. Tylko Magda przejdzie pieszo, bo to niedaleko. Zaraz za miedzą.