- nowość
- W empik go
Morze Północne i inne opowiadania - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Morze Północne i inne opowiadania - ebook
Kobiety z północnej wioski, przyszywające rybie ości do czepków, Święty Franciszek, który spotyka syreny, rodzina chroniąca się przed powodzią na spadzistym dachu, malarz światła, sowa: to niektórzy z bohaterów tych dziesięciu krótkich opowiadań.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-815-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FRANCISZEK I SYRENY
Legenda zaczyna się od złotej litery, w miejscu, w którym kronika milczy naderwaną stronicą. We włoskim miasteczku Pienza, w ciemnym kościółku, który z całego bogactwa fresków zachował jedynie skrawki kilku bladych postaci, stoi kamienny ołtarz, a w jego narożniku, prawie ukryte przed ludzkim wzrokiem, połyskuje szklane oczko. Pod szkłem leży nitka, wypruta z tuniki Świętego Franciszka. Ananke i Ariadna, Penelopa i Pani z Shalott, Babusia haftująca przebiśniegi na wielkanocnym obrusie, wszystkie nici splątują się w jedną opowieść o przeznaczeniu. Ten kawałek wypruł się z szaty zahaczając o srebrną łuskę, ale nie znajdziemy jej dziś wśród relikwii.
Jeśli wierzyć rybakom, zima 1211 roku była niezwykle mroźna. Drzewa oblepiał skostniały śnieg, oszroniona ziemia skrzypiała, jakby kruszyła się pod naciskiem skórzanych sandałów. Jezioro Trazymeńskie pokryła gruba warstwa lodu, można było przedostać się z Castiglione do Passignano łodziami zaprzężonymi w konie, zamiast jechać okrężną drogą wzdłuż nierównych brzegów. Franciszek patrzył na zamarzniętą taflę, jak przesuwa się pod drewnianym kadłubem, który zostawia na powierzchni lodu dwa ciemniejsze pasy.
Przyjaciel, który popędzał siwego konia, patrzył tylko przed siebie, na wyspę, leżącą na środku jeziora, wyglądała teraz jak białe wzgórze wyrastające z samotnej doliny. Długo próbował odwieść Franciszka od jego szalonego przedsięwzięcia, ale w końcu zaufał mu. Na dnie łodzi leżało zawiniątko, a w nim dwa bochenki chleba. Chleb był świeżo wypieczony, pachniał więc przez zwoje płótna, a wraz z zapachem unosiło się nad nim ciepło i rozlewało po ich stopach. Odgłos kopyt i drewna ciągnął się echem po pustej, zimowej przestrzeni.
Kiedy dotarli do wyspy, zawiniątko było nadal ciepłe. Franciszek podniósł je, a drugim ramieniem objął przyjaciela, który chwilę jeszcze trzymał go za krawędź tuniki, ale ostatecznie poddał się i pożegnał słowami prostej modlitwy. Zaczekał aż Franciszek postawi pierwsze kroki na wyspie, po czym zawrócił i ruszył w drogę powrotną do miasteczka.
Tuż przy brzegu wyspa była pochyła, układała się w kształt nadmorskich wydm. Trudno było stawiać stopy na oblodzonych kamieniach, ale w żaden sposób nie dało się ich obejść. Franciszek ślizgał się, obtarł sobie w dwóch miejscach skórę, przyłożył do niej garść drobnego śniegu i przez chwilę poczuł ulgę. Rzucił wreszcie zawiniątko daleko przed siebie, na ścieżkę prowadzącą przez las, i, podpierając się obiema dłońmi, zdołał wreszcie pokonać to pierwsze podejście. Stanął na dróżce, roztarł przemarznięte dłonie. Po lewej stronie, pod bezlistnym drzewem, ktoś siedział, zauważył to dopiero teraz. Młody mężczyzna, półnagi, rozparty na kamieniu jak na aksamitnym tronie. Alabastrowa skóra zlewała się w jedno z lutowym mrozem, z białym mchem, który porastał pień drzewa. Rysy twarzy były szlachetne, dłonie miękkie, wydłużone, palce poruszały się jak gdyby grały jakiś powolny nokturn. Rozpoznać można go było tylko po małych kozich różkach, wystających z pukli jasnych włosów, i po pustce w oczach. Franciszek przyzwyczaił się już do jego obecności. Podniósł zawiniątko z ziemi i poszedł przed siebie.
Nie znał wyspy, ale wiedział, że o tej porze roku znajdzie tu samotność, której potrzebował. Postanowił spędzić czterdzieści dni Wielkiego Postu na głodówce i modlitwie. Przyjaciel odbierze go w Wielką Środę. Franciszek wróci wtedy do swoich, żeby razem z nimi zaśpiewać niedzielny hymn o zmartwychwstaniu. Wierzył, że post przyniesie mu odpowiedź na pytanie, to samo pytanie, które dręczyło Jezusa przed wejściem na pustynię.
Szedł teraz przez las, poznawał nowy skrawek mapy. Słońce, prawie niewidoczne zza gęstych chmur, schodziło coraz niżej, przestrzeń między drzewami szarzała, ciemniała, kontury rozmywały się w półmroku. Stawiał stopy ostrożnie, żeby się nie przewrócić. Rozglądał się za miejscem, które mógłby przez ten czas nazywać domem. Znalazł je wreszcie: kępę krzewów, teraz zupełnie ogołoconych z liści. Między nimi gałęzie nachylały się w ciernistą kołyskę. Położył się w niej, wsunął ciepłe zawiniątko pod tunikę, i zasnął.
Nad ranem poczuł głód. Podniósł się, obolały, wyjął z uda cierń, który przez noc wdzierał się bólem w jego sny. Otworzył zawiniątko, oderwał kawałek chleba z pierwszego bochenka, miąższ był delikatny, skórka chrupiąca. Przełknął kilka kęsów, ułożył płótno w swoim legowisku, i ruszył przed siebie. Będzie codziennie obchodził wyspę wzdłuż brzegu, tak właśnie postanowił.
Na średniowiecznym fresku, na którym czas nie istnieje, widać było zapewne jego postać w wielu miejscach jednocześnie: w lewym górnym rogu pochyla się nad zranionym ptakiem, poniżej roznieca ogień i ogrzewa nad nim sine dłonie; po środku wznosi oczy ku ołowianym obłokom w chwili rozpaczliwej modlitwy; wyjmuje kolec z zajęczej łapy; wpatruje się później w ogromne sople, zwisające ze skały, w załamujące się w nich światło. Przy prawej krawędzi spod śniegu przebija trawa, u stóp poety siedzi zając z zagojoną raną, na otwartej dłoni ptak ze szramą na pierzastym brzuchu. Poza tymi strzelistymi chwilami, jego dni wyglądały podobnie: głód, znużenie, samotność. Zresztą we wszystkich rękopisach brakuje stron, mało wiemy o dniach, które poprzedzały rozgwieżdżoną noc legendy.
Siódmego dnia zobaczył z góry diabła na tafli jeziora, daleko od brzegu, ale na tyle blisko, że widział dokładnie jego młode ciało pochylone nad lodem. Diabeł starł dłonią szron i śnieg z powierzchni i wpatrywał się przez to okienko w ciemną głębię. Uderzał co jakiś czas palcami w lód, drapał po nim paznokciem. Na coś czekał. Franciszek poszedł dalej. Znał różne diabelskie sztuczki i wiedział, że najlepszą obroną jest trzymać się od nich z daleka.
Czternastego dnia zauważył, że diabeł klęczy na jeziorze, w pobliżu miejsca, które codziennie odsłaniał spod śniegu. Opierał się dłońmi o lód i śmiał się do siebie. Spojrzał nagle w górę, prosto w oczy Franciszka. Nie zawołał go, tylko spojrzał, bo wiedział, że samo spojrzenie wystarczy, żeby go wezwać. Franciszek jednak nie zszedł na brzeg, chociaż diabeł czekał na tafli lodu aż do zmroku.
Następnego dnia wszystko się powtórzyło: drapanie w lód, uderzanie, śmiech. Tym razem jednak diabeł udał, że nie widzi przechodzącego Franciszka, podniósł się i odszedł powolnym krokiem w stronę wyspy, a później wzdłuż niej, aż zniknął za zakrętem. Franciszek wpatrywał się długo w to diabelskie miejsce. Z daleka widać było tylko ciemną plamę, szeroką już i błyszczącą od drobinek mrozu. W pewnej chwili pod powierzchnię coś podpłynęło, zaświeciły rybie łuski. „Chce mnie odciągnąć od postu rybim mięsem”, pomyślał Franciszek, uśmiechnął się do siebie i ruszył w swój codzienny obchód wyspy, wypatrując ptaków i leśnych zwierząt.
Minęły kolejne dwa dni, podczas których raz jeszcze nadgryzł chleb, twardy już teraz i zimny. Musiał długo trzymać bochenek w dłoni, nawilżać oddechem, dopiero wtedy dało się go przełamać. Zaciskał później oderwany kawałek w dłoniach, mówił nad nim modlitwy, żeby ciepłe powietrze z jego ust zamieniło w posiłek to, co było podobne do kamienia. Po południu przystanął na wystającej skale niedaleko miejsca, w którym wysiadł z łodzi, i wpatrywał się w okienko w jeziorze. Czekał aż ryba jeszcze raz przepłynie, nie chciał jej zjeść, nie, chciał jedynie znów zobaczyć inne żyjące stworzenie, żeby nie czuć się tak bardzo samotnie. Coś zaszumiało pod warstwą lodu i przez ciemne oczko przemknął cień: ale tym razem wydało mu się, że to nie ryba, a człowiek, mignęły mu przed oczami złożone na piersi ramiona i łagodny owal twarzy. Odwrócił szybko wzrok, bo nie lubił diabelskich sztuczek. Wspiął się do swojej kołyski w trzewiach lasu.
Syreny wód południowych pływają tuż pod powierzchnią, latem słońce prószy ich włosy miedzią i starym złotem, wypełnia oczy głębokim błękitem. Nasze słowiańskie syreny, zielonookie, czarnowłose, kryją się w gęstych wodorostach, zimą rzadziej podpływają pod zamarzniętą powierzchnię, i wpatrują się matowym wzrokiem w smutek niskich nieboskłonów. Ich południowe siostry mają gładką skórę i szerokie, szeleszczące łuski, lubią ocierać się o rybackie łodzie, o nogi śniadych chłopców siedzących wieczorem na brzegu. Rzadko się zdarza, żeby mróz ścinał ich wody; czują się wtedy zagubione, tracą zmysły od własnych tęsknot i pieśni. Noszą dostojne imiona: Leukozja, Limea, Himeropa. Zbierają na dnie mórz, rzek i jezior potłuczone lusterka, muszle, rozerwane korale, pęknięte klucze, i układają je na skałach: kiedy zachodzi słońce, gromadzą się przy nich, i oglądają swoje odbicie w wyłowionych skarbach. Ostatnie promienie dnia prześwietlają ich włosy zmęczoną purpurą. Usta syren są miękkie i pachną cukrem. Potrafią tylko całować i śpiewać miłosne pieśni, za którymi mężczyźni płyną dniem i nocą, wiosłując spękanymi dłońmi, zszywając rozdarte żagle, aż po brzegi snu.
Był już początek marca. Zima zaczynała powoli ustępować przedwiośniu, ale jezioro było nadal skute lodem, czasem w oddali widać było łodzie albo wozy ciągnięte przez konie czy osły. Któregoś ranka Franciszek zsunął się po ośnieżonych kamieniach, żeby zajrzeć z bliska w mętną wodę. Rozejrzał się, diabła nie było w pobliżu. Stawiał kroki bardzo ostrożnie, bo lód na powierzchni zaczynał topnieć i tafla była śliska. Zbliżając się do przejrzystego skrawka miał wrażenie, że coś stuka w lód od spodu, że coś śledzi jego niepewne kroki.
Pochylił się wreszcie i zobaczył pod wodą dwie śpiące twarze, a później jeszcze jedną, z szeroko otwartymi oczami, która wpłynęła w odsłonięty krąg wprost spod jego stóp. Odskoczył, przerażony: nie tym, co zobaczył, ale tym, że stało się to tak niespodziewanie.
Znów ścienne malowidło: Franciszek stoi nad zamarzniętym kręgiem, który ustawiony jest pionowo, i wpatruje się w trzy płaskie kobiece postacie. Tuż obok śnieg topnieje, wyspa w tle zaczyna zielenieć, jezioro otwiera się powoli i z tych szczelin wynurzają się kobiece dłonie albo krańce rybich ogonów. Jeszcze dalej Franciszek stoi na brzegu i podnosi z piasku różową muszlę, wcześniej położyła ją tam syrena, widzimy to na pasku poniżej. Pod koniec, prawie przy ramie, Franciszek i syrena patrzą na siebie: on przywiązany rozerwaną tuniką do drzewa, jak dawni marynarze, ona na wpół zanurzona w jeziorze, owija zalotnie kosmyk włosów wokół palca.
Nadeszła Wielka Środa, marcowa noc rozciągnęła się nad wyspą jak haftowana cekinami chusta. Księżyc świecił jasno, a w jego świetle kołysały się blade, niemal białe ciała syren. Unosiły się na powierzchni jakby spały, włosy rozsypały się we wszystkie strony i złociły się, jaśniały w jedwabnej poświacie. Co jakiś czas odpychały się ogonem od głębin, ich łuski chrzęściły wtedy, szeleściły jak lekkie rycerskie kolczugi.
Wtedy właśnie Franciszek usłyszał jak go wołają. Nie bał się ich już, przestał się przywiązywać do drzew, zatykać uszy miąższem czerstwego chleba. Przez wiele dni nie szukały go, więc stracił czujność, zaczął im się przyglądać z miłością, jaka przepełniała go wobec całego boskiego stworzenia. Teraz ich głos przedostał się po wodzie na brzeg wyspy i wspiął po kamieniach, między wątłymi źdźbłami trawy, przez chaszcze i nory zwierząt aż do ciernistej kołyski, w której Franciszek leżał na plecach i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo.
Podniósł się i szedł w półśnie, półjawie przez las, aż poczuł jak mokry piasek chłodzi jego stopy. Diabeł siedział wtedy na swoim kamieniu i nieporadnie obrywał korę z gałęzi. Franciszek zstąpił do jeziora i szedł dalej przed siebie, a kiedy woda sięgnęła jego podbródka, położył się i zaczął płynąć.
Na fresku pojawiłaby się okrągła plama światła, jak wejście do groty, w której przesuwają się cienie. Franciszek leżał teraz między syrenami na chybotliwej powierzchni, złote włosy objęły jego wychudzone ciało.
Nad nimi rozpostarła się cisza. Cisza i wieczność. Gwiazdozbiory przesuwały się niezauważalnie przez potężny, bezkresny wszechświat. W tej doskonałej chwili Franciszek poczuł nagle coś, czego nigdy dotąd nie doświadczył, co było tylko przeczuciem, intuicją, snem szaleńca: poczuł jedność rzeczy. Zobaczył to, co syreny, to, co widzi całe stworzenie poza człowiekiem: Boga jako jedność wszechrzeczy.
Trudno opisać radość diabła! Przez cały ten czas kuszenia próbował nakłonić Franciszka do grzechu cielesnego, ale okazało się, że osiągnął coś o wiele cenniejszego: udało mu się oderwać go od świata. Uwielbiał świętych, którzy nie dotykają ziemi, którzy zachłystują się odkryciem wiecznego porządku i mają tylko jedno pragnienie — zatracić się w nim, umrzeć dla ludzi, wtopić się w tę nieopisaną jedność i pławić się bez końca w jej uwielbieniu.
Franciszek poczuł jednak dłoń syreny, wędrującą po jego udzie, po biodrze, aż po miejsce, w którym ramię wyrasta z tułowia. Wybudziła go z tej największej pokusy. Chwyciła go mocno i przyciągnęła do siebie. W jego tunikę zaczęły wbijać się łuski. Obudził się z wizji, świat znów rozsypał się na kawałki, rzeczy stały się osobne, rozdzielone, jak kafelki mozaiki. Przekręcił głowę, jego twarz leżała teraz naprzeciwko twarzy syreny. Patrzyła na niego spod półprzymkniętych powiek, jej palce wbijały się wciąż w jego ramię, drżały. Przysunęła się bliżej. Pełne usta rozchyliły się i z jej warg spłynął szept. Wypowiedziała swoją tęsknotę prosto w usta Franciszka, a później wlała mu ją do ucha.
— Pragnę drogi — mówiła syrena, płacząc — chcę iść po ziemi.
Franciszek objął ją omdlałym ramieniem.
„Zaraził się ich tęsknotą”, myślał diabeł nad ranem, kiedy łódź przyjaciela zabrała Franciszka i zaczęła się oddalać od wyspy, „omamiły go swoim śpiewem”. Na brzegu zostało pół bochenka chleba i drugi cały, nienaruszony. Franciszek chciał je skruszyć ptakom, ale stwardniały jak kamienie. Leżą do dziś w miejscu, w którym je położył.
Wiedział, że odtąd musi wciąż być w drodze, aby uciec przed pokusą przedwczesnego zatonięcia w Bogu. Iść, kaleczyć stopy, wpatrywać się z osobna w rzeczy i sprawy, pochylać się nad nimi jak nad rannym zającem, łączyć je niewidzialną linią drogi. Na fresku, na prawo od jeziora, rozwija się mapa, a na niej Dalmacja, Hiszpania, Egipt, niekończące się wzgórza Umbrii. W rogu przyjaciel cumuje łódź i niesie do ołtarza skręconą nitkę z tuniki, owiniętą wokół rybiej łuski.MORZE PÓŁNOCNE
Na samym krańcu rybiego szkieletu wyrasta okrągła ość pokryta drobnymi kolcami. Wyjmujemy ją delikatnie i kładziemy na półmisku z niebieskiej porcelany. Kiedy obeschnie, pocieramy ją skrawkiem rękawa, aż stanie się gładka jak perła. Powtarzamy ten rytuał za każdym razem, kiedy nasi mężczyźni mają wrócić z morza.
Gdy tylko na horyzoncie pojawiają się żagle ich łodzi, sięgamy do skrzyń po wysokie kapelusze zakończone w szpic, kładziemy je na stołach. Naszywamy na nich kolejną rybią perłę, nowy radosny dzień powrotu; na białym płótnie perły układają się w liście, w gałęzie, drzewa. Igła zgrzyta, ocierając się o twarde szkliwo. Przegryzam nić zębami, staję przy oknie: uliczki zaczynają się wypełniać powolnym tłumem kobiet.
W czasach, które należą do legendy, piorun rozkruszył wierzchołek naszej latarni. Można by obliczyć ten czas przesuwając palcem po perłowych wzorach, ale mamy wiecznie skostniałe dłonie, liczby mylą się, palce przeskakują zbyt szybko po grubych szwach. Tu wracał mój ojciec, tu jego stryj, tu pradziadek, pokazuję córkom blade koraliki tuż nad czołem; inne opowieści rozmyły się, rozsypały, wyblakły.
Odkąd nie ma latarni, w każdym dniu powrotu zakładamy lniane suknie, owijamy się szalami z przaśnej wełny. Wychodzimy z wioski i zstępujemy wąską ścieżką do samego nabrzeża. Przyciskamy do głów kapelusze, bo wicher targa nimi we wszystkie strony. Kiedy docieramy do ruin latarni, ustawiamy się zwartym rzędem wzdłuż stromego brzegu. Nasze postacie odcinają się od czarnych skał, które ciągną się jak okiem sięgnąć, w nieskończoność. Mężczyźni dostrzegają nas z daleka. Na chwilę wstrzymują łodzie, ustawiają busole i żagle, ruszają w naszą stronę.
Jens powiedział mi którejś nocy, kiedy już nie było między nami tajemnicy, że żagle i busole również należą do legendy. Mężczyźni znają morze jak własne dłonie, umieją rozpoznać drogę, nasza pomoc nie jest im potrzebna. Łodzie zatrzymują się na widok naszych białych sylwetek, by mężczyźni mogli ponownie wybrać: czy płynąć dalej za czarnym żywiołem, czy wracać do chłodnej codzienności.
Nie powiem o tym naszym córkom. Dla każdej z nich nadejdzie sztormowa noc, w której usłyszą męskie słowa prawdy. Tymczasem łodzie wypływają i wracają, a drzewa na kapeluszach rozrastają się w gaje i krajobrazy.NA DACHU
Babka gramoli się na dach po drabinie, którą już dawno temu powinniśmy byli wyrzucić. Trzeba wiedzieć jak się po niej wspinać, szczeble są obluzowane, obracają się niebezpiecznie, jeśli ktoś nieostrożnie postawi stopę; z bocznych desek wystają w kilku miejscach gwoździe i drzazgi i kaleczą boleśnie skórę. Nasz dom położony jest najwyżej w miasteczku, dlatego mamy gości, tłumią się wszyscy nerwowo na strychu i czekają, aż babka przeciśnie się przez wąskie okienko i pozwoli wejść innym. Ale trwa to i trwa, słyszymy, że na górze już jej pomagają, chwycili ją za ręce i próbują wciągnąć, babka wzywa świętych i bluźni żyjącym, ale odpycha się dzielnie stopami od chybotliwych szczebli.
Ciotka wdrapuje się tuż za nią, zapiera się kolanami i pcha babkę do góry. Ręce ciotki znikają aż po łokcie w fałdach babcinych spódnic, założyła je wszystkie, jedna na drugą, nie myśląc o tym, że trzeba będzie się przecisnąć przez to małe okienko, w ogóle jej to nie obchodziło.
W końcu udaje się przepchnąć babkę, za ciotką wchodzą następni, tłumaczymy każdemu jak opierać stopy, gdzie nie kłaść dłoni. Ale nie słuchają nas, albo od razu zapominają, chcą jak najszybciej być na dachu, słyszymy ich głośne syknięcia, kiedy rozcinają sobie skórę, tracą równowagę i kopią w policzki tych, którzy stoją poniżej. My wchodzimy jako ostatnie, zabieramy ze sobą kota. Miauczy przeciągle i próbuje się wywinąć, ale mowy nie ma, nie może sam zostać na dole.
Na dachu jest już mało miejsca. Tuż przy kominie siedzi babka, wciskamy się w przestrzeń między nią a rynną, siadamy na jej spódnicach, które leżą na dachówkach jak dywan. Babka cmoka, niezadowolona, ale nic nie mówi. Nie tylko ona, nikt nic nie mówi, wszyscy tylko patrzą jak woda wdziera się między domy i zalewa nasze ogrody, taczki, konewki. Szum nasila się, od pól idzie kolejna fala, wygląda jak ogromne zwierzę, jakby żyła i wiedziała co robi, pochyla czoło i pędzi prosto na nasze miasteczko. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej potęgi, zabiera ze sobą to, co napotka, zrywa płoty, przewraca jabłonki, które zeszłego roku sadziliśmy przy kapliczce, i kapliczkę też wyrywa z ziemi i niesie ze sobą, żeby później bezbożnie cisnąć nią w któreś okno albo drzwi.
Na wzgórzu za kościołem gromadzą się dzikie konie. Patrzą na rwącą wodę, rżą, obracają się niespokojnie.
My też wiercimy się na dachu, wychylamy się nad ramionami innych, i patrzymy jak woda się podnosi. Kiedy babka była na Północy, widziała jak oklejają tamtejsze chaty kamieniami, układają je ściśle od ziemi aż po dach i sklejają gęstą maltą, i po powrocie kazała dziadkowi zrobić to samo. Dlatego teraz czujemy się bezpieczni, już raz powódź przeszła przez miasteczko i ominęła nasz dom.
Babka mówi szeptem swoje modlitwy, ale w pewnej chwili gestem nakazuje mi, żebym się na chwilę podniosła, opieram się o ramię siostry i unoszę lekko do góry, a babka wyszarpuje spode mnie swoje spódnice, gładzi je dłonią, żeby się równo układały. Tak samo rozkłada je na Wielkanoc, kiedy są uprane i schną na płocie za domem. Podchodzi do nich i prostuje każde zagięcie, a gdy tylko wyschną, znów je chowa w skrzyni, poza tą jedną, codzienną, którą znów będzie nosić cały rok.
Kiedy byłyśmy małe, wyciągałyśmy je potajemnie i zakładałyśmy na nasze lniane halki. Pachniały ziołami, które babka układała na dnie skrzyni, i czymś jeszcze, jakąś tajemnicą. Były ciężkie i nie dałybyśmy rady w nich chodzić, dlatego wiązałyśmy je tylko na chwilę, przechadzałyśmy się wielkimi krokami po izbie, i znów chowałyśmy, dbając o to, żeby były złożone jak trzeba.
Spódnica pielgrzymkowa, tę kochałam najbardziej. Babka chyba też, bo założyła ją dziś jako pierwszą, leży teraz na samym spodzie, na jej pokaleczonych nogach, chroniona warstwami innych tkanin. Jest zszyta z szerokich pasów w kolorze brudnej zieleni, taki kolor mają nasze oczy, oczy wszystkich oprócz matki. Szwy też są zielone, ale nić jest sztywna i gruba, przez to widać ją nawet z daleka, nadaje spódnicy kształt ptasiej klatki. Trudno mi sobie wyobrazić jak babka dała radę przejść w niej wtedy taki szmat drogi. Późną jesienią poszła z siostrami i innymi kobietami do małej świątyni na Północy, żeby prosić Matkę o wybaczenie dla swoich mężczyzn. Po wielu dniach pielgrzymki pierwszy i ostatni raz w życiu zobaczyła morze. Przyszyła wtedy do spódnicy rzędy różowych muszelek. Stukały o siebie kiedy wracała, ale nie pokruszyły się. Po pielgrzymce babka była odmieniona. Na wiosnę urodziła się nasza matka i od tamtej pory babka już nigdy nie opuściła miasteczka.
Matka siedzi teraz na krawędzi dachu, patrzy w drugą stronę, na sad i pola. Wodą płyną kawałki drewna, pewnie drzwi od stodoły, które trzeba było już dawno naprawić. Za nimi dwa wozy, na jednym leży jeszcze siano, którego nie zdążyliśmy rozładować, jest suche, może uda się je odzyskać, jeśli woda nie zaniesie go zbyt daleko. Powódź wdziera się już do pierwszego domu, przepływa nad progiem, zaraz podniesie się aż do okien. Ktoś płacze z tyłu, ale nie widzę kto, chyba ciotka, bo wie, że zaraz zaleje nas wszystkich.
Przyglądam się wodzie i dzieciom sąsiadów, które siedzą w milczeniu na krawędzi dachu i machają nogami, ale najbardziej przyciągają mnie spódnice, zawsze były dla nas niedostępne i nigdy nie mogłam patrzeć na nie z bliska, dotykać ich, jedynie w wykradzionych chwilach w półciemnej izbie, kiedy dorośli byli w sadzie. Wysuwam po cichu dłoń spod krawędzi zielonej spódnicy i wsuwam ją pod następną, tę z białego płótna. Rozpoznaję ją od razu, babka sama haftowała ją na wiano, wyszyła na niej szeregi zgrabnych różyczek. Między nimi powiązała nić w wysokie supełki, które z daleka wyglądają jak perły. Przy stanie doszyty jest wysoki pas z miedzianymi kręgami, od kowala, który kochał babkę przez całe życie, ale wyznał jej to kiedy było już za późno. Na kręgach wykute są cienkie obręcze, poprzecinane kreskami, wyobrażałam sobie zawsze, że to rzędy maleńkich słońc. Babka chwytała je, kiedy przychodziły skurcze, dlatego teraz dwa z nich, po bokach, są wygięte i poniszczone. Kowal chciał je naprostować, ale nie pozwoliła.
Nie zaszyła też nigdy rąbka, którego czepiała się jej młodsza córka, ciotka, której nigdy nie poznałam, kiedy zabierali ją do wód. Nie chciała jechać, jakby przeczuwała, że choroba pogorszy się i nie pozwoli jej już nigdy wrócić w rodzinne strony, ale babka była niewzruszona, może rzeczywiście wierzyła w moc gorących źródeł, a może chciała pożegnać się z córką wcześniej i stopniowo przyzwyczajać do wiecznej rozłąki. Nie zaszyła, więc chciała pamiętać, to jest pewne, bo nie zrobiła tego z lenistwa. Nie znam nikogo, kto byłby bardziej pracowity. Prędzej się przewróci, niż nie skończy roboty przed zachodem słońca.
Ta następna spódnica jest właśnie z czasów, kiedy chodziła do pierwszego sadu, zanim spłonął. Czerwony fartuch podszyty beżową mereżką. Lubię po nim wodzić dłonią, bo materiał układa się w wypukłe prążki. Tuż przy lamówce świecą huculskie kwiaty: nić wytarła się i błyszczy, palce ślizgają się po niej jak po mokrym kamieniu. Zasadzili nowy sad i czekali, a babka poszła w tym czasie uczyć się u garncarza, któremu błyszczały niezdrowo oczy. Doszyła wtedy sama sznurowany gorset, żeby trudno ją było ją rozwiązywać, zaciągała go sobie z przodu i wiązała w kilku miejscach, które są teraz naderwane.
Woda idzie coraz dalej, zalała już całe miasteczko i podnosi się nieubłaganie, patrzymy na przejrzystą linię, która przecina na pół ściany, drzewa, naszą nadzieję. Kot przeciąga się, ziewa i znów zasypia.
Opieram głowę na babcinej spódnicy. Po wierzchu leży ta najlżejsza, którą babka od zawsze wkłada na potańcówki. Wiosną po odwilży i po skończonych sianokosach, w wigilię wszystkich naszych patronów, w dni narodzin i po pogrzebach, zbieramy się wciąż na tej samej łące na wzgórzu, gdzie teraz gromadzą się wystraszone konie, i tańczymy. Chłopcy przygrywają na prostych skrzypkach, ale tańczylibyśmy i bez nich, wystarczą nam nasze głosy. Śpiewamy piosenki, przy których tańczyli nasi przodkowie. Spódnice otwierają się jak dzwony powoju, obracają się tak szybko, że kwiaty zlewają się w linie. Ojciec babki, mój pradziadek, dał jej kiedyś naszyjnik na czarną godzinę. Wszyła go do tej spódnicy, żeby mieć go zawsze przy sobie w chwilach zabawy, bo często się zdarzało, że do pustych domów wchodzili wtedy złodzieje z sąsiednich miasteczek. Nigdy jeszcze go nie wypruła, „to jeszcze nie czarna godzina”, powtarzała. Zawsze może być gorzej. Kowal przez te wszystkie lata stał za pniem drzewa i przyglądał się tańczącej babce, czekał.
Świat wygląda teraz jak stara baśń. Woda idzie spokojniej, ledwie się porusza. Odbija się w niej księżyc ze swoimi gwiazdami. Wydaje mi się, że wierzchołki drzew i kominy, wieża kościoła i to, co zostało na powierzchni, wszystko zaczyna teraz rosnąć w drugą stronę. Kładę się na krawędzi dachu głową w dół, trudno rozróżnić gdzie jest niebo, a gdzie nasze drogi zajęte przez powódź. Gałąź jabłoni płynie po linii, na której stykają się dwa światy. Gdyby ktoś spojrzał na nas z daleka, zobaczyłby dach wrastający w dno, i nas, rozbitków, opadających w wodne otchłanie.
Babka wzdycha głośno:
— Człowiek się tak tego życia trzyma, tego pasma smutku.
Nie mówi nic więcej, tyle wystarczy, żeby opowiedzieć tę noc. Zaczynamy więc śpiewać. Babka porusza ramionami i szyją, jakby tańczyła, a my za nią. Dwie dziewczynki wspięły się na komin, położyły ręce na biodrach, przechylają się na boki. Kowal budzi się, siada wygodniej, wyjmuje spod peleryny maleńkie skrzypki. Kołyszemy się w rytm piosenki. Wszyscy mamy niskie głosy, tylko głos naszej matki jest wysoki, przejmujący, wybija się zawsze ponad nasz chór, podczas niedzielnych nabożeństw i kiedy zbieramy jabłka, jest w nim ogromna, nieobjęta rozumem nostalgia za czymś dalekim. Babka patrzy na nią i śpiewa razem z nami, ale jej oczy są gdzie indziej, daleko stąd.SOWA
Dawno temu spędziłam tydzień na okręcie marynarki wojennej i któregoś dnia kucharz opowiedział mi o sowie, którą trzymał w domu jego wuj. Sowa siedziała na gałęzi w mosiężnej klatce i nieruchomo wpatrywała się w pejzaż za oknem. Kiedy dzień wstawał jasną zorzą, albo kładł się czerwonym zachodem, sowa wydawała z siebie coś w rodzaju westchnienia, niskie i głębokie „uuuch”. To samo działo się, kiedy wuj kucharza grał na skrzypcach, kiedy czytał na głos żonie, kiedy podchodził do okna, żeby popatrzeć na przelatujące ptaki. Któregoś dnia wuj umarł, a sowa zamilkła. Wszechświat rozpościerał przed nią swoje codzienne cuda, ale pozostawała wobec nich obojętna. Pewnej nocy wdowę obudziło sowie westchnienie. Usiadła na łóżku i zobaczyła, że sowa zwrócona jest do wnętrza pokoju, wpatruje się nieruchomo w jeden punkt na środku podłogi i powtarza „uuuch”, „uuuch”, raz za razem. Ogarnął ją strach i oddała sowę obcym ludziom, ale kucharz, który był wolnym duchem, powtarzał stojąc na pokładzie, że ciotka postąpiła niewdzięcznie, pozbywając się jedynego ogniwa łączącego ją z zaświatami. Lęk, gniew i znużenie nigdy nie są dobrymi doradcami.LETIZIA
Zanim siostra Letizia wprowadziła się do kawalerki na parterze, tuż pod mieszkaniem Rity, nigdy nie miała okna z parapetem, na którym mogłaby ustawić doniczki. Kwiaty rosły więc na półkach, na stoliku, czasem podwieszała je pod sufitem w koszyczkach wydzierganych szydełkiem. Trudno jednak było je podlewać, woda kapała na książki albo na podłogę; słońce rzadko docierało do zmarniałych liści i rośliny kończyły swoje nieciekawe życie więdnąc, usychając, rozsypując się w pył.
Mimo to _suor Letizia_ nie poddawała się, podtrzymywała przy życiu swój domowy ogródek jak tylko umiała. Widzimy ją teraz przy Campo de’ Fiori, w sercu starego Rzymu, stoi przy straganie, który aż ugina się od zieleni. Kwiaciarka głośno zachwala towar, chwyta spracowanymi dłońmi pączki kwiatów, gładzi ich płatki, podnosi doniczki i obraca je przed oczami zdumionej Letizii. Większość nazw słyszy po raz pierwszy.
Legenda zaczyna się od złotej litery, w miejscu, w którym kronika milczy naderwaną stronicą. We włoskim miasteczku Pienza, w ciemnym kościółku, który z całego bogactwa fresków zachował jedynie skrawki kilku bladych postaci, stoi kamienny ołtarz, a w jego narożniku, prawie ukryte przed ludzkim wzrokiem, połyskuje szklane oczko. Pod szkłem leży nitka, wypruta z tuniki Świętego Franciszka. Ananke i Ariadna, Penelopa i Pani z Shalott, Babusia haftująca przebiśniegi na wielkanocnym obrusie, wszystkie nici splątują się w jedną opowieść o przeznaczeniu. Ten kawałek wypruł się z szaty zahaczając o srebrną łuskę, ale nie znajdziemy jej dziś wśród relikwii.
Jeśli wierzyć rybakom, zima 1211 roku była niezwykle mroźna. Drzewa oblepiał skostniały śnieg, oszroniona ziemia skrzypiała, jakby kruszyła się pod naciskiem skórzanych sandałów. Jezioro Trazymeńskie pokryła gruba warstwa lodu, można było przedostać się z Castiglione do Passignano łodziami zaprzężonymi w konie, zamiast jechać okrężną drogą wzdłuż nierównych brzegów. Franciszek patrzył na zamarzniętą taflę, jak przesuwa się pod drewnianym kadłubem, który zostawia na powierzchni lodu dwa ciemniejsze pasy.
Przyjaciel, który popędzał siwego konia, patrzył tylko przed siebie, na wyspę, leżącą na środku jeziora, wyglądała teraz jak białe wzgórze wyrastające z samotnej doliny. Długo próbował odwieść Franciszka od jego szalonego przedsięwzięcia, ale w końcu zaufał mu. Na dnie łodzi leżało zawiniątko, a w nim dwa bochenki chleba. Chleb był świeżo wypieczony, pachniał więc przez zwoje płótna, a wraz z zapachem unosiło się nad nim ciepło i rozlewało po ich stopach. Odgłos kopyt i drewna ciągnął się echem po pustej, zimowej przestrzeni.
Kiedy dotarli do wyspy, zawiniątko było nadal ciepłe. Franciszek podniósł je, a drugim ramieniem objął przyjaciela, który chwilę jeszcze trzymał go za krawędź tuniki, ale ostatecznie poddał się i pożegnał słowami prostej modlitwy. Zaczekał aż Franciszek postawi pierwsze kroki na wyspie, po czym zawrócił i ruszył w drogę powrotną do miasteczka.
Tuż przy brzegu wyspa była pochyła, układała się w kształt nadmorskich wydm. Trudno było stawiać stopy na oblodzonych kamieniach, ale w żaden sposób nie dało się ich obejść. Franciszek ślizgał się, obtarł sobie w dwóch miejscach skórę, przyłożył do niej garść drobnego śniegu i przez chwilę poczuł ulgę. Rzucił wreszcie zawiniątko daleko przed siebie, na ścieżkę prowadzącą przez las, i, podpierając się obiema dłońmi, zdołał wreszcie pokonać to pierwsze podejście. Stanął na dróżce, roztarł przemarznięte dłonie. Po lewej stronie, pod bezlistnym drzewem, ktoś siedział, zauważył to dopiero teraz. Młody mężczyzna, półnagi, rozparty na kamieniu jak na aksamitnym tronie. Alabastrowa skóra zlewała się w jedno z lutowym mrozem, z białym mchem, który porastał pień drzewa. Rysy twarzy były szlachetne, dłonie miękkie, wydłużone, palce poruszały się jak gdyby grały jakiś powolny nokturn. Rozpoznać można go było tylko po małych kozich różkach, wystających z pukli jasnych włosów, i po pustce w oczach. Franciszek przyzwyczaił się już do jego obecności. Podniósł zawiniątko z ziemi i poszedł przed siebie.
Nie znał wyspy, ale wiedział, że o tej porze roku znajdzie tu samotność, której potrzebował. Postanowił spędzić czterdzieści dni Wielkiego Postu na głodówce i modlitwie. Przyjaciel odbierze go w Wielką Środę. Franciszek wróci wtedy do swoich, żeby razem z nimi zaśpiewać niedzielny hymn o zmartwychwstaniu. Wierzył, że post przyniesie mu odpowiedź na pytanie, to samo pytanie, które dręczyło Jezusa przed wejściem na pustynię.
Szedł teraz przez las, poznawał nowy skrawek mapy. Słońce, prawie niewidoczne zza gęstych chmur, schodziło coraz niżej, przestrzeń między drzewami szarzała, ciemniała, kontury rozmywały się w półmroku. Stawiał stopy ostrożnie, żeby się nie przewrócić. Rozglądał się za miejscem, które mógłby przez ten czas nazywać domem. Znalazł je wreszcie: kępę krzewów, teraz zupełnie ogołoconych z liści. Między nimi gałęzie nachylały się w ciernistą kołyskę. Położył się w niej, wsunął ciepłe zawiniątko pod tunikę, i zasnął.
Nad ranem poczuł głód. Podniósł się, obolały, wyjął z uda cierń, który przez noc wdzierał się bólem w jego sny. Otworzył zawiniątko, oderwał kawałek chleba z pierwszego bochenka, miąższ był delikatny, skórka chrupiąca. Przełknął kilka kęsów, ułożył płótno w swoim legowisku, i ruszył przed siebie. Będzie codziennie obchodził wyspę wzdłuż brzegu, tak właśnie postanowił.
Na średniowiecznym fresku, na którym czas nie istnieje, widać było zapewne jego postać w wielu miejscach jednocześnie: w lewym górnym rogu pochyla się nad zranionym ptakiem, poniżej roznieca ogień i ogrzewa nad nim sine dłonie; po środku wznosi oczy ku ołowianym obłokom w chwili rozpaczliwej modlitwy; wyjmuje kolec z zajęczej łapy; wpatruje się później w ogromne sople, zwisające ze skały, w załamujące się w nich światło. Przy prawej krawędzi spod śniegu przebija trawa, u stóp poety siedzi zając z zagojoną raną, na otwartej dłoni ptak ze szramą na pierzastym brzuchu. Poza tymi strzelistymi chwilami, jego dni wyglądały podobnie: głód, znużenie, samotność. Zresztą we wszystkich rękopisach brakuje stron, mało wiemy o dniach, które poprzedzały rozgwieżdżoną noc legendy.
Siódmego dnia zobaczył z góry diabła na tafli jeziora, daleko od brzegu, ale na tyle blisko, że widział dokładnie jego młode ciało pochylone nad lodem. Diabeł starł dłonią szron i śnieg z powierzchni i wpatrywał się przez to okienko w ciemną głębię. Uderzał co jakiś czas palcami w lód, drapał po nim paznokciem. Na coś czekał. Franciszek poszedł dalej. Znał różne diabelskie sztuczki i wiedział, że najlepszą obroną jest trzymać się od nich z daleka.
Czternastego dnia zauważył, że diabeł klęczy na jeziorze, w pobliżu miejsca, które codziennie odsłaniał spod śniegu. Opierał się dłońmi o lód i śmiał się do siebie. Spojrzał nagle w górę, prosto w oczy Franciszka. Nie zawołał go, tylko spojrzał, bo wiedział, że samo spojrzenie wystarczy, żeby go wezwać. Franciszek jednak nie zszedł na brzeg, chociaż diabeł czekał na tafli lodu aż do zmroku.
Następnego dnia wszystko się powtórzyło: drapanie w lód, uderzanie, śmiech. Tym razem jednak diabeł udał, że nie widzi przechodzącego Franciszka, podniósł się i odszedł powolnym krokiem w stronę wyspy, a później wzdłuż niej, aż zniknął za zakrętem. Franciszek wpatrywał się długo w to diabelskie miejsce. Z daleka widać było tylko ciemną plamę, szeroką już i błyszczącą od drobinek mrozu. W pewnej chwili pod powierzchnię coś podpłynęło, zaświeciły rybie łuski. „Chce mnie odciągnąć od postu rybim mięsem”, pomyślał Franciszek, uśmiechnął się do siebie i ruszył w swój codzienny obchód wyspy, wypatrując ptaków i leśnych zwierząt.
Minęły kolejne dwa dni, podczas których raz jeszcze nadgryzł chleb, twardy już teraz i zimny. Musiał długo trzymać bochenek w dłoni, nawilżać oddechem, dopiero wtedy dało się go przełamać. Zaciskał później oderwany kawałek w dłoniach, mówił nad nim modlitwy, żeby ciepłe powietrze z jego ust zamieniło w posiłek to, co było podobne do kamienia. Po południu przystanął na wystającej skale niedaleko miejsca, w którym wysiadł z łodzi, i wpatrywał się w okienko w jeziorze. Czekał aż ryba jeszcze raz przepłynie, nie chciał jej zjeść, nie, chciał jedynie znów zobaczyć inne żyjące stworzenie, żeby nie czuć się tak bardzo samotnie. Coś zaszumiało pod warstwą lodu i przez ciemne oczko przemknął cień: ale tym razem wydało mu się, że to nie ryba, a człowiek, mignęły mu przed oczami złożone na piersi ramiona i łagodny owal twarzy. Odwrócił szybko wzrok, bo nie lubił diabelskich sztuczek. Wspiął się do swojej kołyski w trzewiach lasu.
Syreny wód południowych pływają tuż pod powierzchnią, latem słońce prószy ich włosy miedzią i starym złotem, wypełnia oczy głębokim błękitem. Nasze słowiańskie syreny, zielonookie, czarnowłose, kryją się w gęstych wodorostach, zimą rzadziej podpływają pod zamarzniętą powierzchnię, i wpatrują się matowym wzrokiem w smutek niskich nieboskłonów. Ich południowe siostry mają gładką skórę i szerokie, szeleszczące łuski, lubią ocierać się o rybackie łodzie, o nogi śniadych chłopców siedzących wieczorem na brzegu. Rzadko się zdarza, żeby mróz ścinał ich wody; czują się wtedy zagubione, tracą zmysły od własnych tęsknot i pieśni. Noszą dostojne imiona: Leukozja, Limea, Himeropa. Zbierają na dnie mórz, rzek i jezior potłuczone lusterka, muszle, rozerwane korale, pęknięte klucze, i układają je na skałach: kiedy zachodzi słońce, gromadzą się przy nich, i oglądają swoje odbicie w wyłowionych skarbach. Ostatnie promienie dnia prześwietlają ich włosy zmęczoną purpurą. Usta syren są miękkie i pachną cukrem. Potrafią tylko całować i śpiewać miłosne pieśni, za którymi mężczyźni płyną dniem i nocą, wiosłując spękanymi dłońmi, zszywając rozdarte żagle, aż po brzegi snu.
Był już początek marca. Zima zaczynała powoli ustępować przedwiośniu, ale jezioro było nadal skute lodem, czasem w oddali widać było łodzie albo wozy ciągnięte przez konie czy osły. Któregoś ranka Franciszek zsunął się po ośnieżonych kamieniach, żeby zajrzeć z bliska w mętną wodę. Rozejrzał się, diabła nie było w pobliżu. Stawiał kroki bardzo ostrożnie, bo lód na powierzchni zaczynał topnieć i tafla była śliska. Zbliżając się do przejrzystego skrawka miał wrażenie, że coś stuka w lód od spodu, że coś śledzi jego niepewne kroki.
Pochylił się wreszcie i zobaczył pod wodą dwie śpiące twarze, a później jeszcze jedną, z szeroko otwartymi oczami, która wpłynęła w odsłonięty krąg wprost spod jego stóp. Odskoczył, przerażony: nie tym, co zobaczył, ale tym, że stało się to tak niespodziewanie.
Znów ścienne malowidło: Franciszek stoi nad zamarzniętym kręgiem, który ustawiony jest pionowo, i wpatruje się w trzy płaskie kobiece postacie. Tuż obok śnieg topnieje, wyspa w tle zaczyna zielenieć, jezioro otwiera się powoli i z tych szczelin wynurzają się kobiece dłonie albo krańce rybich ogonów. Jeszcze dalej Franciszek stoi na brzegu i podnosi z piasku różową muszlę, wcześniej położyła ją tam syrena, widzimy to na pasku poniżej. Pod koniec, prawie przy ramie, Franciszek i syrena patrzą na siebie: on przywiązany rozerwaną tuniką do drzewa, jak dawni marynarze, ona na wpół zanurzona w jeziorze, owija zalotnie kosmyk włosów wokół palca.
Nadeszła Wielka Środa, marcowa noc rozciągnęła się nad wyspą jak haftowana cekinami chusta. Księżyc świecił jasno, a w jego świetle kołysały się blade, niemal białe ciała syren. Unosiły się na powierzchni jakby spały, włosy rozsypały się we wszystkie strony i złociły się, jaśniały w jedwabnej poświacie. Co jakiś czas odpychały się ogonem od głębin, ich łuski chrzęściły wtedy, szeleściły jak lekkie rycerskie kolczugi.
Wtedy właśnie Franciszek usłyszał jak go wołają. Nie bał się ich już, przestał się przywiązywać do drzew, zatykać uszy miąższem czerstwego chleba. Przez wiele dni nie szukały go, więc stracił czujność, zaczął im się przyglądać z miłością, jaka przepełniała go wobec całego boskiego stworzenia. Teraz ich głos przedostał się po wodzie na brzeg wyspy i wspiął po kamieniach, między wątłymi źdźbłami trawy, przez chaszcze i nory zwierząt aż do ciernistej kołyski, w której Franciszek leżał na plecach i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo.
Podniósł się i szedł w półśnie, półjawie przez las, aż poczuł jak mokry piasek chłodzi jego stopy. Diabeł siedział wtedy na swoim kamieniu i nieporadnie obrywał korę z gałęzi. Franciszek zstąpił do jeziora i szedł dalej przed siebie, a kiedy woda sięgnęła jego podbródka, położył się i zaczął płynąć.
Na fresku pojawiłaby się okrągła plama światła, jak wejście do groty, w której przesuwają się cienie. Franciszek leżał teraz między syrenami na chybotliwej powierzchni, złote włosy objęły jego wychudzone ciało.
Nad nimi rozpostarła się cisza. Cisza i wieczność. Gwiazdozbiory przesuwały się niezauważalnie przez potężny, bezkresny wszechświat. W tej doskonałej chwili Franciszek poczuł nagle coś, czego nigdy dotąd nie doświadczył, co było tylko przeczuciem, intuicją, snem szaleńca: poczuł jedność rzeczy. Zobaczył to, co syreny, to, co widzi całe stworzenie poza człowiekiem: Boga jako jedność wszechrzeczy.
Trudno opisać radość diabła! Przez cały ten czas kuszenia próbował nakłonić Franciszka do grzechu cielesnego, ale okazało się, że osiągnął coś o wiele cenniejszego: udało mu się oderwać go od świata. Uwielbiał świętych, którzy nie dotykają ziemi, którzy zachłystują się odkryciem wiecznego porządku i mają tylko jedno pragnienie — zatracić się w nim, umrzeć dla ludzi, wtopić się w tę nieopisaną jedność i pławić się bez końca w jej uwielbieniu.
Franciszek poczuł jednak dłoń syreny, wędrującą po jego udzie, po biodrze, aż po miejsce, w którym ramię wyrasta z tułowia. Wybudziła go z tej największej pokusy. Chwyciła go mocno i przyciągnęła do siebie. W jego tunikę zaczęły wbijać się łuski. Obudził się z wizji, świat znów rozsypał się na kawałki, rzeczy stały się osobne, rozdzielone, jak kafelki mozaiki. Przekręcił głowę, jego twarz leżała teraz naprzeciwko twarzy syreny. Patrzyła na niego spod półprzymkniętych powiek, jej palce wbijały się wciąż w jego ramię, drżały. Przysunęła się bliżej. Pełne usta rozchyliły się i z jej warg spłynął szept. Wypowiedziała swoją tęsknotę prosto w usta Franciszka, a później wlała mu ją do ucha.
— Pragnę drogi — mówiła syrena, płacząc — chcę iść po ziemi.
Franciszek objął ją omdlałym ramieniem.
„Zaraził się ich tęsknotą”, myślał diabeł nad ranem, kiedy łódź przyjaciela zabrała Franciszka i zaczęła się oddalać od wyspy, „omamiły go swoim śpiewem”. Na brzegu zostało pół bochenka chleba i drugi cały, nienaruszony. Franciszek chciał je skruszyć ptakom, ale stwardniały jak kamienie. Leżą do dziś w miejscu, w którym je położył.
Wiedział, że odtąd musi wciąż być w drodze, aby uciec przed pokusą przedwczesnego zatonięcia w Bogu. Iść, kaleczyć stopy, wpatrywać się z osobna w rzeczy i sprawy, pochylać się nad nimi jak nad rannym zającem, łączyć je niewidzialną linią drogi. Na fresku, na prawo od jeziora, rozwija się mapa, a na niej Dalmacja, Hiszpania, Egipt, niekończące się wzgórza Umbrii. W rogu przyjaciel cumuje łódź i niesie do ołtarza skręconą nitkę z tuniki, owiniętą wokół rybiej łuski.MORZE PÓŁNOCNE
Na samym krańcu rybiego szkieletu wyrasta okrągła ość pokryta drobnymi kolcami. Wyjmujemy ją delikatnie i kładziemy na półmisku z niebieskiej porcelany. Kiedy obeschnie, pocieramy ją skrawkiem rękawa, aż stanie się gładka jak perła. Powtarzamy ten rytuał za każdym razem, kiedy nasi mężczyźni mają wrócić z morza.
Gdy tylko na horyzoncie pojawiają się żagle ich łodzi, sięgamy do skrzyń po wysokie kapelusze zakończone w szpic, kładziemy je na stołach. Naszywamy na nich kolejną rybią perłę, nowy radosny dzień powrotu; na białym płótnie perły układają się w liście, w gałęzie, drzewa. Igła zgrzyta, ocierając się o twarde szkliwo. Przegryzam nić zębami, staję przy oknie: uliczki zaczynają się wypełniać powolnym tłumem kobiet.
W czasach, które należą do legendy, piorun rozkruszył wierzchołek naszej latarni. Można by obliczyć ten czas przesuwając palcem po perłowych wzorach, ale mamy wiecznie skostniałe dłonie, liczby mylą się, palce przeskakują zbyt szybko po grubych szwach. Tu wracał mój ojciec, tu jego stryj, tu pradziadek, pokazuję córkom blade koraliki tuż nad czołem; inne opowieści rozmyły się, rozsypały, wyblakły.
Odkąd nie ma latarni, w każdym dniu powrotu zakładamy lniane suknie, owijamy się szalami z przaśnej wełny. Wychodzimy z wioski i zstępujemy wąską ścieżką do samego nabrzeża. Przyciskamy do głów kapelusze, bo wicher targa nimi we wszystkie strony. Kiedy docieramy do ruin latarni, ustawiamy się zwartym rzędem wzdłuż stromego brzegu. Nasze postacie odcinają się od czarnych skał, które ciągną się jak okiem sięgnąć, w nieskończoność. Mężczyźni dostrzegają nas z daleka. Na chwilę wstrzymują łodzie, ustawiają busole i żagle, ruszają w naszą stronę.
Jens powiedział mi którejś nocy, kiedy już nie było między nami tajemnicy, że żagle i busole również należą do legendy. Mężczyźni znają morze jak własne dłonie, umieją rozpoznać drogę, nasza pomoc nie jest im potrzebna. Łodzie zatrzymują się na widok naszych białych sylwetek, by mężczyźni mogli ponownie wybrać: czy płynąć dalej za czarnym żywiołem, czy wracać do chłodnej codzienności.
Nie powiem o tym naszym córkom. Dla każdej z nich nadejdzie sztormowa noc, w której usłyszą męskie słowa prawdy. Tymczasem łodzie wypływają i wracają, a drzewa na kapeluszach rozrastają się w gaje i krajobrazy.NA DACHU
Babka gramoli się na dach po drabinie, którą już dawno temu powinniśmy byli wyrzucić. Trzeba wiedzieć jak się po niej wspinać, szczeble są obluzowane, obracają się niebezpiecznie, jeśli ktoś nieostrożnie postawi stopę; z bocznych desek wystają w kilku miejscach gwoździe i drzazgi i kaleczą boleśnie skórę. Nasz dom położony jest najwyżej w miasteczku, dlatego mamy gości, tłumią się wszyscy nerwowo na strychu i czekają, aż babka przeciśnie się przez wąskie okienko i pozwoli wejść innym. Ale trwa to i trwa, słyszymy, że na górze już jej pomagają, chwycili ją za ręce i próbują wciągnąć, babka wzywa świętych i bluźni żyjącym, ale odpycha się dzielnie stopami od chybotliwych szczebli.
Ciotka wdrapuje się tuż za nią, zapiera się kolanami i pcha babkę do góry. Ręce ciotki znikają aż po łokcie w fałdach babcinych spódnic, założyła je wszystkie, jedna na drugą, nie myśląc o tym, że trzeba będzie się przecisnąć przez to małe okienko, w ogóle jej to nie obchodziło.
W końcu udaje się przepchnąć babkę, za ciotką wchodzą następni, tłumaczymy każdemu jak opierać stopy, gdzie nie kłaść dłoni. Ale nie słuchają nas, albo od razu zapominają, chcą jak najszybciej być na dachu, słyszymy ich głośne syknięcia, kiedy rozcinają sobie skórę, tracą równowagę i kopią w policzki tych, którzy stoją poniżej. My wchodzimy jako ostatnie, zabieramy ze sobą kota. Miauczy przeciągle i próbuje się wywinąć, ale mowy nie ma, nie może sam zostać na dole.
Na dachu jest już mało miejsca. Tuż przy kominie siedzi babka, wciskamy się w przestrzeń między nią a rynną, siadamy na jej spódnicach, które leżą na dachówkach jak dywan. Babka cmoka, niezadowolona, ale nic nie mówi. Nie tylko ona, nikt nic nie mówi, wszyscy tylko patrzą jak woda wdziera się między domy i zalewa nasze ogrody, taczki, konewki. Szum nasila się, od pól idzie kolejna fala, wygląda jak ogromne zwierzę, jakby żyła i wiedziała co robi, pochyla czoło i pędzi prosto na nasze miasteczko. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej potęgi, zabiera ze sobą to, co napotka, zrywa płoty, przewraca jabłonki, które zeszłego roku sadziliśmy przy kapliczce, i kapliczkę też wyrywa z ziemi i niesie ze sobą, żeby później bezbożnie cisnąć nią w któreś okno albo drzwi.
Na wzgórzu za kościołem gromadzą się dzikie konie. Patrzą na rwącą wodę, rżą, obracają się niespokojnie.
My też wiercimy się na dachu, wychylamy się nad ramionami innych, i patrzymy jak woda się podnosi. Kiedy babka była na Północy, widziała jak oklejają tamtejsze chaty kamieniami, układają je ściśle od ziemi aż po dach i sklejają gęstą maltą, i po powrocie kazała dziadkowi zrobić to samo. Dlatego teraz czujemy się bezpieczni, już raz powódź przeszła przez miasteczko i ominęła nasz dom.
Babka mówi szeptem swoje modlitwy, ale w pewnej chwili gestem nakazuje mi, żebym się na chwilę podniosła, opieram się o ramię siostry i unoszę lekko do góry, a babka wyszarpuje spode mnie swoje spódnice, gładzi je dłonią, żeby się równo układały. Tak samo rozkłada je na Wielkanoc, kiedy są uprane i schną na płocie za domem. Podchodzi do nich i prostuje każde zagięcie, a gdy tylko wyschną, znów je chowa w skrzyni, poza tą jedną, codzienną, którą znów będzie nosić cały rok.
Kiedy byłyśmy małe, wyciągałyśmy je potajemnie i zakładałyśmy na nasze lniane halki. Pachniały ziołami, które babka układała na dnie skrzyni, i czymś jeszcze, jakąś tajemnicą. Były ciężkie i nie dałybyśmy rady w nich chodzić, dlatego wiązałyśmy je tylko na chwilę, przechadzałyśmy się wielkimi krokami po izbie, i znów chowałyśmy, dbając o to, żeby były złożone jak trzeba.
Spódnica pielgrzymkowa, tę kochałam najbardziej. Babka chyba też, bo założyła ją dziś jako pierwszą, leży teraz na samym spodzie, na jej pokaleczonych nogach, chroniona warstwami innych tkanin. Jest zszyta z szerokich pasów w kolorze brudnej zieleni, taki kolor mają nasze oczy, oczy wszystkich oprócz matki. Szwy też są zielone, ale nić jest sztywna i gruba, przez to widać ją nawet z daleka, nadaje spódnicy kształt ptasiej klatki. Trudno mi sobie wyobrazić jak babka dała radę przejść w niej wtedy taki szmat drogi. Późną jesienią poszła z siostrami i innymi kobietami do małej świątyni na Północy, żeby prosić Matkę o wybaczenie dla swoich mężczyzn. Po wielu dniach pielgrzymki pierwszy i ostatni raz w życiu zobaczyła morze. Przyszyła wtedy do spódnicy rzędy różowych muszelek. Stukały o siebie kiedy wracała, ale nie pokruszyły się. Po pielgrzymce babka była odmieniona. Na wiosnę urodziła się nasza matka i od tamtej pory babka już nigdy nie opuściła miasteczka.
Matka siedzi teraz na krawędzi dachu, patrzy w drugą stronę, na sad i pola. Wodą płyną kawałki drewna, pewnie drzwi od stodoły, które trzeba było już dawno naprawić. Za nimi dwa wozy, na jednym leży jeszcze siano, którego nie zdążyliśmy rozładować, jest suche, może uda się je odzyskać, jeśli woda nie zaniesie go zbyt daleko. Powódź wdziera się już do pierwszego domu, przepływa nad progiem, zaraz podniesie się aż do okien. Ktoś płacze z tyłu, ale nie widzę kto, chyba ciotka, bo wie, że zaraz zaleje nas wszystkich.
Przyglądam się wodzie i dzieciom sąsiadów, które siedzą w milczeniu na krawędzi dachu i machają nogami, ale najbardziej przyciągają mnie spódnice, zawsze były dla nas niedostępne i nigdy nie mogłam patrzeć na nie z bliska, dotykać ich, jedynie w wykradzionych chwilach w półciemnej izbie, kiedy dorośli byli w sadzie. Wysuwam po cichu dłoń spod krawędzi zielonej spódnicy i wsuwam ją pod następną, tę z białego płótna. Rozpoznaję ją od razu, babka sama haftowała ją na wiano, wyszyła na niej szeregi zgrabnych różyczek. Między nimi powiązała nić w wysokie supełki, które z daleka wyglądają jak perły. Przy stanie doszyty jest wysoki pas z miedzianymi kręgami, od kowala, który kochał babkę przez całe życie, ale wyznał jej to kiedy było już za późno. Na kręgach wykute są cienkie obręcze, poprzecinane kreskami, wyobrażałam sobie zawsze, że to rzędy maleńkich słońc. Babka chwytała je, kiedy przychodziły skurcze, dlatego teraz dwa z nich, po bokach, są wygięte i poniszczone. Kowal chciał je naprostować, ale nie pozwoliła.
Nie zaszyła też nigdy rąbka, którego czepiała się jej młodsza córka, ciotka, której nigdy nie poznałam, kiedy zabierali ją do wód. Nie chciała jechać, jakby przeczuwała, że choroba pogorszy się i nie pozwoli jej już nigdy wrócić w rodzinne strony, ale babka była niewzruszona, może rzeczywiście wierzyła w moc gorących źródeł, a może chciała pożegnać się z córką wcześniej i stopniowo przyzwyczajać do wiecznej rozłąki. Nie zaszyła, więc chciała pamiętać, to jest pewne, bo nie zrobiła tego z lenistwa. Nie znam nikogo, kto byłby bardziej pracowity. Prędzej się przewróci, niż nie skończy roboty przed zachodem słońca.
Ta następna spódnica jest właśnie z czasów, kiedy chodziła do pierwszego sadu, zanim spłonął. Czerwony fartuch podszyty beżową mereżką. Lubię po nim wodzić dłonią, bo materiał układa się w wypukłe prążki. Tuż przy lamówce świecą huculskie kwiaty: nić wytarła się i błyszczy, palce ślizgają się po niej jak po mokrym kamieniu. Zasadzili nowy sad i czekali, a babka poszła w tym czasie uczyć się u garncarza, któremu błyszczały niezdrowo oczy. Doszyła wtedy sama sznurowany gorset, żeby trudno ją było ją rozwiązywać, zaciągała go sobie z przodu i wiązała w kilku miejscach, które są teraz naderwane.
Woda idzie coraz dalej, zalała już całe miasteczko i podnosi się nieubłaganie, patrzymy na przejrzystą linię, która przecina na pół ściany, drzewa, naszą nadzieję. Kot przeciąga się, ziewa i znów zasypia.
Opieram głowę na babcinej spódnicy. Po wierzchu leży ta najlżejsza, którą babka od zawsze wkłada na potańcówki. Wiosną po odwilży i po skończonych sianokosach, w wigilię wszystkich naszych patronów, w dni narodzin i po pogrzebach, zbieramy się wciąż na tej samej łące na wzgórzu, gdzie teraz gromadzą się wystraszone konie, i tańczymy. Chłopcy przygrywają na prostych skrzypkach, ale tańczylibyśmy i bez nich, wystarczą nam nasze głosy. Śpiewamy piosenki, przy których tańczyli nasi przodkowie. Spódnice otwierają się jak dzwony powoju, obracają się tak szybko, że kwiaty zlewają się w linie. Ojciec babki, mój pradziadek, dał jej kiedyś naszyjnik na czarną godzinę. Wszyła go do tej spódnicy, żeby mieć go zawsze przy sobie w chwilach zabawy, bo często się zdarzało, że do pustych domów wchodzili wtedy złodzieje z sąsiednich miasteczek. Nigdy jeszcze go nie wypruła, „to jeszcze nie czarna godzina”, powtarzała. Zawsze może być gorzej. Kowal przez te wszystkie lata stał za pniem drzewa i przyglądał się tańczącej babce, czekał.
Świat wygląda teraz jak stara baśń. Woda idzie spokojniej, ledwie się porusza. Odbija się w niej księżyc ze swoimi gwiazdami. Wydaje mi się, że wierzchołki drzew i kominy, wieża kościoła i to, co zostało na powierzchni, wszystko zaczyna teraz rosnąć w drugą stronę. Kładę się na krawędzi dachu głową w dół, trudno rozróżnić gdzie jest niebo, a gdzie nasze drogi zajęte przez powódź. Gałąź jabłoni płynie po linii, na której stykają się dwa światy. Gdyby ktoś spojrzał na nas z daleka, zobaczyłby dach wrastający w dno, i nas, rozbitków, opadających w wodne otchłanie.
Babka wzdycha głośno:
— Człowiek się tak tego życia trzyma, tego pasma smutku.
Nie mówi nic więcej, tyle wystarczy, żeby opowiedzieć tę noc. Zaczynamy więc śpiewać. Babka porusza ramionami i szyją, jakby tańczyła, a my za nią. Dwie dziewczynki wspięły się na komin, położyły ręce na biodrach, przechylają się na boki. Kowal budzi się, siada wygodniej, wyjmuje spod peleryny maleńkie skrzypki. Kołyszemy się w rytm piosenki. Wszyscy mamy niskie głosy, tylko głos naszej matki jest wysoki, przejmujący, wybija się zawsze ponad nasz chór, podczas niedzielnych nabożeństw i kiedy zbieramy jabłka, jest w nim ogromna, nieobjęta rozumem nostalgia za czymś dalekim. Babka patrzy na nią i śpiewa razem z nami, ale jej oczy są gdzie indziej, daleko stąd.SOWA
Dawno temu spędziłam tydzień na okręcie marynarki wojennej i któregoś dnia kucharz opowiedział mi o sowie, którą trzymał w domu jego wuj. Sowa siedziała na gałęzi w mosiężnej klatce i nieruchomo wpatrywała się w pejzaż za oknem. Kiedy dzień wstawał jasną zorzą, albo kładł się czerwonym zachodem, sowa wydawała z siebie coś w rodzaju westchnienia, niskie i głębokie „uuuch”. To samo działo się, kiedy wuj kucharza grał na skrzypcach, kiedy czytał na głos żonie, kiedy podchodził do okna, żeby popatrzeć na przelatujące ptaki. Któregoś dnia wuj umarł, a sowa zamilkła. Wszechświat rozpościerał przed nią swoje codzienne cuda, ale pozostawała wobec nich obojętna. Pewnej nocy wdowę obudziło sowie westchnienie. Usiadła na łóżku i zobaczyła, że sowa zwrócona jest do wnętrza pokoju, wpatruje się nieruchomo w jeden punkt na środku podłogi i powtarza „uuuch”, „uuuch”, raz za razem. Ogarnął ją strach i oddała sowę obcym ludziom, ale kucharz, który był wolnym duchem, powtarzał stojąc na pokładzie, że ciotka postąpiła niewdzięcznie, pozbywając się jedynego ogniwa łączącego ją z zaświatami. Lęk, gniew i znużenie nigdy nie są dobrymi doradcami.LETIZIA
Zanim siostra Letizia wprowadziła się do kawalerki na parterze, tuż pod mieszkaniem Rity, nigdy nie miała okna z parapetem, na którym mogłaby ustawić doniczki. Kwiaty rosły więc na półkach, na stoliku, czasem podwieszała je pod sufitem w koszyczkach wydzierganych szydełkiem. Trudno jednak było je podlewać, woda kapała na książki albo na podłogę; słońce rzadko docierało do zmarniałych liści i rośliny kończyły swoje nieciekawe życie więdnąc, usychając, rozsypując się w pył.
Mimo to _suor Letizia_ nie poddawała się, podtrzymywała przy życiu swój domowy ogródek jak tylko umiała. Widzimy ją teraz przy Campo de’ Fiori, w sercu starego Rzymu, stoi przy straganie, który aż ugina się od zieleni. Kwiaciarka głośno zachwala towar, chwyta spracowanymi dłońmi pączki kwiatów, gładzi ich płatki, podnosi doniczki i obraca je przed oczami zdumionej Letizii. Większość nazw słyszy po raz pierwszy.
więcej..