Morze wspomnień - ebook
Morze wspomnień - ebook
„Morze wspomnień” to chwytająca ze serce powieść autorki bestsellera „Paryska krawcowa”, która zdobyła status najlepiej sprzedającego się e-booka platformy Amazon.
Gdy Kendra odwiedza niedomagającą babcię, ta ma tylko jedną prośbę – o spisanie jej historii, zanim wszystko zapomni.
W 1937 roku 17-letnia wówczas Ella ma spędzić lato na pięknej wyspie Île de Ré, gdzie poznaje charyzmatycznego, twórczego Christophe’a. Ella pierwszy raz naprawdę czuje się wolna. Wybuch wojny zmusza ją jednak do powrotu do Szkocji, gdzie pracuje jako wolontariuszka. Czuje, że dziewczyna, którą była na Île de Ré, odchodzi w zapomnienie. I zastanawia się, czy chce ten proces powstrzymać…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-741-8 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
gdy gładki morza jedwab ścielił się aż po horyzont.
Bryza przeczesywała jasne trawy pasma;
Dokładnie sto pociągnięć, by dodać im blasku.
Szliśmy brzegiem morza, mocząc stopy w wodzie
Czystej jak obietnice spisane na piasku.
Muszelka, jasny punkcik wśród wstęg wodorostów
Skąpana w blasku słońca, księżyca i gwiazd.
Wciąż noszę ją schowaną w kieszeni płaszcza,
Niech zostanie ze mną aż do końca świata.
– Ella Dalrymple2014, Edynburg
„Witamy w Domu Opieki Drumbeig”. Słowa na tabliczce nie oddają rzeczywistości; stoję w ulewnym deszczu po niewłaściwej stronie szklanych drzwi, lekko zgarbiona, z uchem przyciśniętym do domofonu w nadziei, że ktoś usłyszy dzwonek i mnie wpuści. Nachylam się jeszcze bardziej, jak najbliżej ściany z wylotem rynny, z którego kapie mi na plecy jeszcze więcej wody. Wiatr zrywa garście pożółkłych liści z platanów otaczających szary kamienny budynek i ciska nimi w okna, gdzie na moment przyklejają się do szyb, po czym zostają zmyte przez strugi deszczu na żwirowany podjazd. Niecierpliwie spoglądam na zegarek, myślami będąc już w domu – Czy Dan sobie poradzi? Czy będzie pamiętał o podaniu lekarstw Finnowi? – i ponownie naciskam guzik domofonu, tym razem dłużej i bardziej natarczywie.
– Przykro mi, że musiała pani czekać. Proszę się tu podpisać. – Recepcjonistka wręcza mi podkładkę i długopis. Ściągam z siebie przemoczony płaszcz, żeby woda nie skapywała z rękawów na wypolerowany blat biurka. – Czy była pani u nas wcześniej?
Kręcę głową, wpisując swoje nazwisko i datę. W kolumnie „osoba odwiedzana” podaję nazwisko mojej babci: „E. Dalrymple”.
Recepcjonistka odwraca kartkę, żeby sprawdzić, co napisałam.
– Ach, przyjechała pani do Elli? Jak miło. Dobrze się u nas zaaklimatyzowała. Syn regularnie ją odwiedza, ale dobrze jej zrobi widok innych gości.
Poczucie winy sprawia, że lekko się najeżam. Mam ochotę jej powiedzieć, że nie mogłam wcześniej przyjechać – jestem nauczycielką na pełen etat, wie pani, mój syn ma problemy i nie zawsze jest łatwo znaleźć czas… Powstrzymuję się jednak od tłumaczeń, przywołuję na twarz uprzejmy uśmiech i przeczesuję palcami niesforne włosy, które zaczęły się już puszyć; w domu opieki jest gorąco jak w szklarni.
Moją wizytę przyspieszył telefon od wujka Robbiego. „Babcia chętnie się z tobą zobaczy, Kendro, jeśli znajdziesz czas. Ma do ciebie jakąś prośbę. Muszę cię tylko uprzedzić, że ostatnio nie jest w najlepszej formie. Na pewno zauważysz różnicę pomiędzy tym, jaka była w domu i jaka jest teraz. Pamięć coraz częściej płata jej figle”. Powiedział to łagodnym, ale też lekko ponaglającym tonem, co przyprawiło mnie o jeszcze większe wyrzuty sumienia, że nie odwiedziłam jej wcześniej. Moja matka nie jest jednak blisko związana z babcią Ellą – w przeszłości doszło między nimi do konfliktu, o którym żadna z nich nie lubi mówić – więc nie widywałyśmy się często, gdy byłam dzieckiem. Tym bardziej problematyczna jest dla mnie ta wizyta. Raczej nie wspomnę mamie o tym, że odwiedziłam babcię w domu opieki. Mogłaby to poczytać za zdradę, chociaż nie bardzo się orientuję z jakiego powodu. Wiem jednak, że gdybym wspomniała o tym ot tak, mimochodem, matka szybko zmieniłaby temat.
– Drugie piętro, na samym końcu korytarza. Pokój Elli jest ostatni po lewej stronie. – Recepcjonistka udziela mi wskazówek z profesjonalnym uśmiechem.
W powietrzu unosi się ciężki zapach gotowanej kapusty, który sączy się spod drzwi do jadalni i miesza z woniami odświeżacza powietrza oraz środków czyszczących. Nie słychać moich kroków, kiedy idę po grubym niebieskim dywanie. Dochodzę do wniosku, że w windzie poczułabym się jeszcze bardziej klaustrofobicznie, więc wybieram schody; nagle uświadamiam sobie, że powinnam być wdzięczna losowi za to, że wciąż mam sprawne nogi. Po dotarciu na drugie piętro zaczynam się pocić i swędzi mnie skóra pod włosami. Odsuwam wysoki kołnierz wełnianego swetra od szyi, żeby było mi chociaż trochę chłodniej, i biorę głęboki oddech. Jakim cudem babcia zdołała przywyknąć do życia w takiej duchocie, zastanawiam się, choćby nie wiem jak czysto i ciepło było w jej pokoju? Czy tutejszy personel jest dla niej miły? Czy dobrze się nią opiekuje? Czy babcia nie tęskni za niezależnością, którą dawał jej solidny dom w Morningside, z przestronnymi pokojami z wysokim sufitem, pełnymi przedmiotów zbieranych przez całe życie? A może to wszystko przestało ją obchodzić? Albo o tym zapomniała? Ostatnio tyle rzeczy ulatuje jej z pamięci. Umysł Elli zdaje się pozbywać wspomnień, tak jak ona, kiedy pozbyła się większości dobytku, ograniczając się do niezbędnego minimum. Nie tylko zakwaterowanie mojej babci stało się skromniejsze, lecz także jej życie, całe jestestwo, w miarę jak kończyły jej się dni.
Na ostatnich drzwiach po lewej stronie korytarza widzę odrysowaną od szablonu liczbę „12”, a pod spodem plakietkę ze skreślonym schludnym, okrągłym charakterem pisma nazwiskiem w metalowej ramce: „Ella Dalrymple”. Jest to charakter pisma młodszej osoby, nie wytworna kursywa, ostatnio trochę krzywa i niepewna, którą babcia wypisywała kartki na Boże Narodzenie.
W pokoju naprzeciwko brzęczy telewizor. Jednak gdy staję pod drzwiami pokoju babci Elli, ze środka nie dobiega mnie żaden dźwięk. Pukam ostrożnie. Może śpi? Mogłabym zostawić liścik, uciec stąd, nie zakłócając jej spokoju, i wrócić do domu o odpowiedniej porze, żeby sprawdzić, co z Finnem, przygotować kolację, zacząć sprawdzać prace, które przyniosłam do domu: trzydzieści dwa wypracowania na temat „Kto ponosi winę za tragedię w _Makbecie_?”. Podejrzewam, że niektóre z nich same w sobie okażą się tragiczne.
Dopada mnie przemożna chęć, żeby odwrócić się na pięcie i uciec. Mogłabym przecież uczciwie powiedzieć, że próbowałam ją odwiedzić; miałabym czyste sumienie. Jednocześnie nie mogę zignorować własnej niechęci przed powrotem do domu. Ostatnio ciągle się tak czuję, wiedząc, że od samego progu będę unikać wzroku Dana, by nie podchwycić jego spojrzenia pełnego poczucia klęski i winy spowodowanych tym, że wróciłam do domu po kolejnym ciężkim dniu pracy. Oboje będziemy robić dobrą minę do złej gry. Dan z udawaną ekscytacją opowie mi o ostatniej ofercie pracy, na którą odpowiedział, a ja ze sztucznym uśmiechem przywołam historyjkę o tym, co któreś z dzieciaków zrobiło w szkole. Jednak oboje będziemy wiedzieli. Pomimo prób chronienia siebie nawzajem, będziemy się zamartwiać naszą sytuacją finansową, a jeszcze bardziej tym, co przyniesie przyszłość. Jaki los czeka naszego pięknego syna, do którego nie umiemy trafić? Finn od początku był trudnym dzieckiem, a lekarze składali jego apatię przeplataną okropnymi napadami gniewu na karb kolek, ząbkowania albo bliżej nieokreślonego „wirusa”. Jednak gdy skończył dwa lata, dopatrzyli się u niego „poważnych zaburzeń rozwojowych” i skierowali nas do odpowiednich specjalistów, którzy wreszcie zdiagnozowali u Finna autyzm. Od tamtej pory każdy dzień jest dla nas polem bitwy, niezależnie od tego, czy akurat próbujemy pomóc Finnowi w radzeniu sobie z gniewem i strachem, czy walczymy z władzami o większe wsparcie dla naszego syna. I chociaż w ciągu dnia oboje z Danem staramy się zachować optymizm, wieczorem dzieli nas ziejąca przepaść, kiedy kładziemy się do łóżka kilometry od siebie. Zupełnie jakby każde z nas topiło się we własnym morzu zmartwień i nie potrafiło odholować tej drugiej osoby w bezpieczne miejsce. Coraz bardziej oddalamy się od siebie, niezdolni wykrzesać więcej sił do walki z podstępnymi prądami, które próbują nas wciągnąć na dno.
Z pokoju po drugiej stronie korytarza wychodzi pielęgniarka, niosąc jakąś rzecz przykrytą ręcznikiem. Uśmiecha się do mnie, a ja ponownie zwracam się w stronę drzwi Elli i pukam trochę głośniej. Łagodny głos babci, drżący i wiekowy niczym dźwięk jednej z siedemdziesięciu ośmiu płyt gramofonowych, które dawniej kolekcjonowała, zaprasza mnie do środka:
– Proszę.
– To ja, babciu, Kendra. Przyjechałam sprawdzić, jak się czujesz. – W moim głosie pobrzmiewa fałsz, słychać w nim nadmierną wesołość osoby dręczonej poczuciem winy.
Nie wiem, czy w ogóle mnie pozna. Kiedyś odwiedziłam ją w domu i nazwała mnie Rhoną; uśmiechnęła się z ulgą, bo myślała, że w końcu przyszła do niej córka. „Nie jestem Rhona, tylko Kendra. Córka Rhony, pamiętasz? Mama też cię kiedyś odwiedzi”. Lepiej, żeby się pospieszyła, dodałam w myślach. Matka od lat nie postawiła nogi w Edynburgu i uparcie odmawiała spotkania z Ellą. Zrzuciła wszystko na barki wujka Robbiego, łącznie z ulokowaniem jej w domu opieki, opróżnieniem domu z mebli i wystawieniem go na sprzedaż.
Widzę jednak, że dzisiaj Ella ma dobry dzień. Jej spojrzenie jest przenikliwe, pamięć nie szwankuje.
– Kendra, skarbie, jak miło, że przyjechałaś. Wejdź i przysuń sobie krzesło. Ale przemokłaś! Powieś płaszcz przy grzejniku, niech trochę przeschnie. Koszmarną dziś mamy pogodę.
Przytulam ją i zwracam uwagę na to, jaka jest krucha, jak cienka wydaje się skóra na jej policzku w zetknięciu z moją.
Wyciągam krzesło i rozglądam się po pokoju. Robbie i Jenny, żona wujka, dobrze się spisali, przywożąc tu niektóre sprzęty z domu babci. Dzięki nim pomieszczenie w kolorach magnolii i beżu stało się nieco bardziej przytulne.
Przyglądam się obrazom Elli i zauważam mój ulubiony, przedstawiający plażę i unoszącą się na wodzie żaglówkę. Wisi na przeciwległej ścianie, tak żeby mogła widzieć go z łóżka. Na podłodze leżą stare dywaniki, które wciąż zachowały bajeczne kolory, chociaż w paru miejscach są lekko wytarte za sprawą tysięcy postawionych na nich przez lata kroków. Książki i bibeloty stoją na półkach zrobionych przez Robbiego. Ciągną się wzdłuż ścian i pod oknem z widokiem na korony drzew oraz majaczący w oddali, rozświetlony Zamek Edynburski, który wygląda, jakby unosił się na wzburzonym morzu gałęzi.
Na szafce przy łóżku stoi delikatna misa w głębokim odcieniu błękitu przetykanym złotą żyłką przypominającą błyskawicę, z muszelkami w środku. Ich widok szczególnie mocno chwyta mnie za serce. Nie mają w sobie nic wyjątkowego; to zwykłe muszelki zebrane na plaży. Jednak skoro babcia przechowała je przez tyle czasu, muszą mieć dla niej szczególne znaczenie. Może są cenną pamiątką z wakacji sprzed wielu lat, symbolem dni spędzonych na dalekich plażach skąpanych w promieniach słońca, wśród podmuchów wiatru i morskich fal? Przełykam emocje, które niespodziewanie ściskają mnie za gardło.
– Jak ci się tutaj mieszka, babciu?
Wiem, że przeprowadzka do domu opieki była dla niej trudna, że traktuje ją jak przyznanie się do porażki, koniec pewnego etapu i widzę, że moje pytanie ją zasmuciło. Po chwili odpowiada z tym swoim łagodnym uśmiechem:
– Och, całkiem znośnie. To miejsce nie byłoby wcale takie złe, gdyby nie fakt, że pełno w nim starych ludzi.
Kiwam z uśmiechem głową.
– No tak. Rozumiem, że w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat nie zaliczasz siebie do tej grupy?
– Oczywiście, że nie. – Unosi brew z miną niewiniątka. – Wbrew pozorom mam nie więcej niż siedemnaście lat. Uważam, że kiedy przeżyło się tyle lat, co ja, pamięć człowieka sama wybiera sobie odpowiedni wiek, a dziś mój umysł podpowiada mi, że niedawno obchodziłam siedemnaste urodziny.
Przyglądam się Elli nieco podejrzliwe w obawie, że właśnie przeżywa kolejny z tych swoich napadów, gdy traci kontakt z rzeczywistością i przenosi się daleko w przeszłość, zabierając nam ją kawałeczek po kawałeczku; okrutny figiel starzejącego się umysłu.
Wzrok babci koncentruje się jednak na mojej twarzy. Musiała dostrzec na niej oznakę niepokoju, bo wyciąga ręce i obejmuje nimi moją dłoń.
– Nie bój się, Kendro, tylko się droczę. Jestem tu obecna ciałem i duchem.
Oblewam się rumieńcem, dokładam drugą dłoń i przyglądam się babci jeszcze uważniej. Nagle dociera do mnie, że ona wie – jest świadoma swoich zaników pamięci, upiornego migotania świecy, która zawsze paliła się tak równo aż do teraz – i moje gardło znowu zaciska się z emocji.
– Wiem jednak – kontynuuje babcia – że tracę zdrowe zmysły. – Ściska moją rękę, gdy szukam odpowiednich słów, by zaprotestować: nie, to nieprawda, nic ci nie jest, jakby te kłamstwa mogły cokolwiek zmienić. – Nie, skarbie, to szczera prawda. Nie ma sensu udawać, że jest inaczej. Dlatego chcę cię prosić o pewną przysługę. Umiesz pisać, a ja, odkąd tu trafiłam – wskazuje pokój, bo tylko on jej jeszcze pozostał – mam mnóstwo wolnego czasu i głowę pełną wspomnień. Zanim wszystkie ulecą i naprawdę zostanę z niczym, chciałabym, żebyś je spisała. Opowiedziała moją historię. Zrobisz to dla mnie? Kiedy byłaś młodsza, chciałaś zostać pisarką. Teraz masz okazję.
– No cóż, wiesz, jak to mówią: ci, którzy potrafią coś zrobić – robią. Reszta uczy. Ale oczywiście, babciu Ello. Z przyjemnością spiszę twoje wspomnienia. Jedynym problemem jest mój brak czasu. Będę mogła do ciebie przyjeżdżać dopiero po szkole, chociaż w wakacje pewnie uda mi się to robić częściej. No i jest jeszcze Finn…
Zawieszam głos i znowu ogarnia mnie poczucie winy. Naturalnie mogłabym spróbować wykroić nieco więcej czasu, ale Dan już i tak jest wykończony siedzeniem w domu z naszym kochanym, trudnym synem. Wiem, że nie jest mu łatwo bezustannie uświadamiać sobie odmienność Finna i zamartwiać się tym, co go może czekać w przyszłości… Jak rozwinie się jego autyzm, kiedy będzie starszy? Kto się nim zaopiekuje, gdy nas zabraknie? Poza tym Dan w każdej wolnej chwili odpowiada na ogłoszenia o pracę, bez większej nadziei na sukces. Ostatnio dostaje tylko złe wiadomości: jego dawni koledzy również wylądowali na bruku, a kolejne firmy przysyłają mu listy odmowne, przez co mój mąż jest wiecznie przygnębiony.
Ella kiwa głową, puszcza moje ręce i odwraca się, by wysunąć szufladę nocnej szafki znajdującej się za jej plecami.
– Wiem, jaka jesteś zajęta, skarbie, i nie chcę ci sprawiać dużego kłopotu. Dlatego poprosiłam Robbiego, żeby przywiózł mi to. – Unosi podręczny dyktafon. – Moja propozycja jest taka: nagram swoje wspomnienia, a potem przekażę ci kasety, żebyś mogła się nimi zająć w dowolnym momencie, w zaciszu własnego domu. Dostaniesz też ode mnie albumy – może dzięki nim łatwiej ci będzie wszystko sobie wyobrazić, ożywić miejsca i ludzi.
Przy łóżku Elli leży przewiązane sznurkiem pudełko po butach i nieco większe kartonowe pudło zawierające coś, co wygląda na stertę albumów ze zdjęciami. Biorę pierwszy z wierzchu i otwieram go na przypadkowej stronie. Ze zdjęcia spogląda na mnie poważnie moja matka, gdy była małą dziewczynką. Na czarnej stronie widnieje biały podpis skreślony schludnym charakterem pisma babci Elli: „Rhona, 8 lat”.
Unoszę wzrok, by znowu na nią spojrzeć, i po raz kolejny zastanawiam się, co właściwie sprawiło, że te dwie kobiety dzieli taka przepaść. Przypomina ona niemożliwy do pokonania lodowiec pełen niebezpiecznych rozpadlin utworzonych przez życie.
Ella ponownie ściska moją rękę, tym razem mocniej, i zwraca się do mnie. W jej głosie wyczuwam zniecierpliwienie:
– Proszę cię, Kendro. Kończy mi się czas. Czy spiszesz moją historię, zanim będzie za późno, zanim wszystko zapomnę i nie będzie obok mnie nikogo, kto mógłby to zrobić?
Jeszcze raz spoglądam na zdjęcie dziewczynki w schludnej białej bluzce i prążkowanym szkolnym krawacie, z prostymi blond włosami odgarniętymi z twarzy plastikową opaską i nieprzeniknionym spojrzeniem ciemnych oczu. Uświadamiam sobie, że Ella nie tylko mnie o coś prosi, lecz także chce mi coś ofiarować. Być może wyjaśnienia, a na pewno refleksje.
Patrzę na pudło z albumami i dociera do mnie, jak niewiele wiem na temat życia własnej babci. Kiedy byłam dzieckiem, rzadko się widywałyśmy, głównie z powodu jej konfliktu z mamą. Dopiero gdy rozpoczęłam naukę w kolegium nauczycielskim w Edynburgu, a później poznałam i poślubiłam Dana, zaczęłam się z nią częściej spotykać. Byłam jednak tak zajęta swoim życiem i problemami, że zawsze widziałam w babci tylko starszą krewną, która wzbudzała we mnie wyrzuty sumienia za każdym razem, gdy Robbie i Jenny dokądś wyjeżdżali albo mieli inne sprawy i nie mogli się nią zająć.
Muszę więc przyznać, że intryguje mnie wizja przejrzenia albumów, dzięki którym dowiem się czegoś więcej na temat przeszłości mojej matki i wujka Robbiego. Na pewno znajdę w nich też zdjęcia dziadka, mglistej postaci z mojego dzieciństwa, który zmarł, gdy miałam siedem lat. Pamiętam długą podróż z Londynu na północ na jego pogrzeb. Szkocki kościół, w którym hulał przeciąg, szlochającą matkę i ojca, który nie był w stanie jej pocieszyć, a także kruche ciasteczka i sok pomarańczowy jedzone przez nas później w domu babci Elli. Nie zostaliśmy tam na noc, chociaż było dużo wolnych pokoi. „Wolę się zatrzymać u Robbiego” – usłyszałam, jak mama, trochę zbyt piskliwie i głośno, zwraca się tymi słowami do ojca.
Wracam do rzeczywistości i dostrzegam na twarzy babci mieszaninę niepewności i zachęty.
– Okej, jesteśmy umówione – mówię, na co odpowiada mi uśmiechem pełnym ulgi.
– Miałam nadzieję, że się zgodzisz! Tu są dwie pierwsze kasety. Kazałam Robbiemu kupić drugie takie ustrojstwo, żebyś mogła je sobie puszczać w domu. – Kładzie pękatą kopertę na wierzchu ułożonych w pudle albumów. – I jeszcze jedno, Kendro. Zrób to po swojemu. Wykorzystaj moje słowa i zdjęcia i napisz tę historię jak należy. Wykorzystaj swój talent i spraw, żeby inni też mogli ją przeczytać i zrozumieć.
Powoli kiwam głową, słysząc ton ponaglenia w jej głosie.
Nagle uświadamiam sobie coś jeszcze – patrzy na mnie wyczekująco nie jedna, ale dwie pary oczu: jedna z nich należy do babci Elli, druga zaś do dziewczynki ze zdjęcia w albumie – mojej matki.1938, Île de Ré
Dziewczyna stała na pomoście ze wzrokiem utkwionym w prom, którym miała się przedostać na wyspę, sunącym w jej stronę przez błękitne wody.
Odstawiła kuferek podróżny w kolorze kremowym, po czym zsunęła z ramion żakiet, uwalniając się od eleganckiego stroju, i pozwoliła ciepłym promieniom francuskiego słońca pieścić jej skórę. Ramiona miała blade po długiej zimie spędzonej na północy. W tym roku wiosna w zasadzie ją ominęła, czuła się więc jak poczwarka przeobrażająca się w motyla, która nagle odkrywa, że ma skrzydła i rozwija je, żeby mogły się pławić w gorącu, świetle i kolorze.
Bryza – łagodny oddech przepastnego Oceanu Atlantyckiego, który rozciągał się aż na drugą stronę świata, daleko od nisko położonej wyspy – uniosła jej opadające na ramiona włosy w odcieniu miodu, schładzając szyję i rozpalone policzki.
Miała za sobą długą podróż z Edynburga, obfitującą w nowe i ekscytujące doświadczenia. Pewnie czułaby zmęczenie, gdyby tak bardzo nie stresowała się spotkaniem z gospodarzami, a nadpływający prom coraz bardziej ją do tego przybliżał. W nocnym pociągu do Londynu matka Elli, która pomimo jej protestów, że w wieku siedemnastu lat poradzi sobie sama, postanowiła ją trzymać za rączkę aż do wejścia na pokład promu kolejowego, spała snem sprawiedliwego na sąsiedniej kuszetce. Jej spokojny, miarowy oddech mieszał się ze stukotem kół na torach i od czasu do czasu z ogłuszającym rykiem innego pociągu mijającego je w ciemności.
Z kolei Ella, przyzwyczajona do ciszy panującej w ich domu na zadrzewionych przedmieściach Południowego Edynburga, prawie nie zmrużyła oka. Nie żeby się tym przejmowała. Była zbyt podekscytowana wyobrażaniem sobie czekającej ją podróży i wakacji za granicą, rozciągających się przed nią jak obietnica. Leżała więc, kołysząc się na wąskiej kuszetce, w wykrochmalonej na sztywno bawełnianej pościeli, przykryta szarym wełnianym kocem z wyhaftowanym czerwonymi nićmi logiem LNE¹R i powtarzała sobie w głowie francuskie wyrażenia. Nieważne, że była najlepsza w klasie i że _mademoiselle_ Murray regularnie ją chwaliła – Ella i tak podejrzewała, że Morningside odcisnęło piętno na akcencie jej nauczycielki. Brzmiała zupełnie inaczej niż piosenki na francuskich płytach gramofonowych, które włączała jej matka, z rozrzewnieniem wsłuchując się w głos śpiewaka operowego Maurice’a Renauda i wspominając, jak oglądała jego występy na żywo, gdy mieszkała w Paryżu za młodu.
– Wiesz, Ello, to bardzo ważne, żeby spędzić trochę czasu w kraju, którego języka chcesz się nauczyć – zauważyła. – Nie wspominając już o zrozumieniu tamtejszej kultury.
I tak oto w Boże Narodzenie rok temu matka Elli napisała do swojej dawnej przyjaciółki Marianne Martet z pytaniem, czy jej córka nie mogłaby u nich spędzić tygodnia albo dwóch.
– To nawet lepsze niż dwa tygodnie spędzone w Paryżu! Marianne zaprasza cię na wakacje do ich letniego domu na Île de Ré! Spędzisz całe sześć tygodni z bliźniakami! Po tym czasie będziesz mówić po francusku jak rodowita mieszkanka wyspy!
W skrytości ducha Ella była jednak odrobinę rozczarowana. Cieszyła ją obietnica paryskiego wyrafinowania i elegancji, których naoglądała się na zdjęciach w piśmie „Picture Post”, przedstawiających słynną Wielką Wystawę Światową organizowaną w stolicy Francji rok wcześniej, ale nazwa tej wyspy nawet nie obiła jej się o uszy. Po sprawdzeniu w atlasie okazało się, że było to kilka maleńkich skrawków ziemi, które wyglądały jak odłupane od wybrzeża atlantyckiego i wrzucone do morza. Jednak przygoda to przygoda, szczególnie dla dziewczyny, która nigdy nie zapuściła się dalej niż do Fif²e.
Planowanie wyprawy trwało wiele tygodni. Jeździły z matką do Jenners, żeby skompletować letnią garderobę, na którą składały się trzy kostiumy kąpielowe, nowa bielizna oraz kilka lekkich bawełnianych sukienek, ładniejszych niż te, które miała do tej pory.
– Będziesz musiała się chronić przed słońcem z tą twoją jasną karnacją – ostrzegła ją matka. – Nigdy nie zapominaj o kapeluszu, bo nabawisz się piegów i dopiero będziesz żałować!
Dzień przed wyjazdem ojciec podarował jej niewielki kuferek podróżny.
– Podobno każda młoda dama podróżująca do obcych krajów powinna taki mieć – powiedział z uśmiechem. Kluczyk, który nosiła na wstążce wokół szyi, otwierał mosiężne okucia skrywające wyściełane jedwabiem wnętrze kuferka w najgłębszym odcieniu wiśni, w którym mieściło się kilka buteleczek i słoiczków ze srebrnymi nakrętkami, szczotka do włosów i owalne lusterko. Każdy z przedmiotów był przytwierdzony mocnymi skórzanymi paskami. Miejsca starczyło jeszcze na bieliznę nocną oraz kilka drobiazgów przydatnych w podróży. Całą resztę starannie poskładano, owinięto bibułą i spakowano do dużej walizki.
Prom zwolnił, zbliżając się do nabrzeża, i nagle w porcie zrobił się ruch. Pokładowy chwycił bagaż Elli, aby zanieść go na statek, i spojrzał na nią z uznaniem, gdy sięgnęła po kuferek, a następnie ruszyła za nim. Mężczyzna w berecie postawił klatkę pełną rozgdakanych kurcząt w cieniu sterowni i uśmiechnął się do Elli, po czym usiadł na twardej drewnianej ławce ciągnącej się wzdłuż krawędzi promu. Później, pośród krzyków i machania rękami, wciągnięto liny na pokład i prom wyruszył w drogę powrotną na wyspę, możliwie szybko, żeby jak najlepiej wykorzystać przypływ.
Ella stanęła blisko dziobu i wpatrywała się w cel swojej podróży – bladą smugę lądu rozciągającą się nisko wśród fal. Byle sztorm mógłby ją zmieść z powierzchni oceanu, pomyślała. Pomna ostrzeżeń matki, mocno przytrzymywała ręką słomkowy kapelusz osłaniający jej twarz przed promieniami słońca i mocnymi porywami wiatru, który mógł go zdmuchnąć z jej głowy prosto w fale. Oblizała usta i poczuła na nich smak soli.
Niebo nad głową Elli było oszałamiająco błękitne – wyglądało całkiem inaczej niż zasnute szarymi chmurami niebo nad Edynburgiem, do którego widoku przywykła. Odchyliła głowę, żeby śledzić lot mewy szybującej wysoko nad nią.
Ella spojrzała za siebie, w stronę lądu, który znikał stopniowo pod spienionymi falami. Przez moment miała niepokojące wrażenie, jakby zsunęła się z krawędzi Ziemi, a tętniące życiem punkty na planie jej podróży – Edynburg, Londyn, Paryż – nadal gdzieś istniały, w jakimś innym świecie, który zostawiła za sobą.
Statek pruł do przodu, a białe piaski Île de Ré były coraz bliżej, przypominając Elli obraz Turnera, który omawiali na lekcjach plastyki w szkole. W świetle wczesnego letniego wieczoru morze mieniło się wieloma odcieniami lazuru i turkusu, wyspa zaś wyglądała jak wykuta z białego złota pod soczystą zielenią sosnowych gałęzi. Wdychając słone morskie powietrze, Ella nagle zapragnęła, by ta podróż trwała bez końca, a reszta życia upłynęła jej w stanie zawieszenia. Chciała być wolna niczym ptaki szybujące po olśniewająco błękitnym niebie rozpościerającym się nad jej głową.
Prom zbyt szybko przypłynął do pomostu dla wysiadających na skraju portu, w którym długie i niezgrabne ramię żurawia przerzucało towary do ładowni większego statku przy wtórze pokrzykiwania mężczyzn i morskiego ptactwa.
Pasażerowie ruszyli do przodu, zabierając swoje bagaże i pakunki. Mężczyzna w berecie zapakował skrzynkę z kurczętami na rower i ostrożnie zjechał nim po krótkim trapie na suchy ląd.
Ella wzięła bagaże i nieco chwiejnym krokiem zeszła z promu. Marianne Martet napisała w liście, że będą na nią czekać w porcie, lecz Ella nie miała pojęcia, jak oni wyglądają. Matka opisywała swoją dawną przyjaciółkę jako niezwykle piękną i energiczną kobietę z wielkimi oczami oraz ciemnymi kręconymi włosami. Marianne pisała, że jej bliźniaki – Caroline i Christophe – mają po osiemnaście lat i nie mogą się już doczekać wakacji spędzonych w towarzystwie nowej koleżanki, prawie ich rówieśniczki.
Gdy tłum wysiadających się rozproszył, a samochody odjechały piaszczystą drogą, Ella dostrzegła stojącą na skraju portu furmankę zaprzęgniętą w osła. Stała na niej – żeby lepiej widzieć ponad głowami ludzi – i energicznie machała para młodych ludzi: dziewczyna z burzą kasztanowych loków i chłopak z opadającą na ciemne oczy grzywką. Promienie słońca rzeźbiły mu twarz – wydatne kości policzkowe rzucały cienie, podkreślały jego przystojną twarz. Oboje byli piękni w całkowicie niewymuszony i nieuświadomiony sposób, dzięki czemu Ella od razu ich polubiła i zapomniała o swoich obawach przed spędzeniem lata w towarzystwie obcych osób. Dziewczyna miała na sobie koszulkę z krótkimi rękawami i rybaczki odsłaniające jej opalone łydki, a chłopak ubrany był w bawełnianą bluzę z rodzaju tych, które nosili rybacy, i luźne spodnie. Ella momentalnie poczuła się skrępowana i przesadnie wystrojona w swoim surowym, szytym na miarę żakiecie i sukience.
Christophe i Caroline zeskoczyli z furmanki i przyszli się przywitać. Ella wyciągnęła rękę do Caroline i spłonęła rumieńcem, gdy ta nachyliła się i ucałowała ją serdecznie w oba policzki. Zawstydzona, w przekrzywionym kapeluszu, Ella zwróciła się w stronę Christophe’a i zamarła, nie wiedząc, jak się zachować. Zarumieniła się jeszcze bardziej, gdy i on ucałował ją w oba policzki. Poprawiła sobie kapelusz z szerokim rondem, szczęśliwa, że może się za nim schować.
– Eleanor Lennox, miło cię poznać! – Oczy Christophe’a błyszczały rozbawieniem, kiedy schylił się po jej walizkę.
– Proszę, mówcie mi Ella. Wszyscy się tak do mnie zwracają, chyba że coś przeskrobię. – Z ulgą stwierdziła, że zrozumiała, co powiedział do niej Christophe, i nawet zdołała mu odpowiedzieć, choć nie bez wysiłku.
– Nie wierzę, że taka dziewczyna jak ty mogłaby cokolwiek przeskrobać – odparł ze śmiechem. – Jesteś na to zbyt schludna i grzeczna! _Oh lŕ lŕ_, a w tej walizce jest pewnie jeszcze więcej _costumes._ Biedna Anaďs tego nie uciągnie. Będziemy musieli iść obok wozu.
– Nie słuchaj go, tylko się z tobą droczy. – Caroline wzięła Ellę za rękę. – Masz śliczną sukienkę, kuferek też. Musisz nam wybaczyć, zawsze jesteśmy bardzo _décontractés_, rozluźnieni, po przyjeździe na wyspę. To taka miła odmiana od życia w Paryżu. Zapominamy, jak wyglądają cywilizowani ludzie!
– No tak, ale czym właściwie jest cywilizacja? – Christophe zawiesił głos, odstawiając ciężką walizkę na piaszczystą drogę za furmanką. – Śmiem twierdzić, że nasze życie powinno wyglądać właśnie tak jak tu, na Île de Ré, a całe to paryskie pozerstwo jest warte funta kłaków. W mieście mieszka mnóstwo ludzi, których trudno nazwać cywilizowanymi. A co do szerszego świata – mówił dalej, zapalając się do tematu; oczy nagle mu rozbłysły – to w Hiszpanii faszyści mordują własnych braci, a Niemcy ignorują wszelkie obietnice złożone w Wersalu i najpierw się dozbrajają, a potem anektują Austrię. Zamierzają rozszerzyć swoje imperium. Nikt nie wie po co, ale ich motywacje nie mogą być szlachetne. Fala uchodźców zalewa Paryż, wszyscy boją się prześladowań. W całej Europie panuje zamęt! I co w tym niby jest „cywilizowanego”?
Ella obserwowała spod ronda kapelusza jego przystojną twarz, ożywioną młodzieńczą pasją, z którą się wypowiadał. Gestykulował przy tym silnymi, opalonymi dłońmi, akcentując każde słowo z wielką mocą.
– Chodź, Christophe – zwróciła się do niego łagodnie Caroline, kładąc mu swoje szczupłe i również opalone palce na ramieniu – to nie czas na polityczną tyradę. Eleanor na pewno jest zmęczona po długiej podróży, a _maman_ czeka na nas w domu.
Z westchnieniem rezygnacji Christophe podniósł z ziemi walizkę i nie bez wysiłku zarzucił ją na tył niewielkiej drewnianej furmanki, powodując przy tym taki huk, że płowa oślica uniosła wzrok znad trawy, którą właśnie się posilała na poboczu drogi, i spojrzała na nich ciemnymi oczami z wyrazem sennego zaskoczenia.
– Anaďs, poznaj pannę Eleanor Lennox i jej opasłą walizę – oznajmił ironicznie Christophe, po czym pogłaskał miękkie uszy i pyszczek ośliczki, delikatnie chwytając za uprząż, żeby obrócić ją razem z furmanką w kierunku domu.
– Witaj, Anaďs. Jesteś piękna.
– Proszę wsiadać, panienko Eleanor Lennox. Karoca już czeka. – Oczy Christophe’a błyszczały rozbawieniem, kontrastując z oficjalną formą zaproszenia.
– Proszę, mówcie mi Ella. Poza tym chętnie się przejdę. Spędziłam w pociągach tyle czasu, że wolałabym rozprostować nogi. – W głębi duszy Ella bała się, że jej walizka naprawdę była za ciężka, ale nie zamierzała pokazać temu roześmianemu Francuzikowi, że jego żarty trafiły w jej czuły punkt.
Odniosła wrażenie, że Christophe spojrzał na nią z podziwem. Widziała, jak omiata wzrokiem jej smukłą talię i ramię, gdy przytrzymywała mocno kapelusz, broniąc się przed zdradzieckimi podmuchami morskiej bryzy, i wpatrywała się w niego swoimi bystrymi zielonymi oczami. Nie mogła jednak wiedzieć, że najchętniej chwyciłby ołówek i kartkę, żeby przenieść na papier delikatne krągłości Elli oraz sposób, w jaki wiatr zwiewał jej kosmyki włosów na twarz. Nagle spoważniał i skinął głową.
– W porządku. Niech będzie Ella. A Anaďs jest ci wdzięczna za to, że o niej pomyślałaś.
Po opuszczeniu portu ruszyli piaszczystą ścieżką pooraną kołami przejeżdżających powozów, z obu stron porośniętą morską trawą. Skórzane buty cisnęły Ellę w stopy i zmatowiały od osadzającego się na nich piasku. Spojrzała z zazdrością na miękkie płócienne tenisówki ze sznurkową podeszwą na nogach Caroline i Christophe’a, które zostawiały na drodze ledwo widoczny ślad, w przeciwieństwie do znacznie głębszych odcisków jej butów na obcasie. Dawniej, w innym świecie, zgromadzenie odpowiednio szykownej jak na francuskie standardy garderoby na ten letni wyjazd wydawało się Elli bardzo ważne – zresztą jej matce również, czego dowodem był fakt, że w sklepie obuwniczym w Morningdale wyraziła zgodę na zakup pantofelków na niewysokim obcasie, których nie nosiło się w ich prezbiteriańskiej rodzinie. Jednak teraz, zaledwie parę minut po swoim przyjeździe, Ella zrozumiała, że „odpowiednia” garderoba ni w ząb nie pasowała do klimatu Île de Ré.
Wszyscy troje szli przy furmance drogą przecinającą wyspę pozbawioną wzniesień i dolin – płaski, nisko położony skrawek lądu. W wieczornym świetle, złagodzonym przez zapadający zmierzch, strzeliste malwy pyszniły się na tle stojących gdzieniegdzie bielonych rybackich chatek. Kolory kwiatów – malinowy róż, cytrynowa żółć, ciemna śliwka i delikatna morela – sprawiały wrażenie bardziej nasyconych, jakby światło na wyspie było inne niż to na kontynencie. Ella nasunęła sobie kapelusz głębiej na oczy, oślepiona blaskiem słońca chowającego się za horyzontem przed nimi, które pomimo późnej pory wciąż dawało znacznie więcej ciepła niż to, którego doświadczyła w najbardziej pogodne letnie dni w Szkocji. Jej ciało zdawało się rozkwitać niczym sadzonka w szklarni w odpowiedzi na tę niespodziewaną dawkę gorąca i światła. Po raz kolejny poczuła się niemile skrępowana w swojej szytej na miarę sukience i żakiecie, sztywnych skórzanych pantoflach, kapeluszu i rękawiczkach.
Dotarli do niewielkiego miasteczka o nazwie Sainte Marie de Ré i Ella zaczęła się zastanawiać, jak długo jeszcze będą musieli iść. Z tyłu pięty zrobił jej się pęcherz i zaczynała żałować, że nie wsiadła do furmanki. W końcu ośliczka skręciła w jeszcze węższą ścieżkę, niemalże ukrytą między dwiema bielonymi chatkami.
– Co to za rośliny? – spytała Ella, wskazując bujne zielone krzewy rosnące w idealnie równych rzędach po obu stronach dróżki.
– Winorośl – odparł Christophe. – Właśnie zaczynają się na nich formować kiście winogron.
– Nie wiedziałam, że winogrona rosną tak blisko morza.
Christophe przytaknął.
– Niektóre z najlepszych winnic na świecie znajdują się blisko wybrzeża. Morska bryza korzystnie wpływa na zdrowie winogron i ludzi.
Przed nimi, za pióropuszami morskiej trawy porastającej linię nisko osadzonych wydm, ponownie wyłonił się ocean, podwajając ilość światła; długie promienie słońca obsypały diamentami miliony drobniutkich fal. Po prawej stronie wznosił się piętrowy dom, nieco bardziej okazały niż większość tych, które wcześniej mijali. Olśniewająco biały, z okiennicami pomalowanymi na odcień błękitu kojarzący się z delikatną morską mgłą, między którymi pyszniły się wysokie, otwierane pionowo okna, jakby powleczone złotem w świetle zachodzącego słońca.
Christophe otworzył furtkę w niskim murze otaczającym ogród pełen kwiatów i zaprowadził Anaďs do frontowych drzwi, które – podobnie jak okna – były otwarte, dzięki czemu oceaniczna bryza mogła wpadać do środka i poruszać delikatnymi białymi zasłonami z muślinu, przez które Ella zerknęła do środka.
Christophe stęknął z wysiłku, zdejmując walizkę z furmanki.
– Niech tu na razie postoi. Wniosę ją później do domu, ale najpierw zajmę się Anaďs. Chodź, staruszko, uwolnijmy cię od tego ustrojstwa.
Kiedy odprowadzał ośliczkę na tyły domu, w otwartych drzwiach pojawiła się wysoka, uśmiechnięta kobieta. Miała takie samo ciepłe spojrzenie i taką samą burzę loków jak Caroline. Wyciągnęła do Elli ręce na powitanie.
– Ella, _bienvenue._ Jak miło, że przyjechałaś. Poznałabym cię wszędzie, wykapana z ciebie matka! Proszę, mów mi Marianne, tu nie ma miejsca na konwenanse. Pewnie jesteś padnięta po podróży, ale przez najbliższych sześć tygodni nie będziesz się musiała ruszać dalej niż na plażę albo do wioski. Caroline pokaże ci twój pokój i będziesz się mogła odświeżyć przed kolacją.
Ella ruszyła za Caroline korytarzem wyłożonym deskami z bielonego dębowego drewna. Co jakiś czas wyciągała szyję, żeby zajrzeć do mijanych po drodze pokoi. Dom nad morzem nie mógłby się bardziej różnić od tego w Morningside, z ciężkimi aksamitnymi zasłonami i ciemnymi mahoniowymi meblami. Pokoje, do których Ella zapuściła żurawia, były jasne, z wysokimi sufitami i belkami impregnowanymi wapnem, meble zaś odznaczały się rustykalną prostotą – był to zbiór przypadkowych, niepasujących do siebie sprzętów, które w połączeniu dawały efekt stonowanej harmonii.
Dziewczyny wspięły się po szerokich drewnianych schodach, które cichutko skrzypiały im pod stopami, po czym Caroline otworzyła drzwi do pokoju znajdującego się po lewej stronie korytarza. Białe muślinowe zasłony uniosły się na wietrze, gdy weszły do środka, i nagle Ella poczuła się jak na pokładzie statku pod pełnymi żaglami, a jej zmęczone długą podróżą ciało straciło na moment równowagę, odzwyczajone od przebywania na stałym lądzie.
Spłowiały chodnik ocieplił wyłożoną drewnem podłogę i nieco ożywił biały pokój. Stojący na nocnej szafce bukiecik wiciokrzewu i róż napełnił wieczorne powietrze słodkim aromatem. Ella zdjęła kapelusz i z ulgą padła na bawełnianą narzutę przykrywającą łóżko. Ściągnęła buty i poprzebierała chwilę palcami u stóp wciąż spowitymi w białe jedwabne pończochy. Rozkoszowała się świeżo odzyskaną wolnością. Wiszące na przeciwległej ścianie lustro w drewnianej toaletce odbijało ostatnie promienie słońca, rzucając refleksy na zasłony. Nad ramą łóżka z kutego żelaza znajdowała się akwarela w pięknej złoconej ramie przedstawiająca żaglówkę sunącą po akwamarynowym morzu w stronę niskiego pasa wydm.
– Cudowny obraz – zauważyła Ella. – Patrząc na niego, prawię czuję ten wiatr, promienie słońca i zapach morza.
Caroline skinęła głową i usiadła przy niej.
– To jedna z prac Christophe’a. Połączenie dwóch jego największych pasji: malowania i żeglarstwa. Ma dryg do obu tych rzeczy, ale o tym sza, bo jeszcze sodówka uderzy mu do głowy.
Roześmiały się na dźwięk donośnego postukiwania na schodach. Christophe otworzył drzwi pokoju, ciągnąc za sobą walizkę Elli.
– Komu uderzy sodówka i dlaczego? – zapytał z szerokim uśmiechem. Nie czekając na odpowiedź, wskoczył na łóżko obok siostry. – Fiuu, Anaďs i ja bardzo się cieszymy, że nie będziemy mieli do czynienia z tym młyńskim kołem przez najbliższych kilka tygodni!
– Ella właśnie podziwiała twój portret „Bijou”. _–_ Caroline ruchem głowy wskazała malowidło.
– Jutro się nią przepłyniesz – odparł z uśmiechem Christophe. – Prawdziwa z niej ślicznotka.
Ellę uderzyło to, w jaki sposób jego twarz zmieniała się pod wpływem emocji. Ciemne oczy Christophe’a potrafiły rozbłysnąć, spochmurnieć i znów się rozpogodzić w ciągu zaledwie kilku zdań, jak po szkwale, gdy zachmurzone niebo momentalnie się przejaśnia. Sama była przyzwyczajona do ukrywania swoich uczuć. Rodzice uczyli ją nieokazywania nadmiernych emocji, nawet w zaciszu własnego domu. Bliźniaki wydawały się wolne od tego rodzaju zahamowań i Ella poczuła, że rośnie jej serce, stęsknione za szerszym wachlarzem uczuć niż te, które przypadły jej w udziale podczas bezpiecznego – czy raczej, jak zaczęła myśleć, dość nudnego i monotonnego – dzieciństwa w Edynburgu. Po raz kolejny poczuła, jak coś rozpiera ją od środka, i nagle ogarnęło ją przemożne pragnienie, by poluzować gorset i sukienkę, robiąc miejsce na to, co zaczynało kiełkować w jej sercu.
Do pokoju wleciał smakowity zapach potrawy gotowanej w kuchni na dole.
– _Allons_, Christophe. Zostawmy Ellę samą na parę chwil, żeby mogła się rozpakować przed kolacją. – Caroline uśmiechnęła się do niej. – Nie musisz się przebierać, chyba że chcesz. My zostaniemy w tym, co mamy na sobie. Nie żartowałam, mówiąc, że panuje tu bardzo luźna atmosfera. Jeśli chcesz się odświeżyć, łazienka jest po drugiej stronie korytarza. Zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. Znajdziesz nas w kuchni albo na tarasie za domem. Po wejściu do kuchni zobaczysz drzwi.
Ella odwiesiła ubrania do wysokiej _armoire_ stojącej w kącie sypialni i schowała bieliznę do ślicznej komody pomalowanej na kremowy kolor i ozdobionej girlandami róż, która stała pod przeciwległą ścianą, a następnie udała się na poszukiwania łazienki.
Rozczesywała splątane wiatrem włosy w ciemnym odcieniu blond, aż opadły lśniącą kurtyną po obu stronach jej poważnej, pociągłej twarzy, która patrzyła na nią z zaśniedziałego ze starości lustra wiszącego nad umywalką. Pomimo usilnych prób stosowania się do ostrzeżeń matki o niezdejmowaniu kapelusza z głowy, słońce i wiatr ewidentnie zdołały się zakraść pod jego rondo i nadały policzkom dziewczyny delikatnie złocisty blask. Przyjrzawszy się dokładnie swojej buzi w bladym wieczornym świetle, Ella z niezadowoleniem naliczyła co najmniej pięć piegów rozrzuconych po grzbiecie nosa. Pokręciła głową na widok gniewnej zmarszczki, która pojawiła się w lustrze. „Nie ma sensu zamartwiać się piegami przez najbliższe sześć tygodni – oznajmiła stanowczo swojemu odbiciu. – Tu, na wyspie, zachowujemy się _trčs décontractés_. – Uśmiechnęła się. – A twój _accent français_ już się znacząco poprawił, _mademoiselle_ Lennox”.
Umyła ręce niewielką kostką kremowego mydła leżącą obok umywalki i wytarła je białym lnianym ręcznikiem, zdumiona tym, jak miękka zrobiła się jej skóra. Odwiesiwszy elegancki żakiet do _armoire_ w swoim pokoju, zarzuciła na ramiona miękki bawełniany sweter, na wypadek, gdyby wieczorem zrobiło się chłodniej, zbiegła na dół i wyszła przez kuchnię na taras.
Na tyłach domu znajdował się sporych rozmiarów ogród otoczony wysokim bielonym murem. Porastał go wiciokrzew, z którego pewnie pochodziły gałązki w jej pokoju, napełniając powietrze zapachem zmieszanym z wonią jaśminu pnącego się w górę pergoli z kutego żelaza nad tarasem. Przez otwartą bramę na końcu ogrodu Ella dostrzegła Anaďs radośnie skubiącą trawę pod drzewami w niewielkim sadzie. Marianne, Caroline i Christophe siedzieli przy szerokim drewnianym stole, na którym leżały biały obrus i sztućce z uchwytami z kości słoniowej. Kwiaty w kolorze głębokiego różu wylewały się z pomalowanego glinianego wazonu stojącego na środku stołu. Obok niego znajdował się dzbanek z rżniętego szkła wypełniony wodą oraz butelka czerwonego wina. W spokojnym wieczornym powietrzu rozległ się dźwięk dzwonu na wieży kościoła w Sainte Marie wybijającego ósmą.
Christophe siedział wsparty na łokciu, przytrzymując podbródek na dłoni, i rysował coś w szkicowniku, który na widok zbliżającej się Elli pospiesznie zamknął i odłożył na bok.
– Chodź do nas. – Marianne wskazała na krzesło obok siebie. – Siadaj, Ello, i opowiadaj, co u twojej mamy. Od naszego ostatniego spotkania minęły lata, ale twój widok przywołuje we mnie szczęśliwe wspomnienia mojej wizyty w _Edinbourg_, kiedy byłam mniej więcej w twoim wieku. Caroline, podaj Elli miseczkę z oliwkami. Napijesz się z nami wina? Może zmieszanego z odrobiną wody, jeśli nie jesteś przyzwyczajona do picia go przed i w trakcie posiłku, tak jak się u nas przyjęło?
Ciemne wino w ciężkim kryształowym kieliszku nabrało przejrzystej barwy rubinu, gdy madame Martet dolała do niego wody z dzbanka i podała go Elli. Dziewczyna niepewnie upiła łyk z udawaną nonszalancją, jakby co wieczór do duszonej wołowiny albo baraniny, które często jadano na kolację w ich domu, podawano butelkę Château Talbot; odczytała tę nazwę z etykietki na stojącej przed nią butelce. Nawet po rozwodnieniu wino było intensywne w smaku i mocne. Ella poczuła, jak resztki napięcia spowodowanego długą podróżą i jeszcze dłuższym oczekiwaniem na lato ulatują z niej wraz z ostatnimi promieniami słońca, gdy na wyspie powoli zapadała noc.
W blasku lampionu, który Marianne przyniosła do stołu razem z półmiskiem _blanquette de vea_³u, Ella zerkała ukradkiem na Christophe’a. Cienie skakały mu po twarzy, a oczy zdawały się lśnić wewnętrznym blaskiem. Uniósł wzrok, a gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, Ella poczuła iskrę, która pojawiła się pomiędzy nimi. Maskując skrępowanie, skoncentrowała uwagę na swoim talerzu z jedzeniem i pytaniach Caroline o życie w Szkocji.
Lekki chłód w nocnym powietrzu sprawił, że Ellę przeszył dreszcz i ziewnęła. Widząc to, Marianne stwierdziła z uśmiechem:
– Chodźcie, czas do łóżek. Chyba wszystkich nas zmęczyły emocje związane z przyjazdem Elli. Nawet wy jesteście dziś trochę milczące, moje rozgadane bliźniaki. Zostawcie naczynia, Sandrine sprzątnie je rano. Wyśpijcie się, kochani. Barometr wskazuje dobre ciśnienie, więc będziecie mogli zabrać „Bijou” w długi rejs. Przygotuję wam kosz piknikowy, jeśli chcecie.
Ella leżała w gładkiej bawełnianej pościeli, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w ciemność. Nocne powietrze wpadało do środka przez okno, wzdymając zasłony słonym oddechem. Przez szparę pomiędzy nie całkiem stykającymi się ze sobą okiennicami widziała księżyc w pełni rzucający snop srebrzystego światła na deski w podłodze i bawełnianą narzutę na łóżku. Przepastny ocean rozciągający się za wydmami odbijał księżycowy blask, tworząc dziwną poświatę niczym senny brzask o północy, a delikatne westchnienia fal szeptały obietnice na czekające ją lato.
Tu wcale nie jest ciemno, pomyślała Ella, nim zapadła w sen, a jej umysł odpłynął na miękkiej wysepce dryfującej po morzu światła.
*
Obudził ją odgłos gwizdania, zapewne Christophe’a. Schodził na dół, pogwizdując melodię „Marsylianki”, i od razu został uciszony przez inną osobę – Caroline albo Marianne.
Jasny snop światła, prosty jak od linijki, wpadał do pokoju przez szparę między okiennicami, zastępując srebrzysty blask księżyca z ubiegłej nocy. Ella wyskoczyła z łóżka i przeszła przez chodnik, by opuścić ciężkie metalowe ramię przytrzymujące okiennice i otworzyć je na oścież. Podmuch ciepłego wiatru otulił jej nagie ramiona i sprawił, że cienki materiał koszuli nocnej załopotał wokół jej kostek. Promienie słońca zalały pokój falą ciepła.
Ella włożyła spódnicę i bluzkę, przeczesała włosy i pospiesznie zeszła na dół.
Okna francuskie w kuchni znowu były otwarte, tak jak poprzedniego wieczoru. Z tarasu do domu weszła krępa siwowłosa kobieta w białym fartuchu założonym na pasiastą spódnicę z bawełny, niosąc w ręce pustą tacę i stukając drewniakami o płytki na podłodze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki