- W empik go
Most - ebook
Most - ebook
Doskonale napisany „Most” autorstwa Isabelle Margot Moulin to nie tylko wciągająca powieść z intrygującymi bohaterami – to przede wszystkim prawdziwy most do zrozumienia bezdomności, młodzieńczego buntu oraz innych problemów współczesnego świata.
Agnieszka, nastolatka z dobrego domu, nie radzi sobie z napotkanymi przykrościami i próbuje popełnić samobójstwo, chcąc skoczyć z mostu. Odwodzi ją od tej decyzji Marc, bezdomny, który przypadkiem znalazł się w pobliżu. Tak zaczyna się niezwykła historia nie tylko tych dwojga boleśnie doświadczonych ludzi, ale również historia członków ich rodzin i serdecznych przyjaciół, z których mało kogo los oszczędził.
„Most” to książka pokazująca, jak różne, negatywne okoliczności mogą zniszczyć życie człowieka, ale to również powieść mówiąca o tym, że człowiek, nawet po wielkim upadku, może to życie wyprostować i ponownie starać się je ułożyć. To także historia o tym, aby się nie poddawać, tylko… żyć! Piękna, wzruszająca i zastanawiająca lektura, na długo zapadająca w pamięć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67036-33-7 |
Rozmiar pliku: | 554 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Witaj, Marc… – Niespodziewanie rozległ się w ciszy ochrypły męski głos. Marc otworzył oczy i uniósł wzrok, mierząc zmęczonym spojrzeniem stojącego przed nim człowieka z krzaczastą, brudną brodą, ubranego w za duże spodnie i puchową kurtkę czerwonego koloru. – Mogę się przysiąść? – zapytał mężczyzna, drapiąc się po głowie przez pocerowaną czapkę, spod której wystawały strączki potwornie zaniedbanych, przerzedzonych wiekiem włosów.
– Jesteś cały mokry – oznajmił Marc, wskazując koledze sąsiednie miejsce. – Siadaj, proszę.
– Za dużo wina, Marc… – Zaśmiał się mężczyzna, wyciągając z wewnętrznej kieszeni kurtki zgniecioną paczkę pełną niedopałków. – Zasnąłem w parku pod drzewem, a w nocy padało.
– No to nieźle zabalowałeś, skoro nawet deszcz cię nie przegonił – zakomunikował Marc, otrzepując się z piachu i pokruszonych jesiennych liści, na których siedział, śpiąc w tej pozycji ciała, opartego o obejmowane ramionami kolana, przyciśnięte uściskiem rąk do klatki piersiowej.
– A, no… Zabalowałem. – Zarechotał mężczyzna, wkładając w usta niedopałek papierosa. – Zapalisz?
– Nie, dziękuję. Pójdę poszukać czegoś do zjedzenia, albo… ubrania, jak Bóg da.
– Bóg by może i dał, ale ludzie ci zabiorą. – Zaśmiał się szczerze mężczyzna. – Jakbyś miał coś ognistego na gardło, pamiętaj o koledze – poprosił, zaciągając się ledwo żarzącym się niedopałkiem. – Będę zobowiązany.
– Oj, Heniek, Heniek… – westchnął bezradnie Marc, poklepując kolegę po ramieniu. – Będę pamiętał.
– A! – Mężczyzna sięgnął do plecaka. – Byłbym zapomniał. Książkę dla ciebie znalazłem. Proszę.
– O! Dziękuję. Remigiusz Mróz… _Halny_… – przeczytał dane autora i tytuł, wpatrując się w okładkę lekko zmrużonymi oczami. – Z wielką przyjemnością przeczytam. To zdaje się… nowość literacka.
– Nie wiem! Wiesz, że nie lubię czytać. Książki mnie, w naszej sytuacji, nie pocieszają, a raczej drażnią, bo pokazują, że jedni mają normalne życie, a inni, jak ja na ten przykład, chujowe. Po co się katować?!
– Że też ludzie w tak okrutny sposób pozbywają się książek… – Zasmucił się Marc, chowając egzemplarz do torby, którą wiernie nosił na ramieniu i w której dźwigał resztki swojego jestestwa oraz majątku odziedziczonego po przeszłości. – No, to idę. Do zobaczenia u brata Alberta.
– Do zobaczyska.
Marc uniósł rękę na pożegnanie, wychodząc z ukrycia na ulicę, pokrytą politurą deszczowej poświaty, mieniącej się brokatem światła przydrożnych latarni. Minął kilka przecznic, zaglądając do każdego napotkanego kosza, lecz nic nie znalazł. Szedł dalej. Nie miał w końcu nic innego do roboty – żadnych zobowiązań, obowiązków, celów, bliskich… Nie miał też nic do stracenia, więc szedł prosto przed siebie prowadzony losowo wybranymi kierunkami dróg, niczym liść mimowolnie niesiony w nieznane rwącym nurtem rzeki, z której żywiołem nie można wygrać, będąc tylko owym liściem. Mijał więc w zadumie i milczeniu kamienice i restauracje, parki i skwerki czy place zabaw, samotne ławki i ptaki skaczące po trawnikach, jakby na sprężynach dwóch króciutkich nóżek. Przyglądał się wszystkiemu ze szczerym podziwem i zachłannością oczu, czerpiąc czystą przyjemność dla ducha. Rozglądał się i uśmiechał w lekkim rozmarzeniu, aż w końcu ujrzał kosz, z którego wystawały tekturowe opakowania, wróżące szansę na znalezienie jakichś resztek jedzenia. Przetarł rękoma brodę i ruszył w kierunku mostu sąsiadującego z dostrzeżonym pojemnikiem na śmieci. Podejrzliwym wzrokiem rozglądał się dokoła, jakby szukając potencjalnej konkurencji w osobach znajdujących się w podobnej sytuacji i walczących o przetrwanie nawet z narażeniem osobistej godności, w osobach mogących nieoczekiwanie i niepożądanie wyłonić się z tła jeszcze nieprzebudzonego miasta. Rozpędzonym krokiem przeciął jedną jezdnię, a następnie drugą, dobiegając do kosza, i już miał zanurzyć w pojemniku na śmieci niecierpliwe dłonie, gdy ujrzał stojącą na gzymsie mostu za balustradą młodą, kilkunastoletnią dziewczynę, wpatrującą się w nurt płynącej pod nią rzeki. Zastygł w bezruchu. Jakiś czas stał niemo, zaskoczony i otępiały zastaną sytuacją. Nie wiedział bowiem, jak powinien się zachować w tym właśnie momencie… Odejść i udać, że nikogo i niczego nie zauważył, że nic się nie wydarzyło i nic się nie dzieje niepokojącego?… Podejść i zagadnąć?… Czuł, że musi zainterweniować, ale… Cóż miałby mądrego do powiedzenia on – życiowy nieudacznik i bankrut! Co mógłby takiego zbawiennego wydukać, wydusić z siebie, by zmienić bieg niepokojących go w tym momencie wydarzeń?!… Po chwili wolnym, niemal bezszelestnym krokiem podszedł do dziewczyny, starając się jej nie wystraszyć, nie spłoszyć i tym samym nie popchnąć w dół w ramiona śmierci odruchową reakcją przerażenia, jakiej przecież mogłaby ulec nastolatka zaczepiona niespodzianie przez przypadkowego przechodnia.
– Będziesz skakać? – wyszeptał w kierunku stojącej na moście dziewczyny.
– Chuj ci do tego – wycedziła złośliwie, zaciskając gniewnie zęby i zalewając się łzami.
– Przepraszam – wtrącił Marc nieco głośniej – ale nie dosłyszałem.
– Chuj ci do tego, dziadu! – wykrzyczała, kipiąc nienawiścią. – Chuj ci do tego! Teraz, kurwa mać, słyszysz?! Chuj ci do tego!
– Nie, no nic. Pomyślałem tylko, że skoro chcesz odebrać sobie życie, to może… Podarowałabyś mi swoje buty? – poprosił nieśmiało i z lekko wyczuwalnym w głosie strachem.
– Co?! – z niedowierzaniem warknęła nastolatka, delikatnie odwracając głowę i ukradkiem spoglądając w kierunku mężczyzny, by nie stracić pełnej kontroli nad sytuacją, w której znalazła się przecież na własne życzenie. – Pojebało cię?!
– Przepraszam, ale pomyślałem, że… – Marc dłońmi rozcierał nerwowo głowę, jakby szukając w panice jakiegoś sensownego pomysłu na błyskotliwą odpowiedź, niezagrażającą życiu młodej dziewczyny. – Skoro umrzesz, to nie będziesz potrzebować obuwia, a ja mógłbym wreszcie wyrzucić swoje zniszczone łapcie…
– Pierdol się! Pierdol się, świrze! – krzyczała, zaciskając dłonie na barierce znajdującej się tuż za jej plecami.
– Przepraszam… – wyszeptał Marc. – Po prostu chciałem sobie trochę polepszyć moje… pojebane życie na ulicy – wyjaśnił, przeklinając z wyraźnym trudem i zażenowaniem. – Mógłbym, co prawda, zdjąć ci buty po twojej śmierci, ale jakoś tak mi niezręcznie okradać zmarłego. Co innego, jak wyrazisz zgodę i sama podarujesz mi swoje adidasy. To już nie kradzież, a upominek. Wolałbym w ten sposób…
– Ty naprawdę jesteś popierdolony. – Zaśmiała się przez łzy dziewczyna, wpatrując się w twarz Marca z rozbawieniem, ale i z kipiącą w niej wściekłością. – Ja próbuję popełnić samobójstwo, a ty mi dupę zawracasz o buty. Jaki ty nosisz rozmiar?
– Czterdzieści trzy – odpowiedział Marc.
– A ja trzydzieści osiem – oznajmiła nastolatka. – I uważasz, że moje, kurwa!, buty będą w sam raz na ciebie pasowały, jak ulał?!
– Będą suche, i to jest najważniejsze – wyjaśnił Marc. – Trudno, mieszkając na ulicy, wybrzydzać. Do sklepu przecież nie pójdę i nie kupię dopasowanego do stóp obuwia, bo nie mam pieniędzy. To oczywiste.
– Ja pierdolę. – Zaśmiała się w akcie rezygnacji nastolatka. – Ale mi się czub trafił. Nawet nie jest mi dane porządnie i godnie popełnić samobójstwa, bo zjawia się nagle ten jebany koleś i dupę mi zawraca pierdołami. Wypierdalaj! – krzyczała. – Wypierdalaj! Słyszysz?! Wypierdalaj!
– A buty?… – zapytał nieśmiało Marc, wskazując palcem adidasy znajdujące się na stopach dziewczyny.
Nastolatka zacisnęła zęby, doprowadzona zachowaniem Marca do ostateczności. Przytrzymując się jedną ręką balustrady mostu, zdjęła z nóg buty i rzuciła je w kierunku mężczyzny z wyraźnym zamiarem wycelowania nimi w bezdomnego, z premedytacją uderzenia go, a nawet zrobienia mu krzywdy, której akt byłby dla niej powodem do satysfakcji i wewnętrznej ulgi. Czuła bowiem potrzebę wyładowania negatywnych emocji na mężczyźnie wciskającym się swą obecnością w jej realizowane plany, niczym ktoś zupełnie nieproszony i absolutnie niepotrzebny, a nawet zawadzający i psujący wszystko. Zamachem silnych, młodych rąk cisnęła więc butami w bezdomnego. Obuwie potoczyło się po betonowej nawierzchni mostu w stronę nieśmiałością skrępowanego mężczyzny. Marc podbiegł do adidasów. Chwycił buty, wtulając je w ramiona, po czym, podchodząc bliżej dziewczyny, poprosił z zawstydzeniem i ostrożnością:
– A… mógłbym jeszcze dostać twoją kurtkę?
– Co?! – wycedziła z niedowierzaniem nastolatka, wbijając w Marca wzrok pełen nienawiści – Ja chyba śnię… To się nie dzieje naprawdę… To się, kurwa, nie dzieje naprawdę…
– To moja ostatnia prośba – oznajmił Marc. – Przysięgam. Dostanę kurtkę i idę sobie. Będziesz mogła spokojnie skoczyć i się zabić. Nie będę ci przeszkadzał. Obiecuję.
Dziewczyna szarpnęła dłonią za suwak. Próbowała zdjąć z siebie kurtkę, ale nie była w stanie wykonać tej czynności, trzymając się jednocześnie barierki mostu i asekurując zaciśniętą na balustradzie dłonią własne bezpieczeństwo.
– Może mógłbym pomóc? – zaproponował niepewnie Marc. Nastolatka wyraziła zgodę lekkim skinieniem głowy. Marc podszedł do dziewczyny. Stanął obok. Wyciągnął w kierunku nastolatki ręce, ale po sekundzie odsunął dłonie i po chwili ponownie próbował je podać dziewczynie, po czym, po raz kolejny, wycofał się dręczony niezdecydowaniem, jakby się obawiał jej dotknąć, jakby się bał, że muśnięciem palców mógłby ją strącić z mostu niczym wiatrem poderwane piórko. – Może… – poprosił po chwili – pomógłbym ci przejść przez barierkę na most, byś mogła swobodnie zdjąć kurtkę, a później z powrotem staniesz sobie na gzymsie. Co ty na to?
– Dobra – westchnęła. – Miejmy to za sobą, ale! – zażądała stanowczo – później sobie stąd pójdziesz w cholerę, tak!, jak ustaliliśmy.
– Naturalnie – potwierdził Marc, przytrzymując nastolatkę przechodzącą przez balustradę, by nie spadła w toń rzeki. – A… właściwie… z jakiego powodu chcesz sobie odebrać życie?
– Co ciebie to obchodzi?! Co ciebie to, kurwa!, obchodzi?!
– Niby nic, ale skoro będę miał twoje buty i kurtkę… Tak pytam po prostu – wydukał Marc.
– Co to, kurwa!, terapia?! – wykrzyczała dziewczyna, zdejmując z ramion kurtkę.
– A skąd! – Zaśmiał się Marc. – Spójrz na mnie. Czy wyglądam na kogoś, kto mógłby ci cokolwiek doradzić lub w jakikolwiek sposób pomóc?
Nastolatka uważnie przyjrzała się Marcowi, splatając na piersiach ręce, oddawszy wcześniej kurtkę bezdomnemu.
– Nie.
– No właśnie. – Uśmiechnął się Marc. – To tylko zwykła ludzka ciekawość. Nie mam w sobie takiej odwagi jak ty… Gdybym miał, też dawno bym skończył ten nędzny, bezpański żywot, a tak… włóczę się po ulicach brudny, śmierdzący, głodny, zmarznięty i nijaki.
Dziewczyna spuściła wzrok i zamilkła. Po chwili sięgnęła do kieszeni spodni i wyciągnęła banknot, podając pieniądze Marcowi.
– Kup sobie coś do jedzenia – poprosiła spokojniejszym, wyciszonym głosem.
– Chętnie, ale… – wyjaśnił Marc – nigdzie mnie nie wpuszczą w takim stanie. Może… – zamilkł nagle, dodając po chwili – nie!, to głupi pomysł. – Machnął obojętnie ręką. – Nie…
– Co: nie? – zagadnęła nastolatka.
– Nic. Czas na mnie – oznajmił Marc. – W końcu obiecałem ci, że nie będę przeszkadzał…
– Co: nie?! – zapytała ponownie, domagając się odpowiedzi. – Zacząłeś, więc skończ! I tak mi już rozpieprzyłeś wszystko – dodała stłumionym, niepocieszonym tonem opanowanego głosu – więc skoro jesteśmy już przy tej pierdolonej dyskusji, to skończmy tę wątpliwą przyjemność, pożegnajmy się i dzięki temu będę mogła zrobić wreszcie to, co zamierzałam. Zatem…?! – Spojrzała na bezdomnego roszczeniowo i stanowczo.
– Pomyślałem, że mogłabyś ty mi coś kupić do jedzenia. Ciebie wszędzie wpuszczą, bo jesteś ładna, dobrze ubrana, pachnąca i bystra, ale przecież ty masz ważniejsze sprawy na głowie…
– Mogę ci coś kupić, a później tu wrócę. Niedaleko jest sklep. – Spojrzała na zegarek. – Powinien już być czynny o tej porze.
– Na pewno?! – zapytał zaskoczony propozycją dziewczyny Marc. – Nie chciałbym ci przeszkadzać.
– Już mi przeszkodziłeś.
– No tak. Może załóż kurtkę i buty – zaproponował Marc. – Przecież nie możesz wejść tak do sklepu. Wygląda to co najmniej dziwnie. Później mi oddasz i buty, i kurtkę.
– No tak – zgodziła się dziewczyna. – Wyglądałabym idiotycznie. Ściągnęłabym na siebie uwagę, a na tym mi absolutnie nie zależy.
– Naturalnie – poparł nastolatkę Marc, okrywając ramiona dziewczyny kurtką, po czym ruszyli razem w kierunku sklepu. – Mieszkasz tu niedaleko? – zapytał.
– Skąd ten pomysł?
– Zauważyłem, że znasz tę okolicę, więc pomyślałem, że gdzieś tutaj mieszkasz.
– Na tamtym osiedlu. – Wskazała palcem kierunek drogi prowadzącej do domu. – Za tym parkiem.
– Piękne bloki… – rozmarzył się Marc.
– Idziesz?!, czy będziesz tak stał jak lampa?
– Idę, idę… – oznajmił radośnie Marc, podbiegając w podskokach do nastolatki. – Takiej okazji napełnienia żołądka nie wolno przegapić w mojej sytuacji. Muszą być piękne mieszkania w tych blokach – dodał po chwili, próbując nawiązać głębszą rozmowę. – Osiedle wygląda na ekskluzywne.
– Niczego sobie – oznajmiła obojętnie dziewczyna.
– Pewnie masz własny pokój… – kontynuował ostrożnie.
– Co tak drążysz?! – zaniepokoiła się dziewczyna.
– Bez powodu. – Wzruszył ramionami. – Jak się mieszka na ulicy pod gołym niebem, to miło jest od czasu do czasu puścić wodze wyobraźni, by chociaż na chwilę poczuć ciepło domu, puch wygodnej poduszki i przytulność suchej kołdry… Bez powodu.
– Tak, mam własny pokój – oznajmiła dziewczyna. – Mam nawet psa i kota, i młodszego brata, który nieustannie mnie wkurwia.
– Ja jestem jedynakiem. Nie wiem, co to znaczy wkurwiający brat czy siostra.
– I masz szczęście – skwitowała nastolatka.
– Jakie szczęście?! – Roześmiał się Marc. – Spójrz na mnie! Czy tak wygląda człowiek szczęśliwy? Każdego dnia chłoszcze mnie bezwzględna pogoda i głód. Łażę po ulicach, szukając resztek jedzenia. Choruję i cierpię pod mostami lub w kanałach, majacząc w gorączce i dusząc się kaszlem… Jakbym miał rodzeństwo, miałbym kogoś, do kogo mógłbym zwrócić się o pomoc, a tak… jestem sam jak palec…
Nastolatka wyraźnie się zawstydziła.
– Zaczekaj na ławce – poprosiła zażenowana wyznaniem Marca. – Zaraz przyjdę.
Mężczyzna usiadł na ławce, troskliwym wzrokiem odprowadzając nastolatkę idącą w kierunku sklepu spożywczego. Czuł ulgę, ale jednocześnie obawę, lekki dreszcz niepewnych emocji. Przerażała go myśl o niepełnoletniej dziewczynie pragnącej odebrać sobie życie, dziewczynie, która była zadbanym dzieckiem, jakim kiedyś był on sam, chociaż wówczas w ogóle tego niedoceniającym i nieszanującym. Przepełniła go rozpacz. Zasmucił się i przygasł. Pochylił głowę, chowając twarz w brudnych, zdeformowanych zimnem dłoniach.
– Proszę. – Ciepły, spokojny głos stojącej z zakupami nastolatki wyrwał Marca z transu wspomnień. Podniósł więc głowę i spojrzał na dziewczynę z delikatnym uśmiechem wdzięczności na ustach. – Wzięłam to, co lubię. Mam nadzieję, że i tobie będzie smakować…
– Wracasz na most? – zapytał.
Dziewczyna wcisnęła dłonie w kieszenie kurtki. Westchnęła z wyraźnym ciężarem żalu w piersiach, błądząc wzrokiem dokoła, jakby próbowała rozrzucanym po okolicy spojrzeniem powstrzymać łzy iskrzące w oczach.
– Odechciało mi się – wyszeptała z nutką goryczy w głosie. – Wszystko zepsułeś – oznajmiła. – Może innym razem – dodała – ale musisz obiecać – dorzuciła żartobliwie – że nie będziesz się tu więcej kręcił, bo znowu wszystko zepsujesz.
– Posłuchaj… – poprosił Marc. – Skoro masz w sobie aż tak!, ogromną odwagę, by odebrać sobie życie, to masz i jeszcze większą odwagę, by pokonać to, co cię do samobójstwa nakłania.
– Bzdura – powiedziała, lekko siorbiąc nosem i zdradzając wzruszenie.
– Skoro nie boisz się śmierci, która jest okrutna, to tym bardziej nie boisz się życia, które może być piękne… – wyjaśnił. – Musisz tylko chwycić byka za rogi i powalić go na ziemię. Dasz radę! Wierzę w to. Spójrz na mnie… – poprosił. – Ja boję się śmierci, dlatego jeszcze bardziej boję się życia i pewnie z tego powodu nie umiem sobie z nim poradzić tak, jakbym tego chciał i jak miałem szansę tego dokonać, będąc w twoim wieku… A miałem wówczas skromny, ale ciepły i szczęśliwy dom, kochających rodziców, szkołę… Nie doceniłem tego, więc dziś nie mam, dosłownie, nic. Wartości doszukiwałem się w tym, co żadną wartością nie było. Teraz straciłem wszystko. Obiecaj mi, że spróbujesz i nie poddasz się, jak ja się poddałem. Obiecaj.
– Wiesz, że jeśli ci obiecam, nie dostaniesz butów i kurtki? – zapytała, wycierając cieknące po policzkach łzy. – Wiesz?
– Twoje życie będzie dla mnie ciepłą kurtką i wygodnymi, suchymi butami. – Uśmiechnął się, sięgając do plecaka. – Weź, proszę. – Podał nastolatce książkę, którą otrzymał od Henryka. – Jeszcze nie czytałem, więc nie wiem, czy to dobra lektura…
– Po co mi to dajesz?
– Chciałbym, żeby ci o mnie przypominała – wyjaśnił. – W każdej chwili, gdy będzie ci ciężko, gdy poczujesz niechęć do życia, gdy stracisz nadzieję, weź tę książkę do ręki i wspomnij to, co ci powiedziałem, i nie poddawaj się, pamiętając, że masz więcej niż ja teraz, że możesz mieć więcej, bo w przeciwieństwie do mnie… masz chociażby brata, a więc kogoś, kto może cię wesprzeć. Weź. – Włożył dziewczynie książkę w dłonie.
– To może ją przeczytam, a później opowiem ci, o czym jest? – zaproponowała.
– Może kiedyś, jak uda nam się jeszcze raz spotkać… – Uśmiechnął się. – Byleby nie w takiej scenerii jak dziś, dobrze?
– Obiecuję. Właściwie… to jak masz na imię? – zapytała.
– Mówią na mnie Marc… od Marca Twaina, bo kocham książki, ale tak naprawdę na imię mam Adam. No, idź już do domu – poprosił. – Rodzice pewnie się martwią.
– Dziękuję. – Pocałowała Marca w policzek.
– Za co?! – zapytał zaskoczony.
– Za książkę – wyjaśniła z szerokim uśmiechem na ustach, zmierzając wolnym krokiem w kierunku budzącego się światłami w oknach osiedla.
* * *
– Nie śpisz? – zapytała nastolatka, wchodząc niemal bezszelestnie do mieszkania, w którego progu zastała matkę, stojącą w szlafroku z rękoma splecionymi na piersiach.
– Gdzie byłaś? – zapytała kobieta, podejrzliwie wpatrując się w oczy córki. – Jest szósta rano…
– Też mi odkrycie – zadrwiła z matki dziewczyna, przechodząc do swojego pokoju i popychając kobietę w bok mocnym, prowokacyjnym szturchnięciem.
– Agnieszko! – zawołała rozpaczliwie matka, podążając uparcie za córką. – Nie możemy przecież tak żyć. Nie możemy ciągnąć tego koszmarnego gniewu i pretensji w nieskończoność…
– Wyjdź z mojego pokoju! – krzyknęła dziewczyna, rzucając na biurko książkę, którą otrzymała w prezencie od Marca.
– Gdzie byłaś? – zapytała łagodnym, rozgoryczonym głosem kobieta.
– U Patrycji!, po książkę. – Podniosła z biurka lekturę i przyłożyła ją agresywnym gestem do twarzy matki. – Po książkę… – powtórzyła, cedząc poszczególne głoski przez zaciśnięte złością zęby. – Zadowolona?! – zapytała, rzucając książkę z powrotem na biurko i strącając nią na podłogę leżące na jego blacie przedmioty.
– Kłamiesz – oznajmiła matka. – Dzwoniliśmy do Patrycji. Mówiła, że nie widziała się z tobą dzisiaj w ogóle… Ponoć nie byłaś nawet w szkole.
– Skoro tak twierdzisz… – Agnieszka wzruszyła obojętnie ramionami, wskakując na łóżko w butach i w kurtce. – A teraz bądź tak miła i zamknij drzwi z drugiej strony.
– Porozmawiajmy – prosiła matka.
– Nie będę z tobą rozmawiać! Rozumiesz?! – krzyczała. – Nie mam najmniejszej ochoty na rozmowę z tobą! Jesteś ostatnią osobą, z którą kiedykolwiek o czymkolwiek chciałabym pogadać! Boże! – westchnęła, zasłaniając twarz dłońmi i wbijając palce we włosy. – Jak ja ciebie, babo, nienawidzę, jak ja ciebie nienawidzę… – cedziła przez zaciśnięte gniewem zęby. – Wypierdalaj z mojego pokoju! Ale już! Wypierdalaj! – wrzeszczała niemiłosiernie, kopiąc w materac łóżka i szczypiąc palcami policzki oraz usta, jak w przypływie szaleństwa.
Wtem zabrzmiał w tle zgrzyt zamka w drzwiach wejściowych. Kobieta odwróciła się plecami do córki, kierując się w stronę przedpokoju. Zatrzymała się na chwilę w progu, wycierając rękoma załzawione rozpaczą oczy. Ukradkiem spojrzała na córkę, ale ta w ogóle nie zwracała na nią uwagi, leżąc na łóżku z telefonem w dłoni. Wolnym więc krokiem opuściła pokój. Zamknęła drzwi i stanęła za progiem w poczuciu bezsilności i niemocy.
– Nie znalazłem jej – oznajmił wysoki, kruczowłosy mężczyzna, odkładając klucze od mieszkania na stojącą w przedpokoju komodę i odwieszając na haku przy szafie mokrą od deszczu kurtkę. – Przykro mi… – westchnął bezradnie. – Objeździłem wszystkie możliwe kluby, miejsca ewentualnych schadzek wzorowej młodzieży – dodał ironicznie – ale nie znalazłem jej…
– Jest w domu – wtrąciła szeptem kobieta. – Przyszła jakieś… pięć minut temu. – Mężczyzna ściągnął brwi, wpatrując się w żonę ze zdumieniem i niedowierzaniem. – Próbowałam z nią porozmawiać… – oznajmiła półszeptem, dławiąc się żalem i rozkładając bezradnie ręce – ale nie chciała w ogóle… – Zamilkła na moment, duszona goryczą bolesnej bezsilności. – Przepraszam… – Rozpłakała się mimowolnie w przypływie ogromnego, przytłaczającego ją poczucia niemocy i poczucia winy. – Chyba już nie daję rady… – oznajmiła, osuwając się po ścianie na podłogę.
Mężczyzna zacisnął usta i ruszył bojowym krokiem do pokoju dziewczyny. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Wtargnął do środka, zatrzymując się w progu.
– Pukaj! – zażądała Agnieszka, unosząc wzrok znad telefonu.
– To nie urząd! – warknął mężczyzna. – Jestem u siebie, a ty, młoda damo, nie zasługujesz na to, by pukać do drzwi twojego pokoju i czekać na pozwolenie, by wejść do środka, bo zniszczyłaś nasze zaufanie do ciebie całym swoim kilkunastomiesięcznym postępowaniem – wyjaśnił stanowczo.
– Gówno mnie to obchodzi – zaznaczyła spokojnym głosem, sylabizując poszczególne słowa swojego szyderczego komunikatu. – Mam prawo do prywatności, więc… pukaj do drzwi i grzecznie czekaj, aż cię zaproszę.
– Posłuchaj mnie uważnie, gówniaro! – wycisnął świszczącym złością powietrzem żądanie, nieznoszące jakiegokolwiek sprzeciwu, chwytając Agnieszkę za rękę mocnym uściskiem męskiej dłoni i bojowo wpatrując się w jej źrenice. – Dopóki mieszkasz pod naszym dachem, dopóty masz obowiązek liczyć się z naszym zdaniem. Rozumiesz?!… Jak się wyprowadzisz na swoje i będziesz w stu procentach niezależna od nas, wtedy będziesz mogła robić, co ci się żywnie podoba, a tymczasem… – Przysunął gniewnie twarz do twarzy dziewczyny, zaostrzając wrogim spojrzeniem kontakt wzrokowy z niepokorną nastolatką – słuchasz nas, szanujesz nas, bo to my jesteśmy jeszcze za ciebie odpowiedzialni, i to my! ciebie żywimy, ubieramy, utrzymujemy. Rozumiesz?… A jak udowodnisz, że potrafisz zachowywać się odpowiedzialnie, będziemy respektować twoje prawo do prywatności.
– Nie jesteś… – Wyrwała się z uścisku męskiej dłoni, gniewem akcentując każdą niemal sylabę – moim ojcem…
– Ale jestem twoim opiekunem i żywicielem, więc mam jeszcze coś do powiedzenia, a co najważniejsze! – Ostrzegawczo uniósł wskazujący palec, bacznie wpatrując się w oczy dziewczyny. – Jestem mężem twojej mamy i nie pozwolę ci jej w ten sposób traktować. Rozumiesz?
– Pocałuj mnie w dupę! – krzyknęła, ciskając w mężczyznę poduszką.
– Na to, moja panno, trzeba sobie zasłużyć – oznajmił spokojnym tonem głosu. – Szykuj się do szkoły. Osobiście cię zawiozę na lekcje.
– Nigdzie nie idę.
– I tu się mylisz – wtrącił. – Jeśli nie odpowiada ci tego rodzaju edukacja, mogę zapewnić ci szkołę z nadzorem, terapią i kratami w oknach. Proszę się szykować – zażądał stanowczo. – Podwiozę cię – zaproponował, zamykając za sobą drzwi.
W dziewczynie wrzały ogniste emocje nienawiści, gniewu, złości i agresji. Czuła, jak wszystko w niej kipi i bulgocze, jak buzuje, kłębi się i pęcznieje. Poczucie bezsilności wobec faktycznej sytuacji, bezwstydnie i boleśnie odsłaniającej jej całkowitą zależność od rodziców, doprowadzało ją do szału. Zagryzała usta, wciskając w wargi zęby i nie zwracając w ogóle uwagi na odczuwany ból. Pięściami uderzała w łóżko i w ścianę. Dłońmi szarpała poszewki na poduszkach i płakała w poniżającym ją poczuciu niezaradności, a gdy osunęła się na podłogę, schowała twarz w splecionych wokół głowy rękach, zaciskając palce na włosach i sapiąc z wściekłością niczym powalone na ziemię przez myśliwego dzikie zwierzę, próbujące ostatkiem sił wyrwać się z zakleszczenia nieprzyjaznej dla siebie sytuacji jak z sideł tego, co pragnęła odrzucić i wyeliminować z otaczającej ją rzeczywistości.
Po chwili… uspokoiła się i wyciszyła, kojąc usta milczeniem. Położyła się na podłodze pod łóżkiem, układając ciało na boku. Wtuliła w piersi kolana obejmowanych rękoma nóg i wpatrywała się w przypadkowo wybrany przez siebie punkt, jakby była w stanie hipnozy. Wokół rozsiewała się cisza, zdradzana wyraźnym, krystalicznym cykaniem zegara. Czas płynął powolutku, jakby wolniej niż zwykle. Wszystko wokół zdawało się mozolnie, niemal niewyczuwalnie przesuwać. Każdy kadr wibrującej przestrzeni wydawał się falować wolno i ospale niczym smugi słońca dryfujące na leniwych falach drzemiącego, bezkresnego oceanu. Agnieszka zamknęła oczy, by choć na chwilę odsunąć się od otaczającego ją świata, by schować się nawet przed samą sobą w szczelinie bezpiecznej, głuchoniemej ciemności, by… odpocząć… I nagle, gdy tak leżała, poczuła na swoich plecach ciepło czyjegoś ciała. Odwróciła się gwałtownie i ujrzała za sobą leżącego obok niej na podłodze ośmioletniego brata, który troskliwie i czule próbował małymi rączkami wtulić w swe drobniutkie ramiona kilkunastoletnią siostrę.
– Co robisz? – zapytała zaskoczona zachowaniem chłopca.
– Nie chciałem, żebyś była smutna – oznajmił.
– Nie jestem. Daj mi spokój. Idź stąd – poprosiła szorstkim, nieprzyjemnym tonem.
– Kocham ciebie – powiedział szeptem chłopiec, przykładając usta do skroni Agnieszki w geście braterskiego, troskliwego pocałunku. – Kocham ciebie.
– Po co mi to mówisz?! – obruszyła się dziewczyna, próbując się wyrwać z objęć kilkuletniego braciszka.
– Żebyś wiedziała, że nie jesteś sama. – Na te słowa dziewczyna przypomniała sobie wypowiedź Marca, który upomniał ją, że właśnie dzięki posiadaniu młodszego brata przynajmniej nie jest sama w przeciwieństwie do niego, bezdomnego nieudacznika, jak siebie określił. – Nie jesteś już smutna? – zapytał chłopiec, głaszcząc siostrę po włosach.
– Nie, nie jestem. – Agnieszka podniosła się z podłogi, wycierając palcami nos. – A ty czemu nie śpisz?
– Przecież muszę iść do szkoły. – Zaśmiał się chłopiec, klaszcząc w dłonie z zadowoleniem i wyraźnym rozbawieniem. – Zapomniałaś?
– Zapomniałam. – Uśmiechnęła się Agnieszka. – To na co czekasz? – zapytała. – Zmykaj i szykuj się – dodała po chwili, nie czekając na odpowiedź.
– Ty też idziesz? – zagadnął chłopiec, biegnąc w kierunku przedpokoju.
– Idę, idę… – westchnęła z wyczuwalnym w głosie ciężarem obezwładniającej ją niechęci. – Nie mam wyjścia – dodała po chwili do siebie, spoglądając na książkę leżącą na biurku. – Jakie to wszystko jest popierdolone – westchnęła, sięgając po plecak, do którego wpychała z wyraźnym przymusem zeszyty i podręczniki oraz luzem wrzucane długopisy i ołówki. Zatrzymała się na chwilę. Podniosła książkę leżącą na biurku. Patrzyła na okładkę i żałowała, że nie poprosiła Marca o jakiś wpis dla niej, jakiś zapis złotej myśli, którą mogłaby przywoływać chwilę spotkania z bezdomnym człowiekiem, chwilę doświadczenia, którego jeszcze nie rozumiała, a które było dla niej niebywałym doznaniem wyjątkowości i czegoś… czegoś… czego nie umiała w żaden sposób opisać czy ocenić, a co powodowało budzenie się w niej światła duszy, przypominającej w ułamku owej wspominanej chwili wschód słońca – nadzieję na lepszą siebie i tym samym lepsze jutro. W obliczu owego przywoływanego spotkania z mężczyzną mieszkającym na ulicy spoglądała na siebie samą z zupełnie innej, obcej sobie dotąd perspektywy, sprawiającej jej niebanalną przyjemność. Wspominane wydarzenie pozwalało jej dostrzec we własnej osobie kogoś lepszego niż zwykła widzieć i nienawidzić z każdym dniem coraz bardziej. W ogóle nie rozumiała wymiaru oraz znaczenia wspomnianej chwili. Nie umiała w żaden sposób określić wartości słów wypowiedzianych przez Marca, które opanowały jej duszę rześką przyjemnością błogiego, wypełniającego ją spokoju.
– Co on w sobie takiego ma?… – wyszeptała, rozmyślając i wpatrując się w okładkę trzymanej w dłoni książki. – Co on w sobie takiego ma?… – powtórzyła szeptem i nagle poczuła w sercu tęsknotę za obcym, bezdomnym mężczyzną, za jego opanowanym, wyciszonym i niezwykle spokojnym tonem aksamitnego, niskiego głosu, w którego barwie ukołysane zmysły oraz emocje zdały się wyciszać. – Boże… – westchnęła, spoglądając w okno o zapłakanych deszczem szybach. – Czy zobaczę go kiedyś jeszcze?… Czy będę mogła się z nim jeszcze spotkać, porozmawiać?… – Myśli, wypowiadane półgłosem, błądziły w jej głowie niespokojne i zachłanne na urzeczywistnienie się odczuwanych pragnień…
Tymczasem z kuchni docierały do niej odgłosy przygotowywanego śniadania, a z zewnątrz hałasy budzącego się do życia ulicznego zgiełku. Wszystko wydawało się wracać do normy – szarego szablonu nudnej, niczym niewyróżniającej się codzienności, jakby wspominane spotkanie było rodzajem fikcji, jakimś pożółkłym zdjęciem wydarzenia, co do którego można byłoby mieć podejrzenia i wątpliwości,… czy w ogóle się kiedykolwiek wydarzyło, czy było raczej efektem fantazji albo marzeń sennych?
* * *
Marc poczuł ogromne zmęczenie w nogach. Przemierzył sporo kilometrów, szukając po śmietnikach czegoś wartościowego. Nie miał już najmniejszej ochoty iść dalej. Marzył tylko, by odpocząć. Niestety na szlaku obranej przez siebie drogi nie znajdował żadnego ustronnego miejsca, w którym mógłby bezpiecznie, nie wadząc nikomu, przycupnąć chociażby na chwilkę, by poczuć odprężenie w starych, schorowanych i zniszczonych stopach, wydających się płonąć bólem i pękać niczym lodowce bezwzględnym zimnem, obwiązującym pięty oraz palce i wdzierającym się do przemoczonych butów dziurami odklejonych tu i ówdzie podeszew. Widok przystanku autobusowego przyciągnął jego uwagę. Wbrew własnej woli, a pod wpływem potwornie dokuczliwego dyskomfortu podszedł do ławeczki ukrytej pod zadaszeniem przezroczystego zabudowania, w którym mógł schronić się przed siąpiącym deszczem i bezlitosnym, złośliwym wiatrem. Usiadł na końcu, wciskając się całym swym ciałem w kąt przystanku, aby nie zawadzać nikomu, aby móc stać się jak najmniej widocznym. Oparł głowę o przezroczystą ścianę zabudowania. Zamknął oczy i poczuł ciepły, przyjemny zapach chrupiącej skórki świeżego pieczywa, dopiero co wyciągniętego z buchającego płomieniami pieca, poczuł aromat lukru opływającego śnieżnobiałymi zaciekami żłobione ścianki cytrynowej babki, której smak wydawał się mu rozpływać w ustach.
O,… jakże pamiętał ten rozkoszny dla podniebienia przysmak wielkanocnego wypieku, doprawiany szczyptą kwitnących w ogrodzie tulipanów i żonkili… Pączkujące pędy jabłoni, sąsiadującej z drewnianym domem babci, zaglądały do kuchni przez pootwierane na oścież okna. Ptak wiosennego przebudzenia zawodził, stojąc na sztachecie mchem zdobionego płotu, jakby czekał tylko na zaproszenie do stołu, a jaskółki rozsypane strzeliście kółkami skrzydlatych piruetów kreśliły na niebie obręcze radości… Jakże to wszystko doskonale pamiętał… Mama wyciągała z pieca rumiane bochny wiejskiego chleba wyrabianego na zakwasie, baby cytrynowe i mazurki, a on siedział pełen ekscytacji przy stole, niecierpliwie czekając na moment, w którym zawsze mógł zdobić słodkie wypieki według własnych, szalonych pomysłów.
– Jaki ja byłem wtedy szczęśliwy… – wspomniał w duchu, nie odrywając się od rozkosznych przyjemności delektowania zmysłów aromatami, unoszącymi się w okolicznej przestrzeni i wydobywającymi się z sąsiadującej z przystankiem cukierni. – Jakiż byłem szczęśliwy…
– E! – Ktoś szturchnął go parasolką w ramię. Marc otworzył oczy i spojrzał na młodego chłopaka w eleganckim, długim, grafitowym płaszczu z szerokim kołnierzem, rozłożonym wachlarzowo wokół wciśniętej w ramiona małej i lekko szpakowatej główki. Mężczyzna uważnie się mu przyglądał z wyraźnym obrzydzeniem i niezadowoleniem. Stał naprzeciwko, szturchając Marca parasolką o metalowym, szpiczastym zakończeniu. – Ty nie masz innego miejsca, kolego? – zapytał niegrzecznie mężczyzna, wykrzywiając twarz w grymasie nieukrywanego wstrętu. – My tu chcemy normalnie i spokojnie poczekać na autobus, ale przy tobie się nie da…
– Co panu przeszkadza ten biedny człowiek? – wtrąciła się starsza, elegancka pani, wychodząca właśnie z cukierni i obładowana kilkoma kartonowymi opakowaniami, z których wydobywał się kuszący, słodki zapach niebiańsko pysznych łakoci. – Niech sobie siedzi.
– Pytał ktoś panią o zdanie? – warknął nieuprzejmie młody mężczyzna w płaszczu. – Nie czuje pani, jak on śmierdzi?!
– No wie pan?! – oburzyła się kobieta.
– To fakt! Stwierdzam – syknął z wrogością w kierunku starszej pani – stan faktyczny sytuacji. Nie ma, człowieku, miejsc – zwrócił się ponownie do Marca – w których mógłbyś się jakoś doprowadzić do porządku?! Idźże stąd, bo się wytrzymać nie da.
– Proszę pana! – krzyknęła poirytowana zachowaniem młodego mężczyzny kobieta. – Ten pan jest czysty, przecież to widać po ciuchach, że nie jest aż tak mocno zaniedbany, jak pan śmie twierdzić…
– Ale śmierdzi – wtrącił szpakowaty młodzieniec w płaszczu.
– Śmierdzi, śmierdzi… – powtórzyła drwiąco staruszka, pusząc się niczym kogut gotowy zaatakować przeciwnika w imię empatii. – Gdyby pan był przemoczony, zmarznięty, zmęczony i spocony, też byś pan śmierdział! – warknęła, nie mogąc powstrzymać wybuchu kłębiącej się w niej złości, wywołanej zachowaniem przekraczającym granice wszelkiej przyzwoitości, której świętość była dla niej czymś nienaruszalnym, a w danym momencie całkowicie zbezczeszczonym. – A jak panu przeszkadza, to idź pan… w cholerę! – krzyknęła, zaciskając nerwowo pięści.
– Ej, babcia! – syknął bojowo mężczyzna. – Nie podskakuj… – zażądał spokojnym, ale stanowczym tonem, prężąc przed staruszką mizerną, pychą napompowaną klatkę piersiową.
– Bo co?! – Nie wytrzymał Marc, podnosząc się z ławki.
– Bo gówno… – oznajmił mężczyzna, ale już ze znacznie mniejszą śmiałością, starając się mimo wszystko nie stracić obranej wcześniej pozycji kogoś niezwykle ważnego w tłumie zgromadzonych pasażerów.
– O, o! Widzicie go państwo… – zakomunikowała staruszka, machając rękoma niczym ptak skrzydłami, próbujący poderwać się do lotu. – Elegancki, młody człowiek, ale bez elokwencji i kultury…
– Przeszkadza to pani? – zapytał zaczepiony krytyką mężczyzna.
– Mnie?!… – zaszczebiotała piskliwie staruszka. – Ależ skąd! To panu powinno być niewygodnie, bo cóż z tego, że się pan pięknie wystroił, pięknie pan pachnie, jak buzia to i tak dupa, skoro z niej same gówna lecą. – Wszyscy czekający na autobus pod zadaszeniem przystanku jednogłośnie parsknęli śmiechem w reakcji na rozgrywającą się przy nich scenę przyziemnych, codziennych starć kultury i empatii z chamstwem oraz egoizmem.
– Babcia… – Wyprężył się przed staruszką młody mężczyzna, popychając kobietę lekko w tył naprężoną niczym łuk klatką piersiową.
– Drogi panie! – ostrzegawczo zakomunikował jeden z czekających na transport pasażerów, stając w obronie starszej pani. – Proszę uważać na słowa i czyny – zwrócił się po kilkusekundowej pauzie milczenia, którego obecnością pragnął zmusić napastnika do refleksji nad postępowaniem i stosunkiem wobec starszych ludzi.
– Bo? – postawił się młody mężczyzna, nie ukrywając wrzącej w nim agresji.
– Bo jest nas tu trochę i może mieć pan kłopoty. Po co to panu? – spokojnym głosem wyjaśnił obrońca starszej pani.
– Plebs! – krzyknął młodzieniec w płaszczu, machając obojętnie ręką i odchodząc od zgromadzonych pod zadaszeniem przystanku autobusowego ludzi.
– Dziękuję panu – zwróciła się do swojego wybawcy staruszka.
– Proszę się więcej nie wtrącać w takie sytuacje… – poprosił mężczyzna ze szczerą troską w głosie. – Tak będzie dla pani lepiej, bo bezpiecznie. Niech mi pani wierzy. Dziś po prostu nie warto się wtrącać…
– No wie pan… – oburzyła się starsza pani. – Tu przecież chodziło o godność człowieka…
– Ale dorosłego – dodał mężczyzna. – Poradziłby sobie – poinformował kobietę z wiarą w wygłaszaną przez siebie rację.
Starsza pani machnęła dłonią, jakby chciała definitywnie przerwać prowadzoną rozmowę, której sens wydawał się jej całkowicie uwłaczający i okrutnie egoistyczny. Rozejrzała się dookoła, szukając wśród zgromadzonych na przystanku ludzi bezdomnego człowieka. Pancerz płaszczy i kurtek, zrastających się w jedną, chroniącą się przed deszczem pod zadaszeniem przystanku grupę oczekujących na autobus pasażerów, ograniczał widoczność. Stanęła więc na palcach, starając się przebić wzrokiem przez mur zgromadzonych wokół ludzi. Spojrzała w prawo i w lewo, za siebie. Rozejrzała się kilkakrotnie z wyostrzoną uwagą i czujnością. Obróciła się wokół własnej osi, niczym w tańcu, chcąc bacznie przyjrzeć się każdej stronie otaczającego ją świata i każdemu znajdującemu się przy niej człowiekowi, aż wreszcie!… zobaczyła poszukiwanego przez siebie mężczyznę, za którym ruszyła bez chwili wahania i zastanowienia.
– Proszę pana! – krzyczała za Marciem, starając się go dogonić drobnymi kroczkami maleńkich, stukających obcasami stópek. – Proszę pana! – Marc zatrzymał się, nasłuchując w skupieniu delikatnego głosu, zlewającego się z ulicznym zgiełkiem. Następnie odwrócił się w kierunku wołającej go kobiety i czekał przywoływany przez staruszkę zmierzającą w jego stronę. – Proszę mi wybaczyć – poprosiła ciepłym tonem głosu – ale jak stałam w kolejce, w cukierni – wskazała na sklep lśniący wielką witrynową szybą pełną złocistego światła – to przyglądałam się panu i… – podała Marcowi kartonowe opakowanie z wydrukowanym na nim logo cukiernika – poczułam, że muszę to panu kupić… Był pan taki rozmarzony… – wyjaśniła z zadowoleniem kobieta, wtulając w piersi splecione palcami dłonie. – Proszę przyjąć ode mnie ten drobiazg. Proszę mi nie odmawiać.
– Co to jest? – zapytał zadowolony, ale i onieśmielony zdarzeniem Marc.
– Babka cytrynowa – oznajmiła szczebiotliwie staruszka. – Moja mamusia takie piekła, a tu są wyśmienite – wyjaśniła uszczęśliwiona prezentowanym wyznaniem i odkryciem. – W smaku dość przypominają mamusi mojej wypieki, więc chętnie je tu kupuję, i pomyślałam, że podzielę się tym wspomnieniem i smakiem z panem… – Marc wyraźnie się wzruszył. Nie umiał bowiem ukryć zaskoczenia zbiegiem okoliczności, który urzeczywistnił w tym właśnie momencie jego rozmarzony powrót do dzieciństwa pachnącego aromatem cytrynowej babki. – Zrobi mi pan ogromną przyjemność, przyjmując ode mnie ten drobniutki upominek – nadmieniła staruszka.
– Chętnie… – radośnie oznajmił Marc. – Dziękuję.
– Naprawdę? – Klasnęła w dłonie staruszka. – Jakże się cieszę – dodała. – Zaprosiłabym pana na kawę albo gorącą czekoladę, ale jestem już spóźniona… Proszę mi wybaczyć. Jadę do syna…
– Ależ rozumiem… – Marc poczuł delikatne zażenowanie. – Proszę się nie tłumaczyć.
– Będzie się martwił… – zasygnalizowała starsza pani. – Nieustannie do mnie dzwoni… – Zachichotała szczęśliwa. – Mamo, gdzie jesteś? Mamo, co robisz?… – wypowiedziała kilka kwestii, starając się dopasować barwę swojego piszczącego głosu do męskiej tonacji artykułowanych słów. – I takie tam różne… – zakończyła krótkim zwrotem sprawozdanie z rodzinnych relacji, poklepując Marca delikatnie po ramieniu. – Zatem – podsumowała – na mnie już czas, drogi panie. Życzę miłego dnia i niech pana Pan Bóg błogosławi, młody człowieku – dodała wzruszonym głosem, zaciskając drobną dłoń na Marca przedramieniu, po czym odwróciła się i poszła, wracając pod zadaszenie przezroczystej zabudowy przystanku autobusowego.
Marc stał nieruchomo i niemo w miejscu pożegnania, przyglądając się starszej pani z nieukrywaną wdzięcznością i sympatią. To przecież mogłaby być jego mama… Byłaby w podobnym wieku, więc potraktował niespodziewane spotkanie ze staruszką jako pośmiertny znak troski matki, która ciepłem rodzicielskiej miłości otaczała go w dzieciństwie, a którą stracił jako siedemnastoletni młodzieniec…
Nagle pojawił się ostry dźwięk klaksonu, hałasem wyrywający Marca z transu rozrzewnienia. Mężczyzna uniósł dłoń w geście przeprosin i odskoczył na chodnik, schodząc z ulicy, którą właśnie przejeżdżał tramwaj. Odwrócił się w kierunku przystanku autobusowego, jakby chciał raz jeszcze pożegnać starszą panią spojrzeniem pełnym szczerej wdzięczności, ale już jej nie uchwycił rozbieganym wzrokiem w tłumie zgromadzonych pod zadaszeniem ludzi, kłębiących się w grupie ukrywającej się przed kroplami coraz mocniej i obficiej padającego deszczu. Spojrzał więc na kartonowe opakowanie i wcisnął je delikatnie pod kurtkę, by papierowa osłona nie przemokła, nasączając cytrynowy wypiek nadmierną ilością wody lejącej się jesiennymi strumieniami z zachmurzonego posępnie nieba, a następnie ruszył przyspieszonym krokiem do przodu, uciekając przed zapowiadającą się ulewą. Minął zatem kilka przecznic i skręcił w bok, przecinając szybkim marszem nieduży kawałek zieleni, a następnie przeszedł przez dworzec kolejowy, przemknął niczym zając przez splecione tory i zbiegł z niewysokiego pagórka w kierunku starego, opuszczonego domu, rażącego przerażającą samotnością i pustką zniszczonych doszczętnie pomieszczeń. Przedzierając się przez pajęczynę bezlistnych gałęzi, okalających budynek murem gęstych krzaków, podszedł do wyrwanych z zawiasów drzwi, które delikatnie przesunął i przez których szczelinę przecisnął się ostrożnie do środka betonowej twierdzy, potykając się o pokruszone cegły i porozrzucane kamienie oraz puszki czy butelki.
– Marzenka! – krzyknął od progu. – Marzenko! – powtórzył, nasłuchując odgłosów rozsiewanych przytłumionym echem po pustych pomieszczeniach o brudnych, obskurnych ścianach. – Marzena?! – Zatrzymał się na moment, wsłuchując się w ciszę.
– Tu jestem! – odezwał się po chwili kobiecy, ochrypły głos, szarpany bulgoczącym w piersiach kaszlem.
Marc ruszył w kierunku usłyszanych dźwięków. Minął wąski korytarz i skręcił do pomieszczenia o oknach zabitych deskami, w którym znajdował się stary kominek płonący niedużym, ale dającym rozkoszne ciepło ogniem, pochłaniającym wrzucane w zachłanne gardło krwistozłotych płomieni kawałki drewna, kartonów czy gałęzi, a nawet bryłek skądś wykradzionego węgla.
– Serwus – przywitał się z rudowłosą, potwornie wyniszczoną kobietą o zmęczonych, zielonych oczach i twarzy zdradzającej bezwzględność jej życiowych doświadczeń i brutalność złośliwego losu. – Mogę się u was na godzinkę zatrzymać? – zapytał.
– A co masz? – Wychylił się zza kobiety potężny jak niedźwiedź mężczyzna.
– Babkę cytrynową, chleb i trochę kiełbasy. – Marc wyciągnął z torby i zza pazuchy wyliczane przez siebie przysmaki.
– To siadaj – zaproponował mężczyzna.
– Nie masz fajek? – zapytała rudowłosa kobieta o drobnej budowie ciała.
– Przykro mi, Marzenko, ale nie… – Marc usiadł wygodnie na wskazanym przez gospodarza miejscu. – A co ci się stało, Tadziu? – zapytał z nieukrywanym zaskoczeniem, widząc na prawym policzku napuchniętej twarzy mężczyzny wielką, dość głęboką szramę.
– Marzenka mi przyjebała – oznajmił gospodarz, odkręcając butelkę wyciągniętej z ukrycia wódki.
– Marzenka?! – zdziwił się Marc.
– A jak! – zatriumfowała kobieta. – Przystawiał się do tej Grubej Zośki, to mu przypierdoliłam.
– Zaraz się tam przystawiał – zirytował się mężczyzna. – Pijany byłem, tom wtulił łeb w cyc, a ona mnie kijem pysk zdzieliła i widzisz teraz, jaką mam pamiątkę…
– Pierdoli! – oburzyła się kobieta. – Ty łeb wcisnąłeś w cyc, aleś i rękę w jej gaciach trzymał, a ona w twoich, toś za to w pysk dostał!
– A – jęknął Tadeusz – było, minęło. Za zdrowie! – zaproponował, podając każdemu blaszane naczynie z rozlanym alkoholem. – Przecież wiesz, Marzenko, że ciebie i tak kocham najbardziej.
– Tak, tak… – Kobieta machnęła ręką, wciskając do ust niedopałek żarzącego się zlepku tytoniu. – Zdrowie – powtórzyła zgodnie Marzenka, mlaszcząc i nerwowo, zachłannie oblizując językiem grube, galaretowate usta. – Zdrowie – powtórzyła, opróżniając zachłannym łykiem zawartość blaszanego kubka.
Marc spojrzał na kobietę siedzącą naprzeciwko niego i łagodnie uniesionym w górę kącikiem warg, ukrytych pod gęstym, siwym zarostem, uśmiechnął się na myśl, która właśnie w tym momencie odsłaniała przed nim świadomość, że ta rudowłosa, wyniszczona, brudna i uzależniona od alkoholu uliczna brzydula była kiedyś kimś zupełnie innym… była kiedyś dziewczyną o pięknych, dużych, zielonych i promiennych oczach, pąsowych jak płatki róż ustach, gęstych, miedzianych i starannie wyczesanych włosach opadających na ramiona sprężynami grubych pukli… Życie ją jednak zniszczyło.
– Marzenko… – zagadnął po chwili zadumy. – Znamy się właściwie od kilkunastu lat, ale nigdy ciebie nie pytałem o to, z jakiego powodu tak potoczyło się twoje życie…
– Marzenka nie lubi o tym gadać – zasygnalizował Tadeusz, napełniając blaszane kubki alkoholem.
Reszta tekstu książki w wersji pełnej