Motel Calivista - ebook
Motel Calivista - ebook
Mia Tang ma mnóstwo sekretów.
Po pierwsze: mieszka w motelu. Niełatwo znaleźć prawdziwy dom, gdy jest się obcym w nowym kraju. Codziennie, gdy rodzice dziewczynki sprzątają pokoje, dziesięcioletnia Mia w recepcji Motelu Calivista obsługuje gości.
Po drugie: rodzice dziewczynki pomagają imigrantom i pozwalają im za darmo zajmować wolne pokoje. Jeśli dowie się o tym pan Yao, bezwzględny właściciel motelu, cała rodzina znajdzie w prawdziwych tarapatach.
Po trzecie: Mia chce zostać pisarką. Ale czy to w ogóle możliwe, skoro dopiero uczy się języka angielskiego?
Aby przetrwać ten rok, Mia będzie potrzebować dużo odwagi, dobroci i ciężkiej pracy. Czy dziewczynce uda się pomóc rodzicom, uniknąć gniewu pana Yao i spełnić swoje marzenie?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67324-24-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najlepszego burgera pochłonęłam w centrum lotów kosmicznych Houston zeszłego lata. Nie planowaliśmy nic tam kupować – wszyscy wiedzą, że jedzenie w muzeum jest jakieś pięćdziesiąt tysięcy razy droższe niż gdziekolwiek indziej. Ale wystarczył zapach skwierczącego bekonu, gdy przechodziliśmy obok kafeterii, żeby kolana się pode mną ugięły. Rodzice musieli usłyszeć burczenie w moim brzuchu, bo zaraz potem mama zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu drobnych.
Wystarczyło nam pieniędzy tylko na jednego hamburgera, więc musieliśmy się nim podzielić. Ale, o rety, co to był za burger! Ogromny, z prawdziwym bekonem i majonezem, i ogórkami!
Mama lubi mi dokuczać, że pożarłam wtedy całość na raz, zostawiając im zaledwie jakieś okruszki. Chciałabym myśleć, że zostawiłam im jednak trochę więcej.
Inną wspaniałą rzeczą w centrum lotów kosmicznych była darmowa klimatyzacja. Tego lata mieszkaliśmy w samochodzie. To może i brzmi jak niezła zabawa, ale nią nie było, bo mieliśmy popsutą klimatyzację. Po hamburgerze tata ulokował się przed klimatyzatorem i został tam do zamknięcia. Jakby chciał zmienić swoje palce w lody na patyku.
My z mamą chodziłyśmy od wystawy do wystawy. Z trudem za nią nadążałam. W Chinach była inżynierką, więc uwielbia matematykę i rakiety. Zachwycała się tym modułem i kolejnym, i następnym też. Żałowałam, że nie ma z nami mojego kuzyna Shena. On również uwielbia rakiety.
Gdy doszłyśmy do budki fotograficznej, twarz mamy się rozpromieniła. W budce można było sobie zrobić zdjęcie, na którym wyglądało się jak prawdziwy astronauta w kosmosie. Weszłam jako pierwsza. Włożyłam głowę w wycięcie w tekturze i uśmiechnęłam się, gdy facet powiedział „seeer”. Kiedy przyszła kolej na mamę, pomyślałam, że zabawnie będzie wskoczyć do jej zdjęcia. W efekcie na fotografii znalazła się ona w kombinezonie astronauty, unosząca się nad ziemią, a ja stałam obok niej w klapkach i robiłam palcami królicze uszy.
Twarz mamy wykrzywiła się, gdy to zobaczyła. Błagała faceta, żeby pozwolił jej zrobić jeszcze jedną fotkę, ale on rzucił tylko: „Nie da rady. Jedno zdjęcie na osobę”. Przez chwilę myślałam, że mama się rozpłacze.
Nadal mamy tę fotografię. Za każdym razem, gdy na nią patrzę, żałuję, że nie mogę cofnąć się w czasie. Gdybym mogła, nie zepsułabym jej zdjęcia. I dałabym jej więcej mojego burgera. Nie całego, ale na pewno jeszcze kilka kęsów.
* * *
Pod koniec tego lata mój tata dostał pracę jako pomocnik w kuchni chińskiej restauracji w Kalifornii. Oznaczało to, że już nie musieliśmy gnieździć się w samochodzie – mogliśmy przeprowadzić się do niewielkiego mieszkania z jedną sypialnią. A tata codziennie przychodził z pracy ze smażonym ryżem. Czasami też, niestety, z wielkimi bąblami na całych ramionach. Mówił, że to tylko alergia. Ale ja tak nie myślałam. Uważałam, że to dlatego, że przez cały dzień smażył jedzenie w skwierczącym woku.
Mama też zaczęła pracować w restauracji, jako kelnerka. Wszyscy ją lubili, więc dostawała wysokie napiwki. Udało jej się nawet przekonać szefa, żeby pozwolił mi przychodzić razem z nią po szkole, bo nie miała mnie z kim zostawić.
Szef mamy był pomarszczonym Chińczykiem o białych włosach. Śmierdział czosnkiem i nienawidził marnotrawienia czegokolwiek – ani oleju, ani papieru toaletowego, a już z pewnością nie darmowych zasobów ludzkich.
– Myślisz, że dasz radę z kelnerowaniem, mała? – zapytał mnie.
– Tak, proszę pana – powiedziałam. Podekscytowanie pulsowało mi w uszach. Moja pierwsza praca! Byłam zdeterminowana, żeby go nie zawieść.
Był tylko jeden problem – miałam wtedy zaledwie dziewięć lat i potrzebowałam obu rąk, żeby utrzymać stabilnie jeden talerz. Inne kelnerki potrafiły zanieść pięć dań naraz. Niektóre nawet nie potrzebowały do tego dłoni – balansowały talerzami na ramieniu.
Gdy nadszedł wieczorny ruch, też załadowałam tacę pięcioma daniami. Wielki błąd. Kiedy moje drobne plecy ugięły się pod ciężarem, wszystkie talerze runęły na ziemię. Gorąca zupa opryskała klientów, a smażone krewetki fruwały po całej restauracji.
Z miejsca zostałam zwolniona, mama też. Nie pomogły błagania czy obietnice, że będziemy zmywać przez kolejne miliony lat. Przez całą drogę do domu walczyłam, żeby się nie rozpłakać.
Myślałam o trójce moich kuzynów w domu. Żadne z nich nigdy wcześniej nie zostało zwolnione. Tak jak i ja, wszyscy byli jedynakami. W Chinach każde dziecko jest jedynakiem, odkąd rząd postanowił, że rodzina może mieć tylko jedno dziecko. Więc jako że żadne z nas nie miało ani braci, ani sióstr, byliśmy dla siebie jak rodzeństwo. Opuszczenie ich było najtrudniejszą częścią wyjazdu z Chin.
Nie chciałam, żeby mama widziała, jak płaczę w samochodzie, ale w nocy i tak mnie usłyszała. Przyszła do mojego pokoju i przysiadła na łóżku.
– Hej, wszystko jest w porządku – powiedziała po chińsku, przytulając mnie mocno. – To nie twoja wina.
Otarła mi łzy z policzka. Przez cienkie ściany słyszałam kłócących się mężów i żony i płaczące dzieci w sąsiednich mieszkaniach. Każde było tak zatłoczone jak nasze.
– Mamo, czemu tu przyjechaliśmy? – zapytałam. – Czemu przyjechaliśmy do Ameryki?
Odwróciła wzrok i nic nie mówiła przez dłuższy czas. Nad nami przeleciał samolot, a oprawione zdjęcia wiszące na ścianach zadrżały.
Spojrzała mi w oczy.
– Bo tu jest większa wolność i większe możliwości – powiedziała w końcu. Nie miało to żadnego sensu, bo wcale nie były one większe w Ameryce. Tutaj większe są tylko ceny!
– Ale mamo…
– Pewnego dnia zrozumiesz – powiedziała, całując mnie w czubek głowy. – A teraz idź spać.
Zasypiałam, myśląc o moich kuzynach. Tęskniłam za nimi i miałam nadzieję, że i oni za mną tęsknią.
* * *
Po tym, jak mama została zwolniona z restauracji, zaczęła bardzo poważnie szukać pracy. Jak to mówiła – musiała znowu wskoczyć na konia. Był rok 1993, a ona kupowała każdą chińską gazetę, jaką tylko znalazła. Oglądała rubryki z ofertami pracy przez lupę, niczym naukowiec. I wtedy właśnie natknęła się na niezwykłą propozycję.
Niejaki Michael Yao zamieścił ogłoszenie, że zatrudni doświadczonego menadżera motelu. Był właścicielem niewielkiego motelu w Anaheim w Kalifornii i szukał kogoś, kto by poprowadził to miejsce. Praca gwarantowała darmowe zakwaterowanie! Mama podskoczyła i chwyciła za telefon – nasz czynsz pochłaniał większość pensji taty. (A podobno tu wolność i możliwości miały być większe!).
Ku jej zaskoczeniu pan Yao był równie entuzjastycznie nastawiony. Wydawało się, że nie przeszkadza mu brak doświadczenia rodziców, za to naprawdę podobało mu się, że są parą.
– Dwoje w cenie jednego! – zażartował po mandaryńsku z mocnym tajwańskim akcentem, gdy pojawiliśmy się u niego w domu następnego dnia.
Rodzice uśmiechali się nerwowo, a ja starałam się siedzieć tak nieruchomo, jak to tylko możliwe, żeby niczego nie zepsuć, tak jak zepsułam mamie pracę w restauracji. Siedzieliśmy w salonie domu pana Yao, czy raczej rezydencji. Zmuszałam się do patrzenia na podłogę, by nie gapić się na czubek głowy pana Yao, tak błyszczący w świetle, jakby był posmarowany białkiem jajka.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł chłopiec na oko w moim wieku. Miał na sobie T-shirt z napisem „Mam wszystko w”, a pod nim obrazkiem miski zupy, przekreśloną literą „z” i dodaną „d”. Uniosłam brwi.
– Jason, przywitaj się – powiedział pan Yao do chłopca.
– Dzień dobry – wymamrotał Jason.
Moi rodzice uśmiechnęli się do niego.
– W której klasie jesteś? – zapytali go po chińsku.
– Idę do piątej – odpowiedział po angielsku.
– Ach, tak jak Mia – stwierdziła mama. Uśmiechnęła się do pana Yao. – Angielski pańskiego syna jest bardzo dobry.
Odwróciła się do mnie.
– Słyszałaś, Mia? Bez akcentu.
Policzki mi płonęły. Mój język jakby stał się bezwładną jaszczurką.
– Oczywiście, że dobrze mówi po angielsku. Urodził się tutaj – powiedział pan Yao. – To jego pierwszy język. Ojczysty.
Ojczysty. Wymówiłam bezgłośnie to słowo. Zastanawiałam się, czy gdybym naprawdę ciężko pracowała, też byłabym w stanie pewnego dnia mówić angielskim jak rodowici Amerykanie. Czy może to było zupełnie poza moim zasięgiem? Spojrzałam na mamę, która potrząsnęła głową. Jason zniknął w swoim pokoju, a pan Yao zapytał rodziców, czy mają jakieś pytania.
– Dla pewności, możemy mieszkać w motelu za darmo? – odezwała się mama.
– Tak – odparł pan Yao.
– A… co z… – Mama z trudem wypowiadała słowa. Potrząsnęła głową zawstydzona. – Czy dostaniemy wynagrodzenie?
– Och, jasne, wynagrodzenie – powiedział pan Yao, jakby mu to w ogóle nie przyszło do głowy. – Co powiecie na pięć dolarów od gościa?
Zerknęłam na mamę. Widziałam, że liczy w głowie, bo zawsze wtedy miała taki rozmarzony wyraz twarzy.
– Trzydzieści pokoi, pięć dolarów za pokój, to sto pięćdziesiąt dolarów za noc – powiedziała mama z szeroko otwartymi oczami. Popatrzyła na tatę. – To dużo pieniędzy!
To rzeczywiście była ogromna suma. Moglibyśmy kupować hamburgery codziennie, po jednym dla każdego z nas – nawet nie musielibyśmy się nimi dzielić!
– Kiedy możecie zacząć? – zapytał pan Yao.
– Jutro – powiedzieli mama z tatą równocześnie.
Pan Yao się zaśmiał.
Gdy rodzice wstali, by uścisnąć mu dłoń, wymamrotał:
– Muszę was ostrzec. To nie jest najładniejszy motel na świecie.
Rodzice pokiwali głowami. Widziałam, że nie robi to im żadnej różnicy, jak ten motel wygląda. Mógł przypominać wnętrze toalety autokaru, jeśli o nas chodziło; sto pięćdziesiąt dolarów dniówki i darmowe mieszkanie – wchodziliśmy w to.Motel Calivista mieścił się na rogu Coast Boulevard i Meadow Lane. Był to niewielki motel, pierwszy z trzech stojących w rzędzie. Zajazd Topaz oraz Motel Laguna znajdowały się tuż obok i były większe, ale od razu uznałam, że nasz motelik jest najlepszy. Z kremowymi ścianami i czerwonymi drzwiami, wyglądał ciepło i zachęcająco. Podniosłam wzrok na szyld i przeczytałam: NISKIE CENY. TELEWIZJA KABLOWA. DO DISNEYLANDU – TYLKO 10 KILOMETRÓW. Podekscytowana zapytałam rodziców, czy to oznacza, że moglibyśmy tam pojechać.
– Pewnie moglibyśmy – stwierdziła mama.
Uśmiechnęłam się, delektując się tą chwilą. Nasze życie się zmieniało. Zostaniemy ludźmi bywającymi w Disneylandzie.
A żeby było jeszcze lepiej – w Caliviście był basen! Znajdował się tuż przed budynkiem. Woda migotała w złotym słońcu. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak latem skaczę na bombę do basenu. Będzie super!
Tuż za nim znajdowała się recepcja. W samochodzie spytałam rodziców, czy mogłabym pomagać w przyjmowaniu gości, a tata zaśmiał się krótko i powiedział: „Zobaczymy”.
Pan Yao czekał na nas w recepcji. Wpuścił nas i podniósł przegrodę, żebyśmy wszyscy mogli wejść za ladę.
Recepcję stanowił długi drewniany kontuar, rozciągający się niemal na całą szerokość pomieszczenia. Następnie pan Yao zaprowadził nas do mieszkania służbowego, które znajdowało się tuż za nią. Najpierw pokazał salon z wstawionym do niego łóżkiem.
– Będziecie spać tutaj – powiedział rodzicom, wskazując na nie. – Żebyście słyszeli gości w środku nocy.
– Przyjeżdżają też w środku nocy? – zapytał tata.
– Oczywiście. To jest motel – przytaknął pan Yao.
– Ale czy to nie obudzi rodziców? – zapytałam.
Pan Yao przewrócił oczami.
– O to właśnie chodzi.
Później zaprowadził nas do niewielkiej sypialni znajdującej się na prawo od salonu i kuchni.
– Dziewczynka może spać tutaj – stwierdził pan Yao. Z jakiegoś powodu wciąż nazywał mnie „dziewczynką”, choć już kilka razy mówiłam mu, jak mam na imię.
Zostawiłam moje rzeczy w sypialni, a następnie dołączyłam do rodziców i pana Yao w recepcji. Akurat tłumaczył im działanie brzęczyka.
– Jedno złe naciśnięcie i koniec! – powiedział. – Widzicie tę szybę?
Wskazał na grubą szybę otaczającą pomieszczenie.
– Ta szyba jest kuloodporna. Widzicie, że zbliża się jakiś zły człowiek, to nie musicie się martwić. Nie może was skrzywdzić. Ale jeśli naciśniecie brzęczyk…
Przyłożył palce do przycisku znajdującego się pod kontuarem i rozległo się głośnie buczenie.
– …drzwi się otwierają – powiedział pan Yao.
– I wtedy co? – spytałam.
– I wtedy on wejdzie do środka.
Rozejrzałam się, by sprawdzić, czy w biurze znajdują się jakieś inne magiczne guziki czy kuloodporne szyby – ale ich nie było. Zapytałam pana Yao, jak rozpoznamy, że ktoś jest złym człowiekiem.
– Po wyglądzie, oczywiście – powiedział, co sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, bo przecież to nie jest tak, że źli ludzie chodzą sobie z przylepioną do czoła karteczką mówiącą „Jestem zły”.
– Najważniejsze to nie wpuszczać żadnych złych ludzi! – ostrzegł pan Yao. Jego źrenice rozszerzyły się, gdy wymawiał słowo zły.
* * *
Podczas gdy pan Yao pokazywał rodzicom znajdującą się z tyłu pralnię i środki czyszczące, ja zostałam w recepcji. Wspięłam się na stołek za kontuarem. Delikatnie sięgnęłam w dół i dotknęłam brzęczyka palcem. Był tłusty, jakby naciskano na niego tysiące razy. Powoli przycisnęłam i usłyszałam, jak piknął. Nacisnęłam ponownie. Bzzz. Bzzz. Bzzz. Prąd popłynął przez opuszki moich palców.
Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak melduję gości. „Ależ tak, pani Connolly, z przyjemnością zaprowadzę panią do pokoju. Tędy!”, powiedziałabym. „Oczywiście, że mogę pomóc z bagażem. Cała przyjemność po mojej stronie”.
Byłam tak pogrążona w wymyślonych rozmowach z gośćmi, że prawie nie usłyszałam, kiedy prawdziwy gość podszedł i zapukał w szybę. Podniosłam wzrok i zobaczyłam szczupłego czarnego mężczyznę około pięćdziesiątki, uśmiechającego się i machającego do mnie. Zrobił gest ręką, żebym go wpuściła.
– Och, jasne – powiedziałam i nacisnęłam brzęczyk. Bzzz.
Popchnął drzwi i wszedł do środka.
– Właśnie zobaczyłem pana Yao na parkingu. Musicie być nowymi menadżerami – powiedział i wyciągnął rękę nad kontuarem. – Mam na imię Hank.
Uśmiechnęłam się i uścisnęłam mu dłoń.
– Jestem Mia. Miło pana poznać.
– Ile masz lat, Mia?
– Dziesięć.
– Powiedz no, nie jesteś zbyt młoda, żeby prowadzić to miejsce? – przekomarzał się ze mną.
Roześmiałam się. Od razu polubiłam Hanka.
– Pomagam rodzicom – wyjaśniłam. – A pan? Mieszka pan tutaj?
– Pewnie – powiedział i wskazał na jeden z pokoi. – To mój pokój. Numer dwanaście.
Hank powiedział, że nie jest takim typowym gościem, który zostaje tylko na dzień czy dwa. Był tygodniowym. Tygodniowy to ktoś, kto płaci za tydzień. Było pięć takich osób w motelu – pani Q, pan T, Hank, Billy Bob i Fred.
– Poznasz ich. Wszyscy są bardzo mili. Może mów mi po imieniu?
Uśmiechnęłam się.
– Dobrze! Lubicie tu mieszkać? – zapytałam.
– O, tak. Cóż, jedynym minusem jest pan Yao. Wszyscy go nienawidzą.
– Naprawdę? Wydaje się w porządku.
Wymagający, ale w porządku.
Hank prychnął.
– Uwierz mi, wszystko o nim można powiedzieć, ale nie to, że jest w porządku.
Zanim zdołałam zapytać Hanka, co ma na myśli, otworzyły się tylne drzwi i wrócili moi rodzice z panem Yao. Gdy się odwróciłam, Hanka już nie było.– Podpiszcie tu, na przerywanej linii – powiedział pan Yao, podsuwając moim rodzicom umowę długą na sześć stron.
Rodzice rozpromienili się, gdy z dumą pisali swoje nazwiska. Pan Yao wziął podpisany dokument i schował do torby.
– Bardzo panu dziękuję, panie Yao, za danie nam tej szansy – powiedział mój ojciec. – Nawet pan nie wie, jak wiele to dla nas znaczy.
Głos mu się załamał.
– Obiecujemy, że dobrze zajmiemy się pańskim motelem – dodała mama. – Nie zawiedziemy pana.
Pan Yao pokiwał głową i podniósł klucze do motelu. Gdy rodzice po nie sięgnęli, cofnął rękę tak, żeby jeszcze na chwilę znalazły się poza ich zasięgiem.
– Jesteście odpowiedzialni za wszystko, co się dzieje w tym motelu, rozumiecie? – zapytał. – Coś się popsuje, wy za to płacicie.
Moi rodzice przytaknęli.
– Pod żadnym pozorem nie możecie zostawić motelu bez opieki. Nigdy. Jedno z was zawsze musi być na miejscu.
Rodzice ponownie przytaknęli energicznie, choć ja pomyślałam: Zaraz – co? Nie mogę wyjść jednocześnie z obojgiem rodziców? A co z Disneylandem?
Ale tak naprawdę to trzeci warunek sprawił, że szczęka mi opadła.
Pan Yao odwrócił się do mnie.
– Nie możesz korzystać z basenu, dzieciaku.
– Dlaczego nie? – zapytałam.
– Jeśli skorzystasz z basenu, wtedy wszyscy goście będą chcieli z niego skorzystać.
– I?
– Pomyśl tylko o całej tej wodzie i ręcznikach, które zmarnują. To nie jest dobre dla środowiska.
Zmarszczyłam brwi. Jakoś nie miałam poczucia, że chodzi mu o środowisko.
– Ona to rozumie. Nie będziesz korzystać z basenu, prawda, Mia? – Mama potrząsnęła głową.
Spojrzałam na nią, widziałam desperację w jej oczach.
– Okej – odparłam.
– Dobrze. – Pan Yao uśmiechnął się, zadowolony. Rzucił moim rodzicom klucze.
* * *
Tej nocy recepcję wypełnił słodki zapach jaśminowej herbaty. Moi rodzice zaparzali ją tylko na specjalne okazje. Przed wyjazdem z Chin spakowaliśmy jej niewielką puszkę i za każdym razem, gdy zdarzyło się coś dobrego, mama wyciągała parę listków i robiła herbatę.
Chyba nie wydarzyło się zbyt dużo dobrych rzeczy, bo wciąż sporo jej zostało. Ale wszystko miało się zmienić. Tego wieczoru moi rodzice hojnie zaczerpnęli z puszki.
Uspokajający aromat przeniósł mnie z powrotem do domu babci, do chwil, kiedy wszyscy zbieraliśmy się wokół stołu. Podczas tych wielkich rodzinnych spędów mój kuzyn Shen i ja zawsze chichotaliśmy i gadaliśmy jedno przez drugie.
Na samą myśl o Shenie poczułam ból brzucha, ostry jak brzytwa. Wciąż pamiętam dzień mojego wyjazdu. Widziałam twarz Shena przyciśniętą do szyby przy bramce bezpieczeństwa na lotnisku; mrugał z wściekłością, jakby próbował powstrzymać łzy. Robiłam to samo.
Podczas lotu dostaliśmy małe opakowania masła do chleba. W Chinach masło było bardzo drogie, więc poprosiłam o dodatkowe i schowałam do kieszeni. Miesiącami przechowywałam je dla Shena w lodówce, aż w końcu dotarło do mnie, że nie wracamy. Więc je zjadłam.
Głos mamy przywrócił mnie do rzeczywistości.
– Hej, Mia! Popatrz tu! Popatrz na mnie! – powiedziała z uśmiechem.
– Co? – zapytałam.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam mamę kucającą przed kontuarem, trzymającą w górze ręce, jakby zamierzała zrobić zdjęcie. Taki ma zwyczaj. Mawia, że należy robić zdjęcia miłym chwilom w życiu, nawet jeśli miałyby to być tylko udawane zdjęcia.
Gdy mama naciskała spust swojego wymyślonego aparatu, tata i ja wyprostowaliśmy się i uśmiechnęliśmy naszymi najładniejszymi uśmiechami.
– Bakłażan! – powiedziała po chińsku, a ja zachichotałam, bo choć to właśnie mówili ludzie w Chinach, kiedy ktoś robił zdjęcie, śmiesznie było to usłyszeć w Ameryce.
* * *
Gdy rodzice się rozpakowywali, ja wymknęłam się, by znaleźć Hanka. Zabrałam dla niego filiżankę jaśminowej herbaty – teraz, gdy będziemy zarabiać sto pięćdziesiąt dolarów dziennie, z pewnością będziemy mogli kupić jej więcej. Kiedy tu jechaliśmy, widziałam po drodze chiński supermarket.
Pokój Hanka mieścił się z tyłu, za pralnią. Przed wejściem stała doniczka z sadzonkami pomidorów koktajlowych. Zapukałam do drzwi.
Otworzył od razu. Uniósł brwi na widok herbaty.
– To dla mnie? – wykrzyknął.
Uśmiechnęłam się i podałam mu filiżankę.
– Jest z Chin – powiedziałam.
– Nie gadaj!
Facet z pokoju obok otworzył drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Był to biały mężczyzna w podobnym wieku co Hank. Miał na sobie hawajską koszulę, a na ramieniu mały tatuaż przedstawiający żaglówkę. Z jego pokoju dolatywał zapach popcornu.
– Billy Bob! Poznaj Mię. To nowa menadżerka. I popatrz, przyniosła mi herbatę z Chin! – odezwał się Hank.
– Miło cię poznać, Mia – powiedział Billy Bob, wyciągając rękę.
Potrząsnęłam nią.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Billy Bob się uśmiechnął.
– Trzeba powiedzieć, że jesteś dużo milsza niż poprzedni menadżer!
– On traktował nas jak obywateli drugiej kategorii – dodał Hank.
– Naprawdę? – zapytałam.
Hank pokiwał głową. Ostrożnie podniósł filiżankę do ust i napił się.
– Och, to jest naprawdę dobre. – Odwrócił się do Billy’ego Boba. – Musisz tego spróbować.
Otworzyło się więcej drzwi i wkrótce wszyscy tygodniowi znaleźli się na zewnątrz. Rozmawiali i popijali herbatę pod błyszczącym półksiężycem. Podobnie jak Billy Bob, oni też byli biali. Pani Q miała długie, falujące włosy, które opadały jej na plecy. Fred – duży brzuch, który trząsł się, gdy się śmiał. A pani T – brokatowe, kocie oprawki okularów, które nosiła na czubku nosa. Hank miał rację: wszyscy byli bardzo mili.
Tygodniowi zapytali, czy chcę zagrać z nimi w Monopoly, ale robiło się późno i musiałam pomóc rodzicom w rozpakowywaniu bagaży. Życzyłam wszystkim dobrej nocy i już miałam wracać do służbowego mieszkania, kiedy nagle sobie przypomniałam.
– Hej, Hank, co miałeś na myśli, mówiąc wcześniej o panu Yao? – zapytałam. – Że można dużo o nim powiedzieć, ale nie to, że jest w porządku?
Hank zacisnął szczęki.
– Wkrótce się dowiesz, młoda. Ten człowiek ma kamień zamiast serca.
Ciąg dalszy w wersji pełnej