Motyl. Ścibor-Rylski. Opowieść o generale - ebook
Motyl. Ścibor-Rylski. Opowieść o generale - ebook
Pamiętajcie, żyjecie w wolnej, niepodległej, ukochanej naszej ojczyźnie. Nie wiecie, co to jest przelewać krew za wolność. Całe szczęście.
Pożegnalne przemówienie 100-letniego generała Ścibora-Rylskiego
Zbyszek
Gdy przychodzi na świat, ten chwieje się w posadach. Jest rok 1917, za chwilę z wojennej pożogi zrodzi się nowy ład, a z nim Polska. 20 lat później Zbyszek po raz pierwszy weźmie broń do ręki, złoży przysięgę żołnierską i to zaważy na całym jego życiu. Kocha latać i wie, że jego miejsce jest w wojsku.
Zbigniew
Walczy w kampanii wrześniowej, po ciężkich bojach swego 1 Pułku Lotniczego dołącza do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” generała Kleeberga. Poddają się jako ostatni, ale Zbigniew nie zamierza składać broni. Ucieka z niewoli i przedziera się do okupowanej Warszawy. Zaczyna się jego konspiracyjna działalność. Wozi leki do getta, obsługuje zrzuty Cichociemnych.
„Motyl”
Podczas Powstania Warszawskiego dowodzi kompanią w Batalionie „Czata 49” Zgrupowania Radosław. Trzykrotnie ranny. Patrzy na śmierć przyjaciół, ale żołnierskie szczęście go nie opuszcza. Przechodzi cały szlak bojowy batalionu. Poznaje grozę kanałów. Po upadku Powstania pozostaje w konspiracji pod dowództwem Jana Mazurkiewicza „Radosława”. Walka nie jest skończona.
Generał
Po wojnie staje się strażnikiem pamięci o Powstańcach, czasie zniszczenia i pogardy. Poświęca temu pół wieku swego życia. Ostatnie ze 101 lat będą naznaczone inną walką. Gdy na jaw wychodzą szczegóły jego współpracy ze służbami komunistycznymi, generał broni się, ale nie wszyscy mu wierzą. Na jego pogrzebie zabraknie przedstawicieli najważniejszych władz państwowych.
Pierwsza biografia generała Zbigniewa Ścibora-Rylskiego. AK-owca, lotnika, wielkiego patrioty, normalnego człowieka w nienormalnych czasach.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8025-0 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To będzie opowieść o szczęściu. A jednocześnie o wojnie, śmierci, nienawiści i stracie. O znikających światach, o zrujnowanych miastach, wymordowanych wioskach, o ludziach wytrąconych ze swoich życiorysów i wplątanych w tryby Historii. Ale przede wszystkim o szczęściu, choć żeby je dostrzec na kartach tej książki, trzeba się będzie postarać, tak jak całe życie starał się o to Zbigniew Ścibor-Rylski.
Pisanie biografii nie należy do prostych. Trzeba się liczyć z tym, że na końcu ktoś będzie niezadowolony. Gdyby zrobić listę ludzi, dla których pamięć o „Motylu” jest ważna, z trudem dostrzeglibyśmy jej koniec. Każda ze znajdujących się na niej osób ma swój własny obraz generała, który należy uszanować. I autor takiej książki musi się liczyć z tym, że jego opowieść zostanie zestawiona z tymi obrazami. A im ich więcej, tym trudniej uniknąć sytuacji, w której ktoś uzna, że „on przecież taki nie był”.
Pracując nad tą historią, obawiałem się również, że wystawię jej bohaterowi pomnik – te zaś zazwyczaj są wyidealizowane i z prawdą niewiele mają wspólnego. Nie pokazują zmarszczek, tego, że ktoś miał jedną nogę krótszą, a gdy się denerwował, to zaczynał się jąkać. A to wszystko też przecież tworzy człowieka. Tego prawdziwego, z którym obcują jego najbliżsi. Szybko się jednak okazało, że Ścibor-Rylski miał marzenia, słabości, że jako mały chłopiec lubił rozrabiać. Ucieszyłem się, bo zrozumiałem, że będę mógł opowiedzieć o człowieku z krwi i kości. Takim, którego nie tylko się podziwia, lecz także – a może przede wszystkim – lubi. I rzeczywiście polubiłem go. Stał się dla mnie nieoczekiwanie realny, choć widziałem go na żywo zaledwie kilka razy, a nigdy nie miałem okazji z nim rozmawiać. Myśląc jednak dzisiaj o nim, mam przed oczami fragment z _Księgi niepokoju_ portugalskiego poety Fernando Pessoi:
Myślę, że nikt tak naprawdę nie dopuszcza możliwości rzeczywistego istnienia drugiej osoby. Może zaakceptować fakt, że ta osoba żyje, że czuje i myśli tak jak on, jednak zawsze będzie między nimi pewna nieokreślona różnica, zmaterializowana przewaga. Istnieją postaci z przeszłości i postaci ożywiane przez literaturę, które są dla nas bardziej rzeczywiste niż te ucieleśnione obojętności, które mówią coś do nas zza lady, zerkają na nas w tramwaju lub ocierają się o nas na martwej przypadkowości ulicy¹.
Długo szukałem klucza do tej historii, wątku przewodniego. Znalazłem go na zdjęciach. Na zdecydowanej większości fotografii „Motyl”, czy to jako chłopiec, czy jako dojrzały mężczyzna, jest uśmiechnięty. Szczególne wrażenie robi to na fotografiach z okresu wojny. Tak jak na tej, którą otrzymałem od jego siostrzeńca, Oskara Starzeńskiego. Zrobiono je w Milanówku latem 1944 roku. „Motyl” trzyma na nim czteroletniego Oskara za rękę i nogę – i kręci nim dookoła siebie. Obaj się uśmiechają, może nawet śmieją.
Gdy jego rodzinie i znajomym zadawałem pytanie, jaki był, często słyszałem, że pozytywnie nastawiony do życia. To okrągłe zdanie, które nic nie znaczy, w zestawieniu z biografią Ścibora-Rylskiego nabiera sensu. Oto bowiem człowiek, który długie lata spędził w cieniu wojny, śmierci, strachu o następny dzień; świadek zdarzeń, których nikt nie chciałby i nie powinien widzieć, zachowywał pogodę ducha. Był szczęśliwy.
Według Władysława Tatarkiewicza „są cztery przynajmniej zasadnicze pojęcia szczęścia; szczęśliwy jest, po pierwsze, ten, komu sprzyja pomyślny los, po drugie – kto zaznał najintensywniejszych radości, po trzecie – kto posiada najwyższe dobra lub przynajmniej dodatni bilans życia, i po czwarte – kto jest zadowolony z życia”². Wydaje się, że Ścibor-Rylski doświadczył wszystkich czterech rodzajów szczęścia. Ale to ten ostatni wydaje się najważniejszy. Jako jedyny bowiem zależny jest w całości od ludzkiej woli. A „Motyl” chciał być szczęśliwy.
I takiego mam nadzieję pokazać go w tej opowieści. Opowieści, która nie uniknie jednak tematów trudnych. Rewolucja bolszewicka, wrzesień 1939 roku, okupacja, Wołyń, Powstanie Warszawskie, odbudowywanie kraju po wojnie, ale przede wszystkim to, co wzbudzało w ostatnich latach największe emocje, czyli rzekoma współpraca z bezpieką. Nie chciałem jednak, żeby ten wątek zdominował tę biografię. Dlatego poświęcam mu zaledwie jeden rozdział, w którym zaznaczam, że sprawa ta wymaga o wiele dokładniejszych badań. Nie uciekam jednak od próby ustalenia, jak mogło być. To odpowiedź na jedną z czterech pobudek do pisania (według George’a Orwella) – historyczna, której celem jest poznanie faktów, zrozumienie ich, opisanie dla przyszłych pokoleń³. Ale choć starałem się dotrzeć do jak największej liczby źródeł pozwalających zrekonstruować życiorys Zbigniewa Ścibora-Rylskiego, to zdaję sobie sprawę, że pełna opowieść o nim będzie wymagała jeszcze wielu lat pracy i poszukiwań. Bo to opowieść nie tylko o jednym człowieku, lecz także o dramatycznym polskim XX wieku.
------------------------------------------------------------------------
¹ F. Pessoa, Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie, przeł. M. Lipszyc, Warszawa 2013, s. 250.
² W. Tatarkiewicz, _O szczęściu_, Warszawa 1985, s. 24.
³ G. Orwell, _Essays_, London 2014, s. 3.Prolog
5 sierpnia
Człowiek trafiony kulą nie słyszy wystrzału. Sekundę przed zranieniem docierają do niego różne dźwięki: wrzaski ludzi, eksplozje granatów, rzężenie umierających. Ale tego, co go za moment trafi, nie rejestruje. Gdy rozgląda się dookoła, obserwując chaos bitwy i być może zastanawiając się, czy wyjdzie z tego cało, kilkadziesiąt, może kilkaset metrów dalej ktoś już do niego celuje. Naciska spust. Broń wypluwa jeden, drugi, trzeci, czwarty nabój. Ten, w kogo mają uderzyć, mruga okiem po raz pierwszy. Naboje kolejno sięgają celu. Uderzają w tkanki miękkie ciała, które mając gęstość około 800–900 razy większą od powietrza¹, gwałtownie je zatrzymują – powstaje rana wlotowa. Zaczynają koziołkować, obracać się, ustawiać bokiem, tyłem, skosem. Wszystko, co znajduje się na ich drodze, ulega uszkodzeniu albo wręcz zniszczeniu. Tworzy się kanał rany postrzałowej. W jego środku znajdują się skrzepy krwi i ciała obce, takie jak fragmenty ubrań czy włosów. Trafiony mruga po raz drugi. Od wystrzału mijają cztery sekundy. Może trzy. Tyle, ile dzieli od siebie dwa mrugnięcia. Ranny się kuli, po czym pada na ziemię. Zaczyna się dla niego wyścig z czasem. O ile jeszcze żyje.
Stare Miasto, ul. Wąski Dunaj po nalocie (sierpień 1944).
Fot. Stanisław Sommer „Makina”, ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Stanisław Potworowski „Potwór” po dostaniu serią z karabinu maszynowego nie umarł od razu. Osuwając się, być może zdążył jeszcze rozejrzeć się dookoła w poszukiwaniu sanitariuszki. Tej jednak nigdzie nie było. Tuż obok stał tylko jego przyjaciel, Zbigniew Ścibor-Rylski „Motyl”. Ten, widząc rannego, pewnie rzucił się w jego stronę, próbując zatamować krwawienie; a może sam padł na ziemię, chroniąc się przed trafieniem?
Znali się jeszcze z czasów gimnazjalnych. Ponad dziesięć lat. Gdy przychodziło lato, to szczęśliwe, przedwojenne, razem biegali nad rzekę, razem grali w szczypiorniaka, może i w koszykówkę, razem wpadali pewnie w kłopoty, które kończyły się reprymendą od nauczyciela. Latem 1944 roku również razem postanowili pójść do powstania. Tutaj zadziałał przypadek, ale znaleźli się w jednym oddziale, batalionie „Czata 49”. Również przez przypadek teraz, w sobotę 5 sierpnia, krótko przed 20:00, jeden z nich został trafiony. „Motyl” wielokrotnie po wojnie będzie się zastanawiał, jak to się stało, że znajdując się tuż obok Stanisława, przeżył. „Dlaczego kule przez niego przeszły, a nie przeze mnie?”², zapyta. I jakby samemu sobie odpowiadając, przyzna, że „mnie, od urodzenia do śmierci, wszędzie towarzyszy niebywałe szczęście”.
W sierpniu 1944 roku też go nie opuszczało. Zdawało się, że miał go – jak na wojenne warunki – nieprzyzwoicie dużo. W przeciwieństwie do samej Warszawy. Ta bardzo szybko dostała nie raz, dwa czy dziesięć razy, ale setki i tysiące. W końcu zapłonęła. Na początku zwyczajnie, jak płonie duże miasto po kilku dniach gwałtownych, choć jeszcze niespecjalnie intensywnych walk. Tam dom, tutaj dwa, ulicę dalej następny. Była jak miasto w _Dzienniku rotterdamskim_ Josifa Brodskiego, które nie może „jak ludzie w czas burzy / schronić się w bramie. Domy nie umieją / szaleć ze strachu, żegnać się z nadzieją, / wołać o pomstę, gdy walą się w gruzy”³.
Mieszkańcy ranionych kamienic po pierwszym szoku rzucali się do ratowania dobytku: mebli, zasłon, zastawy stołowej z ulubioną filiżanką w kwiaty, książek, w tym tej, do której wracali tak często, a nawet tej, którą już trzy razy próbowali przeczytać i zawsze utykali w tym samym miejscu, ubrań z takim uporem w czasie okupacji łatanych, całej swojej przeszłości i przyszłości, zaklętych w martwych przedmiotach. Żeby ich nie stracić, wodą i piaskiem dusili ogień, zanim ten ogarnął kolejne mieszkania i piętra. Mieli już doświadczenie z września 1939 roku. Wtedy też często to od ich reakcji zależało, czy budynek, ich miejsce na ziemi, ocaleje. Miron Białoszewski, ten kronikarz nad kronikarze warszawskiego szaleństwa, notował:
Wylatujemy. To akurat naprzeciwko. Cały dom pali się. Chyba trzypiętrowy. Wody nie ma. Jest, ale obok z pompki, trzeba kubełkami. Przez dziurę w murze. Jest i ziemia do gaszenia. Kobiety latają, pomagają. Upał. Płomienie. Te środki do gaszenia marne. A tu ściany już w ogniu. Na trzecim piętrze z którychś drzwi dym. Ale zamknięte. Walimy. Nic. Bijemy siekierami. Wpadamy. Ściana się pali. Goła ściana. Lecimy z tymi wiadrami. Po wodę. Wracamy. Lejemy. Co tu tyle znaczy. Zlatujemy⁴.
I tak gasili płomienie, godzina po godzinie, ze strachem spoglądając w niebo, skąd w każdej chwili mógł nadlecieć kolejny pocisk czy bomba. Ale to nie stamtąd miał nadejść ich największy koszmar. Nie z nieba, ale z ziemi, ze skrzyżowania ulic Wolskiej i Syreny na Woli.
Tam rankiem 5 sierpnia zatrzymał się autobus. Wysiadło z niego kilku mężczyzn w mundurach. Rozejrzeli się dookoła. Otaczały ich kamienice, wysokie na trzy, cztery piętra, niskie drewniane domki, pozostałości dawnej Woli, ale i fabryki, oddzielone od ulicy płotami, takie jak fabryka chałwy „Union” pod numerem 69, z charakterystycznym, wysokim na 50 metrów kominem. Niedaleko stał – i dalej stoi – kościół św. Wojciecha, który niedługo zostanie obozem przejściowym dla wypędzanej z miasta ludności cywilnej, niemym świadkiem dramatu ludzi wyrzucanych z domów, pośród pokrzykiwań żołdaków i własnych lamentów idących na tułaczkę. Teraz jednak wszystko to było nienaturalnie ciche i puste.
Pomimo wczesnej godziny (minęła dopiero 6:00 rano, a może było jeszcze wcześniej) mężczyźni z autobusu zabrali się do pracy – pozornie zwyczajnej, a jednak upiornej. Ustawili stół, rozłożyli mapy. Gdy je przygotowali, odsunęli się, a ich miejsce zajęli inni, ważniejsi. Mówił głównie jeden z nich, SS-Gruppenführer Heinz Reinefarth, urodzony w Gnieźnie prawnik i już wtedy zbrodniarz wojenny.
Odnajdujemy go na kilku zdjęciach z tamtych dni. Spójrzmy na jedno. Widać na nim sześciu ludzi. Jeden siedzi przy stole w koszuli z podwiniętymi rękawami. Jest żonaty, na palcu widać obrączkę. Trzymając w ręku długopis, patrzy na drugiego z mężczyzn, z kaburą przy boku. Ten oparty o blat coś tłumaczy. Może opowiada, gdzie jest wróg, a może ilu ludzi dzisiaj zabił. Trzeci, przyglądając się mapie, słucha. Przy pasie ma dwa granaty trzonkowe i manierkę.
Z tyłu stoją dwaj kolejni. Jeden, wyglądający na najmłodszego z całej szóstki, spogląda prosto w obiektyw, jest czymś wyraźnie poruszony. Ten drugi, z lornetką na piersi, dla odmiany sprawia wrażenie znudzonego. Patrzy gdzieś w dal. I w końcu on, Reinefarth. Stoi w środku, lekko zgarbiony, rzadkie włosy uniósł mu wiatr. Pod szyją ma zawieszony Krzyż Żelazny, który przytrzymuje palcami lewej ręki. Prawą ma schowaną za plecami. Wygląda, jakby w zamyśleniu bawił się odznaczeniem. A może niby od niechcenia prezentuje je przed obiektywem. Wzrok ma nieobecny.
Ale to dopiero się wydarzy. Najpierw był ranek 5 sierpnia i odprawa, na której prawnik z Gniezna opowiadał o rzeczach przerażających. O paleniu i burzeniu. O mordowaniu mężczyzn, kobiet i dzieci. O tym, że mają nikogo nie oszczędzać. Pozostali co jakiś czas zadawali pytania. Chcieli dokładnie wiedzieć, co im wolno, a czego nie. Gdy spotkanie dobiegło końca, rozeszli się, aby przygotować oddziały do ataku.
O 7:00 rano, chwilę po odprawie, na położone kilkaset metrów od autobusu Reinefartha polskie pozycje runęła lawina ognia. Artyleria i samoloty zasypały powstańców pociskami i bombami, burząc ściany, dziurawiąc ulice i rozrywając ciała. Gdy ostrzał ustał, do ataku ruszyła piechota. Wydawało się, że jej zadanie będzie proste. Polacy, ciągle znajdujący się w szoku, powinni ulec pod niemieckim naporem. Tak się jednak nie stało, a przynajmniej nie od razu. Blisko dziesięciu godzin potrzebowali ich przeciwnicy, aby pokonać 1,5 kilometra. Godziny, aby przejść 150 metrów.
Powstańcy, pomimo olbrzymiej dysproporcji sił, spowalniali postępy wroga. Ale to sami Niemcy odpowiadali za tak ślamazarne tempo ataku. Zamiast błyskawicznie przedrzeć się przez polskie stanowiska, bandy Reinefartha – zgodnie z rozkazem – urządziły rzeź ludności cywilnej. W ciągu kolejnych kilku dni na Woli miało zostać zamordowanych, w zależności od wyliczeń historyków, od 30 do 65 000 ludzi. Charakter niemieckich działań najlepiej oddaje fragment rozmowy przeprowadzonej około północy 5 sierpnia między generałem Nikolausem von Vormannem, dowódcą 9. Armii, a Reinefarthem. Gdy ten pierwszy zapytał, jaka jest sytuacja, usłyszał w odpowiedzi: „Powoli. Co mam robić z cywilami? Mam mniej amunicji niż jeńców”⁵.
Było już po południu, gdy szpica niemieckich oddziałów podeszła pod plac Kercelego. Stąd było już niedaleko do pozycji zajmowanych przez lewe skrzydło Zgrupowania „Radosław”, najsilniejszej jednostki AK w Warszawie. Jego dowódca, podpułkownik Jan Mazurkiewicz „Radosław”, widząc zagrożenie dla swoich oddziałów, rozkazał szybko zmontować kontruderzenie. Dzięki niemu strona polska miała nie tylko odrzucić wroga od swoich pozycji, lecz także odzyskać stan posiadania z wczesnych godzin porannych.
Zgodnie z zapisem w dzienniku bojowym zgrupowania natarcie wyruszyło o 18:30. Przebieg tej dramatycznej próby odzyskania inicjatywy na kilka godzin, może na całą noc, w dzienniku został sprowadzony do zaledwie kilku prostych i suchych zdań. Żeby odtworzyć choćby częściowo tamte wydarzenia, gęste od nazwisk, miejsc i trupów, musimy więc zajrzeć do powojennych zapisów.
I tak kronikarz batalionu „Czata 49”, Romuald Śreniawa-Szypiowski, zanotuje, że „»Czacie« przypadło w udziale miejsce na prawym skrzydle”⁶. Wyznaczone do akcji oddziały przeszły „na Młynarską, w prawo na północ i przez teren luźno zabudowany w ogrody po zachodniej stronie Młynarskiej”. Jeden za drugim powstańcy szli w stronę pozycji wyjściowych. Funkcję przewodników pełnili żołnierze wolskich oddziałów AK. Tutejsi – chłopcy i mężczyźni. W czasach szczęśliwszych i spokojniejszych bawili się na tych polach, wędrowali tymi ulicami do fabryk, których Wola była pełna, a przede wszystkim – żyli. Teraz nikt już się nie bawił, a do fabryk szli jedynie ci, którzy za chwilę mieli zostać rozstrzelani. Na ich dziedzińcach Niemcy urządzali bowiem największe masakry.
Zbliżali się do ulicy Płockiej, wzdłuż której chcieli się dostać w rejon Szpitala Wolskiego. Na czele szedł pluton „Motyla”. Młody, dwudziestosiedmioletni, choć na warunki powstańcze był to już wiek zaawansowany, miał spore doświadczenie z września 1939 roku i z 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. W mieście walczył jednak po raz pierwszy. Nie znał specyfiki starć na ulicach i placach, nie wiedział, jak się na nich poruszać, żeby nie narazić się na ostrzał. Miał takie same braki w wiedzy, z którymi borykała się cała powstańcza armia. Starał się, jak mógł, ale nie wiedząc pewnych rzeczy, musiał się ich nauczyć, podobnie jak jego dowódcy, koledzy, podwładni. Problem w tym, że za naukę płacili – to oczywistość, ale trzeba ją wypowiedzieć – własną krwią.
Powstańcy z batalionu „Czata 49” w zdobycznym aucie marki Opel Olympia na ul. Okopowej, w rejonie wylotu ul. Dzielnej (1–6 sierpnia 1944).
Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Jerzy Mond „Alina”, wówczas dwudziestodwuletni żołnierz plutonu „Motyla”, syn generała Bernarda Monda, wspominał, że dosłownie zaraz po wejściu na ulicę Płocką z ulicy Gostyńskiej „dostaliśmy ogień z trzypiętrowego budynku otoczonego oranżeriami i ogrodami. Zanim doszliśmy do podstawy wyjściowej, nasz pluton (…) miał już jednego zabitego i dwóch rannych”⁷.
Dokładna rekonstrukcja tego wieczoru jest trudna. Relacje różnią się od siebie w szczegółach. W jednych pierwsi zabici padli po przejściu drewnianego płotu, wręcz na nim zawisając, w innych już wcześniej. Tutaj jednak istotne jest dla nas co innego – wszystkie opowieści zgodnie podają, że siła niemieckiego ognia błyskawicznie przydusiła powstańców do ziemi.
Pierwsza drużyna pod dowództwem porucznika „Rolicza” została przybita do ziemi, zanim przebiegła 20 metrów – notował Mond. – Tylko kolejne leżące trupy i ranni znaczyli trasę pierwszego i ostatniego skoku II drużyny. Ranny „Rolicz” z ręcznym karabinem maszynowym przeczołgał się potem do nas. Wobec tego „Motyl” pchnął z kolei II drużynę z podporucznikiem „Bronkiem” na czele i ona podzieliła los pierwszej. A myśmy na to patrzyli i zimno nam się robiło⁸.
Powietrze wypełniał jazgot broni maszynowej, krzyki rannych i eksplozje granatów. Jeden, drugi, trzeci i kolejne. Z przodu, z tyłu, z boku. I te naboje prujące przestrzeń, wzbijające fontanny ziemi. „Motyl” próbował zapanować nad przebiegiem wydarzeń. Niestety, ich tempo, a przede wszystkim zdecydowana postawa Niemców mu na to nie pozwalały. Po piętnastu, może trzydziestu minutach połowa jego plutonu nie nadawała się do walki. Sytuacji nie poprawiło pojawienie się kolejnych oddziałów „Czaty”.
Nieprzygotowane natarcie, przed którym nie przeprowadzono rozpoznania, na teren pełen niemieckich wojsk, dysponujących zdecydowanie większą siłą ognia, musiało się tak skończyć. No i te zabudowania, a raczej ich brak. Nieliczne okoliczne domy były obsadzone przez Niemców. Powstańcom zostało jedynie czołganie się po polach pomidorów i cebuli. Bruzdy ziemi stanowiły ich jedyną osłonę. Zrywali się czasem, atakując ten czy inny budynek, ale to wszystko bardziej przypominało szaleńczą walkę o przeżycie niż skoordynowany, dobrze zaplanowany atak.
Trzech mężczyzn przenoszących ciało zabitego powstańca na podwórzu kamienicy przy ul. Franciszkańskiej 12. W tle samochody zgromadzone przez batalion „Czata 49” (sierpień 1944).
Fot. Józef Jerzy Karpiński, ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
W końcu padł rozkaz dowódcy batalionu, majora Tadeusza Rungego „Witolda”: odwrót! Plutony jeden po drugim zaczęły wycofywać się w tym samym kierunku, z którego przyszły. Ludzie zrywali się po kolei ze stanowisk i biegli. Byle szybciej, byle dalej. W tym sprinterskim pojedynku z niemieckimi kulami jeszcze niejeden padł. Tego pod jabłonką ścięła seria, tamtego przy murze dopadł odłamek.
Na końcu z pola walki zeszli ci, którzy pierwsi się na nim pojawili, czyli „Motyl” ze swoimi ludźmi. Jako jeden z ostatnich do bezpiecznych stanowisk dobiegł Jerzy Mond. Ranny, mocno krwawił. Zatrzymał się dopiero na ulicy Młynarskiej, tuż za linią frontu. Dookoła widział masę ludzi. Jedni stali, inni leżeli – na kocu przyniesionym przez jakiegoś cywila, na chodniku, pod murem cmentarza. Między nimi kręciły się sanitariuszki. Ktoś prosił o morfinę, ktoś zwijał się z bólu. „Alina” się rozejrzał. Zobaczył, jak „Witold” z „Motylem” sprawdzają, kto wrócił, kto jest ranny, a kto został na tych piekielnych polach. Po chwili zemdlał. Położono go na nosze i odtransportowano do szpitala.
Wśród rannych był również Stanisław Potworowski. Jego, w przeciwieństwie do Monda, nie zdołano uratować. Możemy sobie wyobrazić, że gdy umierał, Ścibor-Rylski przy nim siedział. Próbując przywrócić przyjacielowi i sobie dobry nastrój, wspominał, jak to kiedyś biegali razem nad rzekę, grali w szczypiorniaka czy koszykówkę. Co chwila powtarzał „pamiętasz?”, jakby chciał wyrwać kolegę z płonącej Warszawy i przenieść w szczęśliwsze lata.
Ze wszystkich relacji, opowieści, wspomnień o generale Ściborze-Rylskim wyłania się bowiem człowiek, który – jak pisał Albert Camus w _Powrocie do Tipasy_ – w samym środku zimy odnajdywał w sobie niepokonane lato. Pierwsze trzydzieści lat jego życia naznaczone było ucieczkami, śmiercią i ścigającą go wojną. A mimo to ludzie pamiętali go później jako osobę pozytywną, uśmiechniętą. Na jego jedynym znanym zdjęciu z Powstania Warszawskiego śmieje się.
Michał Kochański, wnuk „Motyla”, przyznaje w rozmowie, „że dziadka traumy bardziej wzmacniały, niż osłabiały. Może to przez to, że miał taką osobowość, że się z tym nie krył, tylko umiał wyjść do innych i o tym opowiadać. I może dlatego bardziej to go wzmocniło, niż osłabiło”. Na pogrzebie w sierpniu 2018 roku nazwie go „mistrzem godzenia się z rzeczywistością”.
I dlatego wizja, w której 5 sierpnia 1944 roku wieczorem „Motyl” próbuje choćby na chwilę przywrócić uśmiech na twarzy Stanisława Potworowskiego, wydaje się tak realna. Tak pasująca do naszego bohatera. Niemalże widzimy, jak kąciki ust Staszka się unoszą. Mruga raz. I drugi. Ściska dłoń Zbyszka. Minutę, dwie, trzy, a może pół godziny później – umiera.
------------------------------------------------------------------------
¹ Z. Dudkiewicz, K. Żołyński, _Rany_, _Ortopedia i traumatologia_, t. 1, red. T.S. Gaździk, Warszawa 2010, s. 93.
² Z. Ścibor-Rylski, _Szczęście żołnierza. Wspomnienia generała Zbigniewa Ścibora-Rylskiego ps. „Motyl”_, red. i oprac. A. Sańczuk, b.m.w., 2019, s. 51.
³ J. Brodski, _82 wiersze i poematy_, wybór i oprac. S. Barańczak, Warszawa 2013, s. 194.
⁴ M. Białoszewski, _Pamiętnik z powstania warszawskiego_, Warszawa 1970, s. 26.
⁵ M.J. Kwiatkowski, _„Tu mówi powstańcza Warszawa”… Dni powstania w audycjach Polskiego Radia i dokumentach niemieckich_, Warszawa 1994, s. 64.
⁶ R. Śreniawa-Szypiowski, _Działania bojowe bat. „Czata 49” w czasie Powstania Warszawskiego 1944_, Warszawa 1959, s. 22.
⁷ B. Nowożycki, _„Czata 49”. Relacje i wspomnienia żołnierzy batalionu Armii Krajowej w zasobie Archiwum Akt Nowych_, Warszawa 2011, s. 147.
⁸ _Ibidem_.Rozdział 1
Znikający świat
Gdy Zbyszek przychodził na świat, ten chwiał się w posadach. Od 953 dni pogrążał się w chaosie i szaleństwie. _La belle époque_ – cudowny czas, opiewany przez artystów, szczyt europejskiej potęgi politycznej, militarnej i kulturowej – zniknęła jak sen. Jej miejsce zajęła wojna, zwana wówczas Wielką, która rzuciła przeciwko sobie potęgi: Niemcy, Rosję, Austro-Węgry, Francję, Wielką Brytanię. Wojna, która miała się błyskawicznie zakończyć, a z miesiąca na miesiąc tylko się rozrastała, żądając coraz to nowych ofiar. W końcu pochłonęła pierwszego z wielkich – Rosję. Zaledwie pięć dni po urodzinach Zbigniewa car Mikołaj II, nie będąc już dłużej w stanie kontrolować wstrząsanego rewolucją kraju, abdykował. Niecałe dwa lata później władzę stracą Karol I Habsburg oraz Wilhelm II Hohenzollern. Wraz z ich odejściem dobiegną końca czasy monarchii decydujących o kształcie politycznym Europy.
Zanim jednak to wszystko się wydarzyło, zanim Historia poukładała rzeczywistość na nowo, w rodzinnym majątku Ściborów-Rylskich życie płynęło bez poważniejszych zakłóceń. Leżące około 60 kilometrów na południowy zachód od Kijowa niewielkie Browki należały do nich od pokoleń. Zbyszek wiele lat po wojnie opowiadał, że „ojciec wybudował tam nawet specjalnie stację kolejową i jak ze Lwowa do Kijowa jechał pociąg, to na jedną minutę się u nas zatrzymywał. Browki były centralnym majątkiem, a wokół rozrzucone były mniejsze posiadłości, jak Spiczyńce czy Wolica Zarubieniecka, należąca do rodziny mojej matki. Właściwie więc wszystkie dwory były polskie, a wsie ukraińskie. Ukraińcy byli rolnikami i na roboty chodzili do majątków”¹.
Dwór w Wolicy Zarubinieckiej na Ukrainie – rodzinnym majątku Raciborowskich, rodziny Marii Ścibor-Rylskiej.
Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
W jego relacji te najwcześniejsze lata są niemal nieobecne. W kilku dosłownie akapitach streszcza swoje dzieciństwo – aż do momentu pójścia do szkoły. Żeby odtworzyć ten etap jego życia, musimy zajrzeć więc do zapisków matki, Marii _de domo_ Raciborowskiej. Te osiem pisanych pod koniec lat 50. zeszytów, gęsto wypełnionych faktami, przygodami, ludźmi i emocjami, choć przytłacza szczegółowością, stanowi jednocześnie doskonałe źródło. Pozwala poznać dzieje rodziny, w której losach jak w soczewce skupiają się wzloty i upadki Polaków i Polski w ciągu blisko sześćdziesięciu lat.
Cofnijmy się więc w czasie do 18 marca 1887 roku. Jesteśmy w majątku Rozalówka, kilkadziesiąt kilometrów na południe od Kijowa. Matka Marii, a babcia Zbigniewa, Anna Marszycka, otrzymała ten dwór w wianie od rodziców. Teraz miała w nim urodzić córkę.
Choć za kilka dni powinna zacząć się wiosna, to panowała olbrzymia śnieżyca. „Świata Bożego nie było widać, okna były całkowicie zawiane śniegiem, trzeba było ciężko się napracować, aby łopatami wąskie przejścia w śniegowych zwałach porobić – pisała Maria. – W ogóle na Ukrainie zimy były b. mroźne i śnieg nieraz miesiącami, zlodowaciałą masą pokrywał pola i w wielkich ilościach gromadził się też w osiedlach i takie wąskie korytarze wszędzie przekopywano”².
Nie mogąc ściągnąć do dworu medyka, przywieziono starą chłopkę, „babkę, której postać wielkiego zaufania nie wzbudzała”. Wszystko się jednak udało. Babka przyjechała, pomogła Annie urodzić. Było krótko po 18:00, gdy poród dobiegł końca. I wtedy
ta stara babcia, kąpiąc mnie, przepowiedziała mi smutną przyszłość: „Ta detyna urodziła się, aby cierpieć na świecie, ciężki los ją czeka, bo straszliwa burza śnieżna, przy wtórze wyjącego wichru, szalejąca nad jej kolebką to zapowiada”, mamrotała wycierając mnie po kąpieli. Moja matka b. się przejęła tą przepowiednią i tem mocniej przytuliła mnie do serca, chcąc jakby obronić małą istotkę przed tym złem, co czyha na nią w ukryciu³.
Jakby komentując to, Maria dopisała, że „przepowiednie te niestety sprawdziły się”.
I rzeczywiście – jej życie od pewnego momentu zamieniło się w pasmo nieszczęść i dramatów, przedzielanych okresami spokoju. Wcześniej jednak przez długie lata wiodła niemal sielankowe życie. Dużo czasu spędzała z dziadkami, szalenie barwną parą. „Rodzice mego ojca byli oboje b. piękni, co wykazywały ich portrety, zostawione w Wolicy, które za naszych czasów ozdabiały ściany sali jadalnej. Były też miniatury misternie malowane na emalji i kości słoniowej, oprawne w złoto z ich podobiznami”⁴.
Szczególne miejsce w domu dziadków Marii zajmowała tabakierka sporządzona przez Zygmunta Raciborowskiego, jej dziadka, w Twierdzy Szlisselburskiej, dokąd trafił za pomaganie powstańcom w 1831 roku. Gdy wrócił do domu po odbytej karze, całymi dniami przesiadywał w bibliotece. Był marzycielem, romantykiem, zakochanym w klasykach starożytności: Sokratesie, Eurypidesie, Wergiliuszu, Homerze. Doskonale znał łacinę i grekę. „Żył tylko tą bogatą przeszłością, nie interesując się zbytnio teraźniejszością”⁵, notowała jego wnuczka.
Na zdjęciu czteroletni Oskar Ścibor-Rylski, przyszły mąż Marii i ojciec Zbyszka (1882).
Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Zupełnie inną osobowość miała jej babcia, Teresa Ursyn-Pruszyńska, która „mając szaloną energię i zdrowie, zajmowała się po męsku gospodarką rolną i całymi dniami objeżdżała pola, wydając rozkazy i dozorując robót”⁶. Jako pierwsza w okolicy, choć Maria przekonywała, że na całej Ukrainie, „uwłaszczyła swoich włościan, w całym kluczu Zarubienieckim zniosła serwituty, wszystkie parcele ziemi w majątkach, odległe od głównego trzonu posiadłości, odcięła i oddała chłopom, wielu z nich wyposażyła w zagrody, chaty i inwentarz, blisko tych pól darowanych, co było dla nich b. korzystne”. Często jeździła do Wiednia, gdzie wydawała niemałe pieniądze.
Maria również dużo podróżowała. Do Włoch, do Francji, do Wiednia, gdzie urzędował będący symbolem epoki cesarz Franciszek Józef. Gdy przychodził na świat, ten utrwalał swój kształt po epoce napoleońskiej. Gdy umierał, świat również umierał – w konwulsjach i z wyciem dział zamiast dzwonów. Ale gdy Maria wędrowała po Europie, Franciszek Józef trwał. Poddani go uwielbiali. Tak jak bohater opowiadającego o upadku starego porządku _Marszu Radetzky’ego_ Josepha Rotha, Karol Józef von Trotta, który „nagle odniósł wrażenie, że cesarz, niedosiężny w swym kryształowym pancerzu, nie potrzebuje już Trottów. Pokój trwał zbyt długo”⁷.
Wydawało się, że tak już zostanie, że nie będą już potrzebni bohaterowie, żeby ratować życie władców, bo ci będą żyli długo i spokojnie, a wraz z nimi ich poddani. Więc i życie Marii płynęło szczęśliwie, choć, co już sobie powiedzieliśmy, tylko do pewnego momentu. Nie będziemy tu odtwarzać go rok po roku – wymagałoby to od nas osobnej książki. Istotny jest sam nastrój towarzyszący matce Zbigniewa w młodości. Klimat epoki, tak ulotny, a tak istotny dla lepszego zrozumienia człowieka. Czytając wspomnienia z tamtych lat, można odnieść wrażenie, że dla przedstawicieli polskiej szlachty Ukraina była rajską krainą, w której niczego im nie brakowało. Piękne pałace, dwory, bale, zaloty, wyprawy po Europie – wszystko to mieli.
Wiele zawdzięczali własnej pracy – choć jeszcze więcej cudzej, chłopów. Jak podaje Włodzimierz Mędrzecki, przed wybuchem pierwszej wojny światowej na Ukrainie mieszkało około 1 000 000 Polaków. Najmniejszą grupę stanowili właściciele majątków ziemskich, których liczbę w trzech guberniach, tj. wołyńskiej, podolskiej i kijowskiej, ocenia się na prawie 4000. Jedne nieduże, inne większe, a jeszcze inne olbrzymie, jak latyfundia Branickich czy Sanguszków. Jedne regularnie remontowane, inne lata świetności mające dawno za sobą. Normą były posiadłości zamieszkiwane przez kilka pokoleń jednej rodziny, z również kilkupokoleniową wierną służbą, która stawała się niemalże częścią familii. Tworzyło to szczególnie silne więzi w lokalnych społecznościach. Żeby poprawić jakość życia ludzi, budowano w majątkach i ich okolicach osiedla, szkoły oraz placówki medyczne⁸.
Na zdjęciu Oskar Ścibor-Rylski, ojciec Zbigniewa Ścibora-Rylskiego (pocz. XX w.).
Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Jedną z takich placówek dla dzieci swoich pracowników zbudował Oskar Ścibor-Rylski, ojciec Zbigniewa. Wysoki, przystojny mężczyzna. Syn zdecydowanie wda się w niego – tylko z brody zrezygnuje. Z Marią poznali się przed 1910 rokiem, na jednym z balów. „Ojciec stał sobie skromnie z kawalerami z jednej strony, panny zaś stały z drugiej. I to one właściwie wybierały sobie kawalerów. Mojej matce bardzo się ojciec spodobał, podeszła więc do niego i poprosiła do tańca. Ojciec widocznie był nieśmiały, za to matka odważna”⁹.
Szybko się polubili, pokochali, zaręczyli. Po latach Maria wspominała, że okres ich narzeczeństwa „minął jak sen. W lutym, który był tego roku wyjątkowo pogodny i ciepły, jeździliśmy często na spacer, gdy Bubuś przyjeżdżał do Wolicy, z początku saniami, a potem »dog-cartem«, który to wehikuł jest wysoce sportowy i b. się prezentuje elegancko”¹⁰. Jednocześnie trwały intensywne przygotowania do ślubu. Rodzice Marii szykowali jej wyprawę, „która mnie przerażała swoją objętością, bo wówczas wszystko liczyło się tuzinami, a niektóre części bielizny po kilka tuzinów”. W końcu razem z matką wybrały się do Warszawy, gdzie się zatrzymały w pensjonacie „Jaskółka” na Krakowskim Przedmieściu. Tam biegały od rana do wieczora od jednego magazynu do drugiego. Rosły stosy „łupów”. Kołdry zimowe, letnie, poszewki, poszeweczki, koszule nocne, bielizna, szlafroczki…
Nadszedł dzień ślubu. Wszystko szło zgodnie z planem – wyjazd do kościoła, ceremonia. Po jej zakończeniu wsiedli do bryczki i ruszyli do dworu, gdzie czekali na nich już goście weselni, a wśród nich rodzice, mający przywitać młodych chlebem i solą. Już się zbliżali na miejsce, już zza drzew wyłaniał się ganek, wyglądający ich ludzie…
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
------------------------------------------------------------------------
¹ Z. Ścibor-Rylski, _Szczęście…_, __ s. 6.
² Biblioteka Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Dział Rękopisów, nr inw. Akc. 108/09, _Pamiętniki No I Marii Ścibor-Rylskiej od 1887–1895_, k. 3.
³ _Ibidem_, k. 4.
⁴ _Ibidem_, k. 5.
⁵ _Ibidem_.
⁶ _Ibidem_.
⁷ J. Roth, _Marsz Radetzky’ego_, przeł. W. Kragen, Kraków–Budapeszt 2015, s. 101.
⁸ W. Mędrzecki, _Polacy z Ukrainy Naddnieprzańskiej w Drugiej Rzeczypospolitej_, „Metamorfozy społeczne”, t. 2, 2007, s. 97–98.
⁹ Z. Ścibor-Rylski, _Szczęście…_, __ s. 8.
¹⁰ BZNiO, DR, nr inw. Akc. 108/09, _Pamiętniki No IV…_, k. 9–10.