Mówię, więc jestem - ebook
Mówię, więc jestem - ebook
Słowa mają wielką moc. Spraw, by pomogły ci osiągnąć to, co chcesz.
Komu z nas nie zdarzyło się zapomnieć języka w gębie? Kto nie miał do siebie pretensji, że nie zareagował na uwagi, które naruszyły jego granice? Kto nie poczuł się źle z wypowiedzianymi przez innych ludzi słowami?
Mówię, więc jestem nauczy cię, co powiedzieć, by chronić siebie, wyrażać swoje potrzeby i uczucia, a także porozumiewać się z innymi.
Małgorzata Majewska przygląda się temu, jak rozmawiamy, a niekiedy nie rozmawiamy ze sobą, i ukazuje, jakie mechanizmy się za tym kryją. Zadaje pytanie, jak to się dzieje, że często ci, którzy nas kochają i są dla nas ważni, ranią nas i sprawiają, że czujemy się ze sobą źle. Wyjaśnia, jak inni naruszają nasze granice, komentując nasze ciało, ubrania, mieszkanie czy życiowe wybory oraz podważając w nas wiarę, że jesteśmy dorośli i sami potrafimy się sobą zaopiekować.
Zrozumienie konstrukcji językowych i świadomość kryjących się za nimi mechanizmów psychologicznych pozwolą nam odzyskać poczucie sprawczości i poprzez skuteczne stawianie granic świadomie zarządzać sobą i swoim życiem. Tak byśmy czuli, że nasz własny język potrafi nas ochronić i jest naszym sprzymierzeńcem.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-793-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Językoznawczyni, specjalistka od komunikacji werbalnej i niewerbalnej. Zafascynowana pograniczem języka i psychologii, z pasją bada jego znaczenie i rolę w relacjach międzyludzkich. Od wielu lat pracuje w Instytucie Mediów i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. W doktoracie badała strategie, których używamy, by umniejszać wartość swoją lub drugiego człowieka. Uczy, zarówno na uniwersytecie, jak i poza jego murami, jak używać języka, by lepiej zrozumieć innych ludzi i porozumieć się z nimi, tak na płaszczyźnie zawodowej, jak prywatnej.PODZIĘKOWANIA
Chciałabym podziękować profesor Elżbiecie Tabakowskiej, mistrzyni i przyjaciółce, która od lat uwrażliwia mnie na delikatną materię języka i szuka w tym, czego naucza językoznawstwo, człowieka i jego wrażliwości. Dzięki godzinom rozmów i wspólnie wypitym kawom, lekturom i inspiracjom sama odkrywam coraz więcej człowieka w sobie. Ta książka by nie powstała, a ja nie byłabym taka, jaka jestem, gdyby nie nasze spotkania.
Mojej córce Helenie za nasze rozmowy na tarasie, spacery, kocyki. Za otwartość w doświadczaniu zarówno pięknych chwil, jak i tych trudnych. Mam poczucie, że to, co trudne, nigdy nas nie dzieli. To zaszczyt być twoją mamą.
Bartkowi Zajączkowskiemu za lata dyskusji i analiz czasem naprawdę nieoczywistych zastosowań języka. Za twoje uparte pytania, a niekiedy twierdzenia. Za twój językowy, mimo że nie językoznawczy umysł, który sprawia, że muszę na nowo przemyśliwać różne nieoczywistości w języku i się im przyglądać.
Katarzynie Basamon, która pomogła mi nie zgubić się w tym chaosie redakcyjno-myślowym i do końca trwała na posterunku. Kasiu, twoja obecność dała mi poczucie bezpieczeństwa i odwagę w formułowaniu myśli.
Wszystkie cytowane przykłady są prawdziwe i przytoczone za zgodą ich autorów i autorek. Zostały zmienione jedynie imiona, by chronić anonimowość moich rozmówców. Niektóre akapity tej książki pojawiały się w artykułach w czasopismach „Miasto Kobiet”, „Charaktery”, „Teofil”, „Tygodnik Powszechny” i za zgodą redakcji przytaczam je tutaj.WSTĘP
Wiem, jak to jest palnąć coś i tłumaczyć się potem, że wcale nie to miałam na myśli. Zmuszeni jesteśmy znosić wtedy niezręczne milczenie i potępiająco-oceniający wzrok. Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle – tak dobrałam słowa, że ktoś poczuł się urażony. Wszyscy znamy spotkania rodzinne, na których zawsze jest jakaś ciocia Krysia, która zebranym wytyka życiowe porażki, dodatkowe kilogramy albo brak faceta. Staramy się mieć na uwadze, że ciocia jest wiekowa, że _ona już taka jest_ albo _przecież wiesz, że ona tylko żartuje_. Ale poczucie frustracji z każdym spotkaniem rośnie. Dzisiaj żałuję, że w takich sytuacjach nie chroniłam siebie. Nie chodzi o to, by w końcu wybuchnąć i powiedzieć coś tak raniącego, żeby ciocia poczuła się tak, jak ja się czułam, gdy mi dogryzała, że jestem _pączuś_, albo powtarzała, że _jak Pan Bóg rozdawał rozmiary butów, to przy mnie się zagapił i zapomniał powiedzieć: stop_. Gdy ciocia to robiła, za każdym razem wyobrażałam sobie ten sam scenariusz: że mówię jej coś równie bolesnego. Niestety, a może na szczęście, wtłoczona przez dorosłych „grzeczność” nie pozwalała zareagować. Ale pewnego razu więzy grzeczności pękły. Bo gdy przekraczanie naszych granic osiągnie punkt krytyczny, jest już za późno na takie względy. Język wtedy nie nazywa tego, co się w nas dzieje. Język sam staje się „dzianiem”, wybuchem, którego nie da się zatrzymać. Przytyki cioci osiągnęły masę krytyczną i w końcu wybuchłam. A potem nastała niezręczna cisza. Karcące spojrzenia. Wyrzuty rodziców, jak mogłam, przecież wiem, że ciocia jest starszą i schorowaną osobą. Moje poczucie winy, a także wstydu, że nie umiałam się powstrzymać.
Gdy szukałam tematu na doktorat, moja promotorka, profesor Jolanta Antas, poradziła: _Wybierz temat o mechanizmie językowym, którego nie rozumiesz_. Tak więc napisałam doktorat o deprecjacji, czyli o tym, jak umniejszamy siebie i innych za pomocą słów. Gdy go pisałam, myślałam o tym, jak trudno czasem powiedzieć „stop”, zareagować w porę, zanim złość w nas napęcznieje, postawić granicę, by się chronić i obronić, gdy ktoś słowami próbuje nas sprowadzić do parteru.
SŁOWA OBRONY KONIECZNEJ
Wiem też, jak to jest, gdy zabraknie języka w gębie. Gdy się nie wie, co powiedzieć. Gdy wszyscy patrzą i czekają na błyskotliwą ripostę, a ty masz ochotę się rozpłakać. Mój przyjaciel jest dorosłym dzieckiem alkoholika (DDA), który całe dzieciństwo odgrywał rolę maskotki. Był dzieckiem, które wygłupami skupia na sobie uwagę całej rodziny i dzięki temu odwraca ją od problemów. Zawsze radosny, beztroski, głośny. Uwielbiany gość na wszystkich imprezach, bo gdy przychodził, było wiadomo, że będzie fajnie. Ale pewnego dnia odkrył, że ma już dość tej roli. Przestał błaznować. Towarzystwo nie mogło mu tego wybaczyć: _Zachowuj się normalnie. Co się z tobą dzieje? Gdzie jest prawdziwy Oskar?_ Wtedy nie miał narzędzi do obrony siebie.
Kilka lat później wybraliśmy się razem na koncert Ralpha Kaminskiego. Weszliśmy do windy w Centrum Kongresowym. Oskar miał na sobie szalik znanego projektanta, którego wzór z daleka rzeczywiście mógł przypominać szaliki piłkarskie. W windzie znajdowało się już kilka osób. Jedna z kobiet, około pięćdziesiątki, zwróciła mu uwagę, że to nie boisko piłkarskie. Nie słyszałam tego, tylko widziałam, że Oskar coś jej tłumaczy. Do mojego ucha docierały pojedyncze słowa, że to nie tak, że on w życiu nie był na meczu piłkarskim, że nie jest kibicem, że on na koncert. Gdy usiedliśmy już na miejscach, poznałam szczegóły całej historii. Wściekłam się okrutnie, bo jakim prawem obca baba komentuje wygląd mojego znajomego? Czemu on w ogóle zaczął się tłumaczyć? Zamiast powiedzieć jej: _Szanowna pani, to trochę niegrzeczne i niestosowne publicznie komentować czyjś wygląd_. Ralph pięknie śpiewał o tęsknocie za czułością i bliskością, a ja przed oczami miałam różne tego typu sytuacje, gdy ktoś mnie tak zaskoczył swoim chamstwem, że zabrakło mi słów, by się obronić. Francuzi mają na to określenie _l’esprit de l’escalier_, gdy dopiero na schodach, po wyjściu z pokoju, przychodzi nam do głowy, co powinniśmy powiedzieć pięć minut wcześniej. W tej książce chcę opowiedzieć o narzędziach obrony koniecznej, gdy ktoś przekracza nasze granice.
Odwoziłam znajomego do domu i rozprawialiśmy o tym, że mamy wdrukowane przekonanie, iż nie wypada pyskować starszym. Nie pyskujemy więc, a przez to nie chronimy siebie. Mimo że słowa tamtej kobiety były jawną agresją i atakiem na Oskara. Jego wygląd nie naruszał norm społecznych. Po prostu jeden z jego elementów nie spodobał się tej pani. Ale przecież to jest OK: nie jesteśmy zupą pomidorową, żeby wszyscy nas lubili. Nie musimy podobać się wszystkim. Nie jesteśmy też jednak chłopcami do bicia, by inni po nas jechali. Patrzyliśmy na Kaminskiego na scenie, na jego odwagę w wychodzeniu ze stereotypu męskości, na zabawę sobą. Dotarło też do mnie, że jeśli kiedyś moja niezgoda na takie traktowanie miała dojść do głosu, to właśnie na tym koncercie. Zatem do wszystkich pań i panów od szalików: nie musicie lubić i akceptować naszej inności, ale nie macie prawa tego publicznie ogłaszać światu. Bo my będziemy stawać w obronie siebie i swoich wyborów.
SŁOWA, KTÓRE SĄ LEKIEM
Ale wiem też, jak to jest, gdy bardzo chcemy opowiedzieć bliskiej osobie o tym, co przeżywamy, lecz zwyczajnie brakuje nam słów. W lipcu 2007 roku spotkała mnie największa tragedia w moim życiu: umarła jedna z najbliższych mi osób. Niespodziewanie. Dwa dni później przyjeżdżają do mnie znajomi. Próbują być blisko. Pocieszyć. Więc dlaczego po ich wizycie czuję się jeszcze gorzej? Chcieli mnie wesprzeć. Wierzę w to. Ale skończyło się na tym, że to ja ich pocieszałam, że ze mną OK, że się trzymam, daję radę. Intencje mieli dobre. Zabrakło językowych strategii na to, by towarzyszyć mi w cierpieniu. Zaczęłam pisać o tym, jak wspierać ludzi w sytuacjach granicznych. Brałam udział w akcji społecznej „Umierać po ludzku”. Stworzyłam projekt społeczny „Słowo też jest lekiem”. Szkoliłam lekarzy, personel medyczny, wolontariuszy pracujących z terminalnie chorymi pacjentami.
Zajmuję się językiem ponad dwadzieścia lat i nadal pamiętam tamto uczucie. Za to – dzięki wiedzy o języku i psychologii – nauczyłam się radzić sobie z tym, co czuję, co się ze mną dzieje. Język stanowi przepustkę do mojego świata, ale też do świata drugiego człowieka. Do przekonania się i usłyszenia, z jakich cegiełek jest on zbudowany.
Ta książka w prosty i przystępny sposób pokazuje, jak odbieramy świat, co potem znajduje wyraz w języku. Odpowiada na pytanie, dlaczego czasem przekonywanie kogoś do swoich racji zwyczajnie nie ma sensu. Dlaczego ktoś neutralne pytanie: „Chcesz zjeść ten serek?”, może odebrać jako przytyk do swojej wagi i zareagować pretensją: „A co? Uważasz, że jestem za gruba?”, przypisując autorowi wypowiedzi złośliwą intencję, która mu w ogóle nie postała w głowie. To książka o tym, jak lepiej zrozumieć siebie oraz innych, ale przede wszystkim o tym, jak dzięki temu nauczyć się stawiać granice, chronić siebie, a przez to lepiej radzić sobie z przemocą słowną i toksycznymi relacjami. Umiejętniej wyrażając siebie, mamy także szansę pogłębić dobre relacje, budując bliskość, porozumienie i wzajemne zrozumienie.
Tu nasuwa się pytanie: CZY PO LEKTURZE TEJ KSIĄŻKI ŻYCIE STANIE SIĘ ŁATWIEJSZE? Odpowiedź brzmi: NIE. BĘDZIE ZA TO PEŁNIEJSZE. GŁĘBSZE. BARDZIEJ SPRAWCZE, BO NA WASZYCH WARUNKACH. I to z trzech powodów.
Po pierwsze, zaczniecie dostrzegać, ile nadużyć i przemocy jest w języku używanym wobec nas w codziennym życiu.
Po drugie, będziecie potrafili nazwać to, co wtedy przeżywacie, i dać odpór agresji. Nawet gdy inni natychmiast przystąpią do ataku: _Weź nie przesadzaj_, _Niby taka mądra jesteś, a z matematyki co dostałaś?_ Będą próbowali powstrzymać wasze zmagania o ustanowienie na nowo granic między wami a światem zewnętrznym.
Po trzecie, sami będziecie musieli wykonać całkiem sporo pracy z własnym językiem. Bo kiedy już wiemy, jak on działa, to jesteśmy bardziej odpowiedzialni także za swoje słowa.
DLACZEGO NIE WARTO UDAWAĆ, ŻE ZAWSZE „JEST SPOKO”
Jesteśmy istotami emocjonalnymi. To złudzenie, że myślimy racjonalnie i na podstawie logicznych argumentów podejmujemy decyzje. Nasze działanie zdecydowanie częściej jest uruchamiane z obszaru związanego z emocjami, ukrytymi przekonaniami i schematami myślowymi. Paradoks polega na tym, że im bardziej odcinamy się od tego, co czujemy, tym mocniej te odepchnięte emocje upominają się o ich uznanie.
Ta książka jest o prawie do odczuwania absolutnie każdej emocji. I o ważnej roli języka w tym, co czujemy. Bo dopiero wtedy, gdy damy sobie prawo do każdej cząstki siebie, gdy pozwolimy sobie na wściekłość, smutek, bezradność, zazdrość i znajdziemy na to określenia, będziemy mogli zarządzać tym, co się w nas wydarza.
Gdy prowadzę warsztaty o języku emocji dla dzieci, lubię posługiwać się porównaniem emocji do nienadmuchanego balonika. Kiedy pozwalamy sobie na ich doświadczanie, nazywamy to, co w nas zachodzi, i mamy poczucie, że w relacji z samym sobą czy z drugim człowiekiem możemy bezpiecznie je przeżywać, bez bycia ocenianym czy strofowanym, wówczas te baloniki w nas są nienadmuchane. Gdy natomiast udajemy, że _jest spoko_, _nie ma problemu_ i że _wcale się nie złościmy na ten autobus, który nie dość, że przyjechał spóźniony, to jeszcze obryzgał nas błotem_, to odcinanie się od naszej złości powoduje, że balonik się nadyma i zaciska się na nim pętla. Im dalej jesteśmy od tego, co przeżywamy i odczuwamy, tym balonik staje się większy. I przychodzi moment krytyczny: balonik staje się balonem i pęka z hukiem. Często niespodziewanie. Rośnie w nas cały dzień, a potem wystarczy jakiś drobiazg, nieumyty kubek w zlewie, nieodebrany na czas telefon czy zatkany filtr w ekspresie do kawy, i huk pękającego balona przybiera postać wykrzyczanych bluzgów, fochów czy litanii pretensji. Bo zebrało się w nas za dużo, aż wreszcie to coś trudnego, czego nie chcieliśmy w sobie dostrzegać, znalazło ujście. Najgorsze z możliwych, bo przeżywając takie trudne momenty i emocje, możemy przy okazji obrazić kogoś, kogo kochamy, czy coś zniszczyć. To cena udawania, że _jest spoko._
Z językiem nigdy nic nie jest na sto procent. Nie możemy założyć, że skoro ktoś powiedział coś w określony sposób, to oznacza, że na pewno tak myślał. Nie siedzimy bowiem w głowie drugiego człowieka i dostęp do jego intencji mamy jedynie przez ich ekspresje, czyli słowa, gesty, mimikę. Ale konstrukcje językowe mogą być DROGOWSKAZEM do określonego widzenia świata przez drugiego człowieka. A czasem stają się przepustką do tego, by lepiej komunikować własne potrzeby, ale też dostrzegać i rozumieć potrzeby innych. Szczególnie gdy są nieco inne niż nasze.
Książka _Mówię, więc jestem_ ma jedno zadanie: otworzyć czytelników na takie właśnie myślenie o języku. Na przysłuchiwanie się słowom i łączenie ich z konkretnymi emocjami, które w nas budzą. Na pobudzanie ciekawości poprzez zadawanie sobie trzech pytań:
- co chciałam/em powiedzieć?
- co powiedziałam/em?
- co MOŻE wynikać z tego, jak to powiedziałam/em?
A także analogicznie:
- co powiedział mój rozmówca?
- co MÓGŁ chcieć powiedzieć?
- co MOŻE wynikać z tego, jak to powiedział?
Tutaj dodałabym jeszcze jedno pytanie – jak JA się poczułam/em z tym, co ktoś powiedział.
Każdy z tych elementów jest ważny, ale dla nas najistotniejsze będzie JAK.
JAK ja to powiedziałam/em?
JAK ktoś to powiedział?
„TAKIEGO MAMLASA WYCHOWAŁAŚ”, CZYLI O TYM, CO ŚWIADOME I NIEŚWIADOME
Od razu dodam: NIEŚWIADOMIE POWIEDZIANE. Pisząc tę książkę, rozmawiałam z wieloma osobami. Jedna z nich opowiedziała mi, że ojciec kiedyś powiedział jej matce: _Takiego mamlasa wychowałaś_. Potem dodała, że tata miał na myśli to, że _jest bardzo emocjonalna i często płacze_. Wtedy nie zareagowała. Gdy do mnie napisała, przyznała, że dopiero przed dwoma laty dowiedziała się od psychologa, że wolno jej płakać. Ale ten „mamlas” siedzi jej w głowie. Jedno słowo. Zapytałam, czy zauważyła, że „mamlas” jest rodzaju męskiego, bo z językowego punktu widzenia to ogromnie istotne. To słowo, pochodzące od czasownika „mamlać”, nie dość, że jest negatywne w wydźwięku, to jeszcze przez rodzaj męski dodatkowo obraża moją znajomą, pozbawiając ją kobiecości i wykluczając z grona „normalnych” kobiet. Odpowiedziała, że NIE ZWRÓCIŁA NA TO UWAGI. Słowa bolą i siedzą nam w głowie, ale często nie mamy pojęcia dlaczego. Wierzę, że zrozumienie tych językowych mechanizmów może sprawić, że oderwiemy takie określenia czy zdania od siebie i znajdziemy dla bolesnych słów osobną przestrzeń, gdzieś daleko od naszego myślenia o nas samych.
NIEŚWIADOMIE nie tylko formułujemy zdania, ale też zarządzamy innymi językowymi konstrukcjami. Mam znajomego, z którym często rozmawiam przez telefon. Zauważyłam, że są dni, gdy wychwytuje ironię i niuanse językowe niczym Wisława Szymborska. A w inne do moich słów podchodzi łopatologicznie. Dosłowność jego odbioru dosłownie (sic!) mnie zabija. A ponieważ rozmawiamy od dłuższego czasu, to wyprowadziłam tezę, że gdy jest bardzo zmęczony i „zarobiony”, tępieje mu niuansowy zmysł i odczytuje niedosłowności łopatologicznie: _jest tak i tak_. Poezja w czasach wojny, nawet tej z własnym zmęczeniem, nie ma szans z prozą życia. I rzeczywiście, wielokrotnie potwierdzał potem, że dużo pracował. Czy to ważne? Dla niego pewnie bez znaczenia. Nawet tego nie zauważa. Dla naszej relacji już tak. Bo taka dosłowność w odbiorze języka MOŻE wskazywać na zmęczenie. I uruchamiać u rozmówcy empatię. Znowu MOŻE, ALE NIE MUSI. Bo to ciągle moja hipoteza. W języku nic nigdy nie jest na sto procent.
_OVERTHINKOWANIE_ I _GUILTY PLEASURES_, CZYLI GDY BRAKUJE OKREŚLEŃ DLA DOŚWIADCZEŃ
Warto też dotknąć jeszcze jednej ważnej kwestii – niemożności nazwania różnych doświadczeń. Zauważyłam, że na zajęciach o języku emocji studenci często posługują się anglicyzmami, by opisać to, co czują i przeżywają. Czasem nawet te angielskie słowa przyjmują polskie końcówki, jak wtedy, gdy jedna ze studentek powiedziała do drugiej: _Overthinkujesz!_ Dopytałam o sens tego wyrażenia: _No wie pani, chodzi o to, że rozkminia za dużo, w sensie, że za dużo myśli o czymś_ – wyjaśniła_._ Z kolei w wywiadzie z Marcinem Koszałką padło takie pytanie dziennikarki: _Wszyscy potrzebujemy lekko zawstydzających rytuałów. Jakie ty masz GUILTY PLEASURES?¹_ Najpierw zatem pojawiła się definicja _guilty pleasure_, czyli _lekko zawstydzający rytuał_. W odpowiedzi Marcin Koszałka doprecyzował ten termin po swojemu jako _grzeszne przyjemności, które powodują poczucie winy_: _Zastanawiam się, czy wśród swoich grzesznych przyjemności wymienić alkohol, ale chyba nie, bo zabawa z jego udziałem wcale nie wywołuje we mnie poczucia winy²._
Poprosiłam ludzi na portalach społecznościowych o inne przykłady. O tym, że mnie samej brakuje pewnych określeń, przekonałam się, gdy próbowałam wytłumaczyć bliskiej osobie, czym jest _vulnerability_ i dlaczego polska „wrażliwość” nie jest tu adekwatna. Mamy też inne określenie, „podatność na zranienie”, ale osoby, które używają anglicyzmu, wskazywały, że ten polski odpowiednik jest dla nich zbyt długi, wolałyby mieć na to jedno słowo. Kilka dni później pewna kobieta opowiadała mi o trudach opieki nad osobą starszą: _Wie pani, musiałam sobie zapodać_ MENTAL SELFCARE_, bobym zwariowała_. Owszem, możemy przetłumaczyć _selfcare_ jako „opiekę nad sobą samą/samym”, ale to jednak kilka słów, a mnie marzy się jedno (może neologizm „samoopieka” przyjmie się w polszczyźnie).
Dopytałam studentki i studentów o inne emocje, na które brakuje im słów w polszczyźnie. Podali: _male validation_, _anxiety_, _coping_, _crash_/_crashi_, _cringe_. Często spotykam się z argumentem, że to nie kwestia braku odpowiednich słów w polszczyźnie, tylko ich nieznajomości – kwestia ubogiego słownictwa we własnym języku. Odpowiadam wtedy, że z punktu widzenia poprawności językowej może i tak. Ale ja zachęcam, by patrzeć na język jako na coś, co nas wyraża, i skoro ktoś, nawet znając polski odpowiednik, wybiera anglicyzm albo buduje neologizm, to może warto zadać sobie pytanie, jaki sens niesie to użyte przez niego słowo, którego może nie znalazł w polskim odpowiedniku?
Równolegle do poprawnej polszczyzny istnieje polszczyzna, którą posługują się ludzie w codziennej komunikacji, a która często odbiega od postulowanej normatywnej wersji języka. Ta polszczyzna rządzi się innymi prawami. Użytkownik języka intuicyjnie wybiera taką formę językową, która najlepiej oddaje jego konceptualizację. Czasem forma ta pokrywa się z normami postulowanymi przez poprawną polszczyznę. Zdarza się jednak, że norma sugeruje inną formę gramatyczną niż powszechnie używana. Może to być kwestia indywidualna, ale w języku daje się też zaobserwować powtarzanie się form uznawanych oficjalnie za niepoprawne. Dobrym przykładem jest stopniowe wypieranie wołacza przez mianownik. Puryści językowi sugerują konsekwentne używanie wołacza. Profesor Katarzyna Kłosińska wskazuje, że zastępowanie wołacza mianownikiem „jest coraz bardziej akceptowalne, choć wciąż na pewno niestaranne”³. Tymczasem wielu użytkowników języka formę wołacza kojarzy z reprymendą i za bardziej neutralny uznaje mianownik.
Interesują mnie przede wszystkim słowa związane z emocjami, bo mam wrażenie, że emocjonalnie zrobiliśmy duży krok, ale język za tym nie nadąża. Młodzi ludzie przejmują słowa angielskie, dodają do nich polskie końcówki i tworzą własne kody językowe. Ja też tworzę takie kody z moimi bliskimi. Bo to buduje wspólnotę i pozwala nam komunikować nasze emocje. Wtedy te nowe słowa zaczerpnięte z innych języków albo nasze neologizmy stanowią odpowiedź na zadawane sobie pytanie: czy wolno nam się tak czuć?
_MÓWIĘ, WIĘC JESTEM_, CZYLI PRZEPUSTKA DO BLISKOŚCI
Napisałam tę książkę dla każdego, kto nie jest specjalistą, ale chciałby lepiej zrozumieć, jak się komunikujemy i co stoi za językiem emocji. Opiera się ona na głównym założeniu, że język odzwierciedla sposób widzenia świata przez mówiącego i rolę, jaką przypisuje on sobie oraz innym. Innymi słowy, ponieważ język pokazuje, w jaki sposób człowiek odbiera świat, to pojmowanie mechanizmów językowych pozwoli na lepsze zrozumienie drugiego człowieka, co z kolei może się przełożyć na poprawę komunikacji. Książka ta ma na celu dostarczenie narzędzi w postaci repertuaru środków językowych, które mogą usprawnić komunikację na wszystkich poziomach: zarówno w relacjach prywatnych, m.in. z partnerami w związku czy rodzicami i dziećmi, ale też służbowych, między współpracownikami czy między osobami świadczącymi usługi a klientami. Dzięki temu nigdy nie zabraknie wam słów ani języka w gębie, by odpowiedzieć na zaczepki, ochronić się przed zalewem dobrych rad, niechcianą oceną czy krytyką. Własnymi słowami będziecie potrafili opowiedzieć o swoich emocjach, dając innym dostęp do tego, co czujecie. Czasem by wyznaczyć i ochronić swoje granice. A czasem by otworzyć się przed bliską osobą i wpuścić ją do swojego świata.
Ta książka pokazuje, jak język niezauważalnie przemyca obowiązujące narracje. Jak wspomniałam, wszystkie podane tu przykłady są autentyczne, zebrane przeze mnie w toku wielu lat słuchania, a niekiedy podsłuchiwania, jak mówią ludzie.
1.
https://www.wysokieobcasy.pl/zyclepiej/7,181614,29344236,marcin-koszalka-potrafilem-wsunac-cale-ptasie-mleczko.html?utm_source=facebook.com&utm_medium=SM&utm_campaign=FB_wysokieobcasy&fbclid=IwAR3p1Zm3IFhHqo3gJemGMT9cHViC21N6YfU1BWoT6omJjYnu7AEUOoY_Ojg (dostęp 28.08.2023).
2.
Tamże.
3.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Przypadki;17186.html.ROZDZIAŁ 1
_Uważam mianowicie, że ludzka psychika powstała po to, żeby nas obronić przed zobaczeniem prawdy. Żeby nie pozwolić nam na ujrzenie mechanizmu wprost._
_Psychika to nasz system obronny – dba o to, żebyśmy nigdy nie pojęli tego, co nas otacza. Zajmuje się głównie filtrowaniem informacji, mimo że możliwości naszego mózgu są ogromne. Bo nie dałoby się unieść tej wiedzy. Każda najmniejsza cząstka świata składa się bowiem z cierpienia_¹.
Zanim przyjrzymy się dokładniej relacjom między językiem a emocjami, powinniśmy się przekonać, jak działa sam język.
Z tego rozdziału dowiesz się:
co język ma wspólnego ze sceną teatralną;
jak mówi do nas gramatyka;
czy prawda w języku jest w ogóle możliwa;
że diabeł tkwi w szczegółach, czyli jak ważne są językowe drobiazgi;
jak język ma się do naszych emocji;
jak wpływa na nas nasza potrzeba przynależności.
SŁOWA NA TEATRALNEJ SCENIE
Wyobraź sobie, że zdania, które wypowiadasz, są jak kwestie wygłaszane przez aktorów na scenie w teatrze. Gdy mówisz: _Piję kawę_, na scenie jesteś ty z filiżanką kawy. Gdy dodasz: _Piję kawę z koleżanką_, pojawiają się na niej już dwie postaci. Jednak reflektor jest cały czas w tym samym miejscu. Możesz go przybliżyć, wskazując jakiś detal niewidoczny z daleka: _Pobrudziłam filiżankę czerwoną szminką_. Albo oddalić i pokazać całe miejsce: kawiarnia jest zatłoczona. To cały czas ta sama sytuacja. Różnica polega jedynie na tym, że jest widziana, a następnie nazywana z różnych perspektyw. Tak właśnie działa język. Tworzy obrazy, ale zawsze są to obrazy niepełne. Ponieważ podświetlając reflektorem jakiś kawałek rzeczywistości, pozostawia się w cieniu inny.
Cokolwiek mówimy, zawsze fragmentarycznie przedstawiamy rzeczywistość, lecz równocześnie dzięki słowom stwarzamy obraz. Obraz tego, co w danym momencie jest dla nas ważne. Obrazy malowane słowami mogą być realistyczne, dosłowne, jak w przypadku picia kawy, ale mogą też być interpretacją danej sytuacji, gdy powiesz: _Jak to zobaczyłam, to szlag mnie trafił_. Nie wiemy, co się stało. Wiemy natomiast, jak na to, co się wydarzyło, zareagował mówiący. Możemy dalej nie wiedzieć, o co chodzi, ale dowiedzieć się, kto odpowiada za całą sytuację – _Znasz Kaśkę, zawsze coś zepsuje_, lub jak powinny się potoczyć wydarzenia – _Normalny człowiek w takiej sytuacji wziąłby telefon i zadzwonił_. Każde zdanie to osobna scena. Na jednej scenie jest ktoś, kogo „trafia szlag”. Na drugiej stoi Kaśka, która coś psuje. A na trzeciej jest jakiś człowiek, który wie, co należy zrobić. Co więcej, trzeci obraz z telefonem konstruuje nam jeszcze czwartą scenę, na której znajduje się ktoś, kto tego aparatu nie wziął i nie zadzwonił. Dalej natomiast nie wiemy, co się wydarzyło. Nie znamy faktów, ale to często nie przeszkadza nam dopowiedzieć sobie, co mogło zdenerwować naszego rozmówcę, co mogło się wydarzyć, skoro miała w tym udział Kaśka. Dlatego że każda wypowiedź, którą tworzymy, jest równocześnie naszą interpretacją danej sytuacji. Językoznawcy nazywają to konceptualizacją.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Olga Tokarczuk, _Prowadź swój pług przez kości umarłych_, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, s. 264.