- W empik go
Mozaika życia - ebook
Mozaika życia - ebook
Mozaika życia to historia ułożona z bardzo wielu kawałków: miłości, śmierci, seksu, sekretów, rozczarowań, nadziei. I tak opisana, że nie sposób się od niej oderwać.
Lepiej być obcym w ojczyźnie czy na emigracji? Gdzie jest nasz dom – tam, gdzie się rodzimy, czy tam, gdzie chcemy, by zastał nas nowy dzień? Wreszcie jak wiele różnic można pokonać dla miłości?
Jest połowa lat osiemdziesiątych XX wieku. W Związku Radzieckim zaczyna się pieriestrojka. W Australii gospodynie domowe ustępują pola feministkom, a AIDS zagraża seksualnej wolności. Galina Kogan, Rosjanka o żydowskich korzeniach, opuszcza Leningrad bez prawa powrotu i zaczyna nowe życie w Melbourne. Czekają na nią emocje, jakich się nie spodziewała. Nic nie jest proste, ale wszystko obiecujące: miejsca, smaki, ludzie. A zwłaszcza pewien mężczyzna.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-28-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
ŚMIERĆ I LEKKOMYŚLNE ZACHOWANIE W LENINGRADZIE
Galina Kogan skompletowała dokumenty dla dopełnienia formalności po śmierci matki. Wypełniła formularze, aby wstrzymać wypłaty, anulować świadczenia i unieważnić dowód osobisty. Rozstała się z częścią miesięcznych zarobków, płacąc za trumnę, a gdy jej powiedziano, że transport z miejskiej kostnicy na cmentarz będzie opóźniony o kilka dni, kolejny plik banknotów rozwiązał problem. Jeszcze kilka rubli tu, kilka tam i w następnym tygodniu jej matka zostanie pochowana.
Teraz urzędowo stwierdzono: Lidija Jurjewna Kogan zmarła o ósmej trzydzieści siedem rano, w środę, dwudziestego siódmego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku.
Galina zebrała wszystkie dokumenty. Wnętrze torby było wypchane rzeczami zmarłej, więc papiery wepchnęła do bocznej kieszeni. Jej zegarek zapięła na własnym nadgarstku, z zaskoczeniem stwierdzając, że już jest czwarta po południu – dzień śmierci matki minął niezauważenie. Zarzuciła torbę na ramię i pospieszyła korytarzem w stronę schodów. W szpitalnym przedsionku wykonała szybki telefon, by powiedzieć, że jest w drodze do domu, i wreszcie wyszła za drzwi na świeże powietrze.
Zima okrzepła w ostatnich niekończących się tygodniach choroby matki, gdy śmierć zawzięcie atakowała, by rozerwać kurczowy uścisk, którym ta trzymała się życia. Bez reszty pochłonięta toczącą się przed nią walką, Galina zupełnie nie myślała o pogodzie. Teraz, gdy wyszła na ulicę, poczuła uderzenie zimna. Jej zimowy płaszcz wciąż był spakowany w kufrze – reszta życia pozostawała tak bezdusznie niezmącona, gdy chora leżała, umierając – a kurtka, którą nosiła codziennie, odkąd matka doznała wylewu, nie była odpowiednia przy tej temperaturze. Jednak pomimo chłodu i choć w zasięgu wzroku miała trolejbus, Galina potrzebowała czasu, żeby pomyśleć, pozbierać się, ogarnąć życie, które właśnie straciło oparcie.
Włożyła na głowę chustkę i zawiązała ją pod szyją, wcisnęła ręce głęboko w kieszenie i ruszyła w mroczną ulicę. Wciąż czuła szpitalny zapach i zastanawiała się, czy kiedykolwiek się go pozbędzie. Przyspieszyła kroku, ale jej nogi stawiły opór. Spróbowała uporządkować myśli, ale mózg zmienił jej się w płynną masę.
Szła do domu, chociaż śmierć matki pozbawiła to miejsce domowego ciepła. Czekali tam bliscy przyjaciele i znajomi, jedzenie i alkohol oraz zalew wspomnień. Jednak Lidija stwarzała poczucie domu, które wykraczało poza ich mieszkanie, poza stare książki i nowy telewizor, poza stół, przy którym jadły i pracowały, poza ziemiście zieloną klatkę schodową wypełnioną ludzkim odorem, poza sam budynek, zaledwie dwudziestoletni, a już zapuszczony i wysłużony. Lidija stanowiła azyl.
I co teraz z przyszłością – ich wspólną, która właśnie skurczyła się do jej przyszłości? Co z emigracją? Składając dokumenty, wiedziały, że podpisując je, zrzekają się prawa do zmiany zdania – nie żeby to miało wtedy znaczenie, ponieważ nie zamierzały się wycofać. I w kolejnych miesiącach, pomimo _głasnosti_ i pierestrojki Gorbaczowa, pomimo jego zapowiedzi nowych swobód i większego dobrobytu, nie wahały się. Matka drwiła z jego obietnic. Problem z Rosją, jak powiedziała, polega na tym, że nic się tu zasadniczo nie zmienia. Po odwilżach następowały represje, po represjach odwilże, więc dlaczego za Gorbaczowa miałoby być inaczej?
– Mamy szansę wyjechać. Najlepiej wyjechać, kiedy możemy.
Oficjalnie emigrowały do Izraela, jedynego miejsca wyjazdu dozwolonego dla sowieckich Żydów, ale nie miały żadnych syjonistycznych ciągot ani nie przeżywały religijnych wzruszeń. W rzeczywistości brakowało im wszystkiego poza najbardziej podstawową wiedzą o tym, jak być Żydem. Jednak zważywszy na siłę i agresywność odwiecznego rosyjskiego antysemityzmu, nie minął choćby dzień bez przypomnienia, że pod względem etnicznym są Żydówkami. Ten aspekt życia był tak powszechny w Związku Radzieckim, że Galina akceptowała, bez żalu ani urazy, iż łapówki, które musiała zapłacić w związku z pogrzebem matki, były liczniejsze i wyższe niż te, które brano od Rosjan. Po prostu tak się rzeczy miały.
Po dotarciu do Wiednia zamierzały zmienić cel podróży z Izraela na Amerykę. A może to w Rzymie miały dokonać tej zmiany? Galina miała zamęt w głowie. Wiedeń czy Rzym? Nie mogła sobie przypomnieć. Jej matka umarła i wyglądało na to, że pamięć i rozum uciekły. Jak da sobie radę? Czy tu, czy gdzie indziej na świecie, jak samotnie poradzi sobie z przyszłością?
Jej oddech stał się płytki i chrapliwy. Zatrzymała się przy kanale, nabrała powietrza w płuca i z wysiłkiem powoli je wypuściła. Zrobiło jej się słabo i oparła się o żelazne poręcze. Pod kośćmi bioder poczuła szorstki i zimny metal. Naparła na niego mocniej. Powierzchnia wody była oleista, ciemno opalizująca – dziwnie piękna, pomyślała. Śmieci kołysały się pod ścianami kanału, kaczki krążyły wokół, szukając zdobyczy, barka i mała łódź powoli przepłynęły obok. Galina zamknęła oczy i zanurzyła się w łagodny, wyciszony świat, w którym życie jakby się zatrzymało. Była to jednak krótka chwila wytchnienia, bo w tę strefę zmierzchu wdarł się jej własny, dobrze słyszalny głos: „Masz dwadzieścia cztery lata, Galino Kogan. Jesteś dorosła i zdana na siebie. Weź się więc w garść”.
Otworzyła oczy, ostatni raz głęboko zaczerpnęła powietrza, przycisnęła ręce do piersi, jakby w ten sposób mogła wycisnąć z niej trwogę, po czym ruszyła dalej.
Jeszcze nie zapadł zmierzch, ale przy nisko wiszących, ciemnych chmurach równie dobrze mogła to być noc. Światła latarń otaczały oszronione aureole zapowiadające śnieg; dźwięki były stłumione, jakby dochodziły z bardzo daleka. Nie było wiatru. Galina czuła się dziwnie oderwana od świata, który przesunął się w przyszłość, kiedy ona w stanie zawieszenia siedziała z umierającą matką. Mimo to starała się orientować w bieżących wydarzeniach, codziennie czytała matce „Leningradzką Prawdę”, a gdy ta przestała już reagować, czytała dla zabicia czasu. W Kolumbii wybuchł wulkan, zabijając dwadzieścia pięć tysięcy ludzi – i dlaczego, zastanawiała się, ta pojedyncza śmierć była dla niej o wiele ważniejsza niż wszyscy ci martwi Kolumbijczycy? Czytała o zamachach bombowych w Paryżu i porwaniach statków na Morzu Śródziemnym. Tydzień temu w Genewie sekretarz generalny Gorbaczow i amerykański prezydent Reagan spotkali się po raz pierwszy. Krążyły pogłoski, że oprócz kontroli zbrojeń rozmowy dotyczą sytuacji sowieckich Żydów. Nie było sposobu, aby się dowiedzieć, czy faktycznie o nich dyskutowano. Jeśli chodzi o kontrolę zbrojeń, to po prostu nie miało sensu, nie po latach mówienia o konieczności posiadania wielkiego radzieckiego arsenału jako zabezpieczenia przed podżegającymi do wojny, niegodnymi zaufania Amerykanami. Jednak w Związku Radzieckim tyle spraw nie miało sensu. Matka żartowała, że tutejsi obywatele, chociaż pozbawieni życiowych wygód, byli żarłokami, gdy przychodziło łykać absurdy.
Już nie będzie żartów matki.
Stale powtarzano im o przewadze Związku Radzieckiego w dziedzinie broni nuklearnej – czy to prawda, było wielką niewiadomą – ale wszyscy bez cienia wątpliwości wiedzieli, że Ameryka to kraina obfitości, emigranckie eldorado. Mówiono im, że ubóstwo jest w Ameryce powszechne, że edukacja i warunki mieszkaniowe są w opłakanym stanie, że tylko bardzo skorumpowani albo bardzo bogaci mogli sobie pozwolić na chorowanie, że zdjęcia obfitujących we wszelkie dobra sklepów raczej nie przedstawiają prawdziwych sklepów, lecz zostały zainscenizowane. Jednak pomimo oficjalnej linii propagandowej każdy wiedział, że w Ameryce jest mnóstwo jedzenia, a ogromne domy towarowe są wypełnione ubraniami i artykułami gospodarstwa domowego. I nie tylko amerykańskie filmy, które oglądali, ale kwitnący czarny rynek w Związku Radzieckim dowodziły jakości i szerokiego wyboru amerykańskich produktów.
W gazecie była fotografia Gorbaczowa i Reagana stojących razem w otoczeniu doradców. Radziecka delegacja wyraźnie odróżniała się od Amerykanów. W dzienniku _Wriemia_ pokazano relację filmową ze spotkania, zatem ta część wiadomości – że przywódcy się spotkali – była prawdą. Gorbaczow, elegancki we włoskim garniturze, wyglądał jak człowiek Zachodu. A jeśli chodzi o to, o czym dyskutowano, od matki nauczyła się zawsze podejrzliwie traktować doniesienia w oficjalnej prasie.
Rok wcześniej takie spotkanie przywódców byłoby nie do pomyślenia, ale z drugiej strony rok wcześniej wydawało się równie niewyobrażalne, że matka dozna rozległego wylewu krwi do mózgu. Niektóre zmiany sytuacji, jak naprawa kranu w łazience w komunalnym mieszkaniu czy przydział osobnego lokum, zdawały się trwać latami. Inne, jak wybuch gazu w bloku w pobliżu jej starej szkoły czy śmierć pięćdziesięciosiedmioletniej matki, były szokujące w swojej nagłości.
Nie chodziło o to, że chciała, by matka znów żyła, nie w tym strasznym stanie, jaki wywołał wylew. Pragnęła, by wróciło życie sprzed wylewu, gdy ich dokumenty w związku z emigracją zostały złożone, a one dwie przeglądały dobytek, próbując zdecydować, co zabrać. Obie zdołały jak najwięcej zaoszczędzić, bo wiedziały, że gdy tylko ich wniosek o emigrację będzie zatwierdzony, zostaną zmuszone do odejścia z pracy (i tak by ją straciły, gdyby podanie odrzucono). Krótko mówiąc, żyły dniem dzisiejszym, przygotowując się do jutra: do nowej egzystencji w Ameryce, gdzie wszyscy byli równi, gdzie matka – tłumaczka i nauczycielka języków obcych – znalazłaby pracę zgodną ze swoim doświadczeniem i umiejętnościami i gdzie Galina mogłaby rysować to, co jej się podoba, ograniczana jedynie przez własne artystyczne słabości, a nie przez państwo. Była radziecką Żydówką i rosyjską ilustratorką. Od dawna uderzała ją ironia tej sytuacji: zarówno Żydzi, jak i artyści byli tu cenzurowani.
Galina wysunęła dłoń z kieszeni i przetarła nią twarz. Właśnie teraz, gdy myślała, że już nie może być gorzej, zaczął padać śnieg. Na razie tylko kilka wilgotnych płatków, ale gęstniejący. Gdyby wierzyła w Boga, pomyślałaby, że jest karana. Ale za co? Nic w jej dwudziestoczteroletnim życiu nie tłumaczyło choroby i śmierci wciąż młodej matki ani dwudziestoletniej nieobecności ojca, którego nie pamiętała, ani nieuchronnie zbliżającej się zamieci w dniu, kiedy całą energię pochłonął już wysiłek, by trzymać się prosto i poruszać.
Naciągnęła mocniej chustkę na głowę, wcisnęła ręce głębiej w kieszenie kurtki i szła dalej. I nagle znalazła się na ziemi, padając do przodu na nierównej kostce chodnikowej. Poczuła przyprawiający o mdłości ból w kolanie.
Musiała się podnieść, ale nie była w stanie się ruszyć.
Galina leży w smrodzie moczu i wiekowego brudu. Chce zniknąć, nie być tutaj. Gdzie znaleźć zapomnienie?, zastanawia się. I co jest z tym leningradzkim brukiem, że kamienne kostki wysuwają się z betonowego podłoża? Może w całym mieście trwają drobne trzęsienia ziemi?
Pochyla się nad nią dziwny mężczyzna. Wymachuje rękami, zasypując ją gradem słów rosyjskich zmieszanych z angielskimi. Życie, jakie znała, zatrzymało się dziś rano, a teraz, na oczach wszystkich, stała się obiektem ataku rozhisteryzowanego obcokrajowca.
– Proszę. – Udaje jej się przypomnieć trochę angielskiego. – Proszę, nic mi nie jest.
Mężczyzna przykucnął nad nią, Galina czuje zapach cebuli.
– Proszę pana, proszę się odsunąć. Potrzebuję powietrza.
On wylewa z siebie potok przeprosin, ściąga z szyi szalik, zwija go w rulon i podkłada jej pod głowę. Wstaje i cofa się ze spurpurowiałą twarzą. Jest wyraźnie speszony i powinien taki być. Galina się tym nie przejmuje i uświadamia sobie, że właściwie już nic jej nie obchodzi. Odwraca się do niego plecami, zamyka oczy i zwija się w kłębek. Szelest opon, ostre dźwięki klaksonów, sapanie hamujących i ruszających autobusów dobiegają do niej stłumione, jakby poprzez wodę. Wrażenie nie jest nieprzyjemne, to jakby zatoka oczekiwania dla życia i Galina próbuje umieścić tam swoją matkę – zdrową, pełną energii. Jednak przykuta do łóżka postać z ostatnich strasznych tygodni, z opinającą czaszkę zwiędłą twarzą, wykrzywionymi wargami, z których nieustannie ciekła ślina, nie chce zostać usunięta z miejsca. I nagle ta okropna myśl: być może nigdy nie zostanie.
Jesteś zdana na siebie, powtarza znów sobie. Leżysz na brudnej ziemi, pewnie zbliża się zamieć, jakiś cudzoziemiec skacze wokół ciebie i jesteś zdana na siebie. I chociaż bardzo chce zostać tam, gdzie jest, Galina zmusza się, by wstać. Nieznajomy jej się przygląda. Rumieniec zniknął z jego twarzy; cerę ma gładką i bez skazy – zdrową cerę, która z jakiegoś powodu przywodzi jej na myśl pomarańcze.
Podchodzi do niej.
– Proszę mi pozwolić sobie pomóc.
Wysoki i bez wątpienia pochodzący z Zachodu, jest ubrany w levisy i krótki kożuch. Jasne, falujące włosy, czyste i gęste, ma zaczesane do tyłu, nie nosi czapki. Galina zgaduje, że jest w tym samym wieku co ona, chociaż ludzie z Zachodu zawsze wyglądają młodziej, niż wskazywałyby na to ich lata. Nie wiadomo, kim jest ani co robi, czy to przyjaciel, czy wróg. Nie żeby to miało znaczenie. W przedszkolu, w szkole, w drużynie Pionierów, w Komsomole, na uniwersytecie, w pracy, gdziekolwiek jesteś w sowieckim ustroju, mówią ci, że wszyscy cudzoziemcy są podejrzani i wszystkich należy unikać. Chociaż teraz, w tym momencie, jeśli ktokolwiek ją obserwuje – a wszyscy potencjalni emigranci mogą się spodziewać, że będą obserwowani – jest po prostu zbyt wyczerpana, żeby się tym przejmować.
Życie bez matki nie będzie już dłużej czekać. Galina przestaje myśleć o bólu, wyciąga rękę, a cudzoziemiec ją chwyta. Gdy się pochyla, ona widzi skórę jego szyi. Jest opalona i nieskazitelna. Pachnie czymś – nie cebulą, ale czymś świeżym i pikantnym. Galina wdycha ten zapach. On podpiera ją ramieniem, dopóki nie udaje jej się odzyskać równowagi. Przeprasza ją wylewnie, jego dotyk jest delikatny i ku swemu przerażeniu Galina czuje wzbierające łzy. Przełyka ślinę i czeka chwilę, by opanować głos. Przekonuje, że się nie zraniła. Jednak żadne zapewnienia go nie uspokoją.
– Mogła się pani przeze mnie mocno potłuc – mówi.
– Nic mi się nie stało. – Jest zaskoczona łatwością, z jaką mówi po angielsku, kiedy wszystko inne ogarnął chaos. – To nie pańska wina. Bruk jest w strasznym stanie, a ja nie patrzyłam pod nogi.
– Ja też. – Mężczyzna milknie, po czym dodaje: – Zatrzymałem się, żeby popatrzeć na śnieg.
Nie tylko cudzoziemiec, ale szalony, skoro w taki mróz przystaje, żeby przyglądać się kilku nędznym płatkom śniegu.
– Wcześniej widziałem śnieg tylko raz. – Jego twarz znów pokrywa się głębokim rumieńcem.
– W całym życiu? – Ten człowiek z pewnością nie jest szpiegiem ani żadnym wrogiem.
Cudzoziemiec kiwa głową.
– Skąd pan pochodzi?
Galina słyszy: „Austria”. Ale nie, bo on powtarza to słowo: „Australia”, wielki kraj na końcu świata.
– Niewiele tam śniegu – mówi. I po chwili dodaje: – Większość Australijczyków reaguje na śnieg jak Rosjanie na kangury.
Galina czuje, że mięśnie jej szczęki protestują: od dawna się nie uśmiechała. Jej pierwsza książka w języku angielskim, która była również pierwszą angielską książką jej matki, nosiła tytuł _Maluchy w zoo_. A ona ze wszystkich opisanych w niej zwierząt najbardziej lubiła kangura. Każdej ilustracji towarzyszył krótki wiersz znakomitego Samuela Marszaka. Wciąż potrafiła wyrecytować ten o kangurze.
I nagle widzi matkę, Lidiję sprzed wylewu, jak siedzi z młodszą nią i razem czytają tę książeczkę. Tak mocno kusi ją, żeby przedłużyć ten obraz, pochwycić życie w matce, ale wie, że nie może, nie w tej chwili. Jednak jutro i za tydzień, i za rok ten obraz – ma rozpaczliwą nadzieję, że inne też – zdrowej Lidiji do niej wróci. Przez chwilę próbuje coś robić, by oderwać się od tych myśli. Zawartość torby się wysypała. Galina wrzuca ją z powrotem, wygładza na sobie ubranie, wsuwa włosy pod chustkę i rusza dalej.
– Czy mogę pójść z panią? – Australijczyk mówi w pośpiechu, jak ktoś, komu brak wprawy w rozmowie.
Galina przypuszcza, że doznała szoku, a może tak przeżywa się smutek i żałobę? I wie, że musi myśleć o przyszłości, ale w tym momencie to ją przerasta. Spogląda na Australijczyka – naprawdę wydaje się nieszkodliwy, a poza tym gdy zapada wieczór i pogoda się psuje, niewielu ludzi zauważy, że brata się z cudzoziemcem. I znów odkrywa, że nie obchodzi jej, kto się przygląda, bo jest jej obojętne, co się z nią stanie teraz, gdy wydarzyło się najgorsze. Wzrusza ramionami i kiwa głową. To wystarczające przyzwolenie i wszystko, na co znajduje siłę.
– Proszę opowiedzieć mi o sobie – proponuje, wiedząc, że poradzi sobie lepiej, jeśli nie będzie musiała mówić.
Zaczerwienił się jeszcze mocniej i splótł dłonie, kurczowo je zaciskając. Najwyraźniej czuje się bardzo niezręcznie, a może jest nieśmiały. Nieśmiały człowiek Zachodu: tak mało prawdopodobna kombinacja, wydawałoby się.
Wyjaśnia, że nazywa się Andrew Morrow, że ma dwadzieścia pięć lat, pochodzi z Melbourne w Australii. Mówi z wahaniem i dopiero po dłuższej chwili dodaje:
– Przyjechałem do Leningradu, żeby studiować mozaiki.
– Jest pan artystą mozaicystą?
Andrew wzrusza ramionami.
– Próbuję być.
Ze wszystkich plastycznie uzdolnionych uczniów w gimnazjum, a potem na uczelni artystycznej, nikt nie chciał zostać mozaicystą, jednak to bardzo rosyjska sztuka i zważywszy na obecność Australijczyka tutaj – najwyraźniej słynna na całym świecie. Andrew mówi jej, że jest w Leningradzie od miesiąca. Wyjaśnia, że ma pozwolenie na zwiedzanie wielu miejsc, ale kolejne trzy miesiące spędzi głównie z mozaicystami, którzy restaurują sobór Zmartwychwstania Pańskiego.
– Cerkiew Zbawiciela na Krwi, jak ją nazywacie. – Milknie. – Zna ją pani, oczywiście?
Galina kiwa głową. Jak większość petersburżan darzy szczególnym sentymentem tę wielką świątynię w rosyjskim stylu stojącą w centrum barokowego i neoklasycystycznego Leningradu. Odporna jak rosyjski naród, przetrwała wbrew wszelkim przeciwnościom.
Cudzoziemiec spogląda na nią wyczekująco. Jak ona ma się zachować? Rozmawiać czy nie rozmawiać? I czy to teraz robi jakąś różnicę? A potem pojawia się myśl, że teraz już nic nie ma znaczenia.
– Ta cerkiew, w której pan będzie pracował, ma burzliwą historię. – W gardle jej zaschło i Galina przełyka powietrze. – Na pewnym etapie służyła jako magazyn rekwizytów teatralnych. Później, podczas wielkiej wojny ojczyźnianej, była kostnicą, a po wojnie, gdy zmieniono ją w magazyn warzyw, stała się znana jako cerkiew Zbawiciela na Ziemniakach. – I wtedy wymyka jej się zuchwały komentarz. – Bez względu na to, czy chodzi o pałac, cerkiew czy człowieka, w Związku Radzieckim wszystko walczy o przetrwanie.
Straszne słowa zastygają w cichym, nieruchomym powietrzu. Co ona, u licha, sobie myśli, żeby wypowiadać tak nieostrożne słowa? I akurat do cudzoziemca? Ale nie myśli. W tym problem.
– Pani cerkiew została uratowana – mówi Australijczyk, najwyraźniej nieświadomy popełnionego przez nią błędu. – Wkrótce zostanie przywrócona do dawnej świetności.
Galina rozgląda się dokoła, w zasięgu słuchu nie ma nikogo. Tym razem miała szczęście, ale raczej nie dostanie drugiej szansy. Musi być ostrożniejsza. Mężczyzna paple dalej o cerkwi Zbawiciela na Krwi. Uważa, że gdy prace się zakończą, będzie jedną z najpiękniejszych na świecie świątyń. I być może ma rację, ale ona i jej matka, jak wielu petersburżan, obserwowały, jak cerkiew jest przywracana do życia, podczas gdy ich nędzne bloki mieszkalne niszczały. Na przywrócenie świątyni do dawnego stanu wydano miliony rubli. Trudno było to podziwiać bez zazdrości. Kopuły były już odrestaurowane, sześć czy osiem z nich wyłożono jaskrawoniebieską i słonecznie żółtą emalią, mówi się, że również prawdziwym złotem. Niedawno – wiedziała o tym, nawet zanim powiedział jej to Australijczyk – rozpoczęto prace nad mozaikami, które pierwotnie pokrywały całe wnętrze cerkwi.
– Uwielbiam rosyjskie mozaiki – mówi nagle mężczyzna. – Tę różnorodność materiałów: szkło, porcelanę, nawet szlachetne kamienie. I detale, i skalę projektów. – Galina słyszy krótki, nerwowy śmiech. – Rosjan wydaje się pociągać rozmach.
Następuje pauza tak długa, że Galina formułuje następne pytanie, a wtedy on znów zaczyna mówić, wyrzucając z siebie zdania jak z karabinu maszynowego:
– Wasz Boris Anrep. – Nazwisko wydaje jej się jakby znajome. – Boris Anrep, urodzony tutaj, w Leningradzie, Sankt Petersburgu, w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, został jednym z najsłynniejszych mozaicystów w Wielkiej Brytanii. Jego prace znajdują się w National Gallery, w katedrze Westminsterskiej. On i wasza Anna Achmatowa byli… – Zawiesza głos – Byli ze sobą blisko.
I teraz Galina przypomina sobie, dlaczego słyszała o Borisie Anrepie, chociaż ten cudzoziemiec, czy to z powodu własnej wstydliwości, czy przez szacunek dla niej, nie jest w stanie powiedzieć, że Anrep i Achmatowa byli kochankami.
Idzie wolniej i mówi również wolniej.
– Gdybym mógł, zostałbym tu dłużej, jeszcze tak wiele można się dowiedzieć, a stypendium wystarczyłoby mi na kolejnych parę miesięcy. Ale muszę być w domu po naszych letnich wakacjach, kiedy rozpocznie się nowy semestr.
– Większość zagranicznych studentów przyjeżdża tutaj w czasie naszego lata. Właściwie większość obcokrajowców przyjeżdża latem.
– Przyjechałem, kiedy miałem wolny czas. I nie jestem studentem. Wykładam w placówce edukacyjnej dla dorosłych. – Potem ciszej dodaje: – Podoba mi się pomysł spędzenia tu zimy.
– Gwarantuję, że za kilka tygodni nie będzie się panu podobał.
– Może pani się o tym przekona.
To brzmi jak zaproszenie i kiedy ona już szykuje wymijającą odpowiedź – ostatnie, czego potrzebuje, to samotny cudzoziemiec, który pogłębi jej przygnębienie – zegar na wieży wybija piątą. Andrew nagle przystaje, spogląda na zegarek w świetle ulicznej latarni i się usprawiedliwia.
– Bardzo przepraszam. O piątej trzydzieści mam spotkanie. – Podaje jej wizytówkę. – Przepraszam – powtarza. – Muszę się spieszyć. Wskazuje głową wizytówkę. – Rosyjski kontakt po jednej stronie, australijski po drugiej.
Galina kieruje go do najbliższej stacji metra i obserwuje, jak Andrew pędzi do rogu ulicy. Nagle się zatrzymuje, a potem odwraca.
– Pani imię? – krzyczy. – Jak pani ma na imię?
Jeśli jeszcze nie została zauważona w towarzystwie cudzoziemca, teraz na pewno będzie.
– Galina! – odkrzykuje. – Galina Kogan.
Nic już nie ma znaczenia.
Cudzoziemiec znika z pola widzenia. Galina wsuwa jego wizytówkę do kieszeni i idzie dalej. Śnieg pada mocniej, jednak ona się nie spieszy. Tak jakby życie bez matki miało się zacząć w chwili, gdy znajdzie się w domu. Do tego czasu będzie w stanie zawieszenia.
Większość dziewczyn w wieku Galiny poluzowała więzi z matkami, ale ponieważ jej ojciec zniknął dwadzieścia lat wcześniej, były tylko we dwie. Dziadkowie ze strony ojca wycofali się z jej życia wkrótce po zniknięciu ojca, a rodzice Lidiji od dawna nie żyli, oboje aresztowani w strasznych dniach tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, gdy sama Lidija była jeszcze dzieckiem.
Przez całe lata po tym, jak ojciec przepadł, wieczorami, zanim matka poszła spać, Galina wymyślała opowieści o nim. Musiała wytłumaczyć sobie jego nieobecność i, co ważniejsze, potrzebowała wiary, że w końcu wróci. W jednej z tych historii kazała mu pracować nad radzieckim programem kosmicznym, w innej widziała go w jakimś odległym regionie, zaangażowanego w badania nad tajną bronią. Do ulubionych należała wersja, że był admirałem na łodzi podwodnej, którego misja polegała na pozostawaniu przez kilka lat pod powierzchnią. Wyobrażała sobie jego radosny powrót, dumę z jej wyników w szkole i pochwały jej rysunków, a zwłaszcza jego obietnicę, że już więcej nie odejdzie. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku fantazjowała o tym, jak szczęśliwi będą we troje: matka, ojciec i córka znów razem. Kiedy ona i matka wciąż mieszkały w _komunałce_, często sobie wyobrażała, że za swoją tajną pracę ojciec po powrocie zostanie nagrodzony mieszkaniem dla rodziny: z kuchnią, łazienką i toaletą tylko dla nich. Gdy wkrótce po jej dwunastych urodzinach wreszcie przydzielono im osobne mieszkanie, Galina tak bardzo się bała, że ojciec ich nie znajdzie, że nie chciała się przeprowadzić. Lidija musiała użyć znacznej siły perswazji, by ją przekonać, że jeśli ojciec się pojawi, władze z pewnością podadzą mu ich nowy adres.
Nadzieja, że ojciec wróci, była trwałym elementem jej dzieciństwa, ponieważ naprawdę zniknął. Pewnego dnia, około jej trzecich urodzin, po prostu nie wrócił z pracy do domu, a nazajutrz nie pojawił się w Ministerstwie Edukacji, gdzie był zatrudniony jako urzędnik. Później przyznała, że ojciec nie miał kwalifikacji do żadnej z tajnych prac, które przydzielała mu w swoich fantazjach, ale dla dziewczynki te wyobrażone historie były niezbędne, zwłaszcza w _komunałce_ w ich starym domu. Miały tam z matką dwa pokoje i na szczęście po zniknięciu ojca pozwolono im zatrzymać oba. (Specyficzność radzieckiej biurokracji ten jeden raz zadziałała na ich korzyść: ponieważ ścianka działowa między ich pokojami nie sięgała do sufitu, oficjalnie stwierdzono, że jest to pojedynczy pokój). Dzieliły łazienkę i kuchnię z siedmioma innymi rodzinami, dwukrotnie większą liczbą osób niż mieszkające w czasach, gdy pokoje najpierw przydzielono rodzicom Lidiji. Było tłoczno, głośno i wszyscy wiedzieli wszystko o sąsiadach. Galina w młodym wieku nauczyła się, że dzięki fantazjom, wszelkiego rodzaju iluzjom można mieć przestrzeń i inne luksusy nieobecne w prawdziwym życiu.
Ojciec zniknął i nikt nie wiedział, co się z nim stało – ani przyjaciele, ani koledzy, nawet jego rodzice, a przynajmniej ona i matka tak sądziły w tamtym czasie. Później, gdy prawda o jego nieobecności wyszła na jaw, domyśliły się, że rodzice od początku wiedzieli, gdzie przebywa, ponieważ w ciągu kilku miesięcy od jego zniknięcia uzyskali pozwolenie na przeprowadzkę – akurat do Gruzji.
Po odejściu ojca zostały we dwie w komunalnym mieszkaniu. W dziwny sposób otaczające je tłum i gwar zdawały się jeszcze bardziej wzmacniać ich więź. Galina i matka często żartowały, że ich dwupokojowy dom – między sobą zawsze mówiły o dwóch pokojach – trzy piętra nad ulicą, z oknem wychodzącym na południe, był jak ich własna pływająca wyspa.
W _komunałce_ spały razem, ale kiedy przydzielono im osobne mieszkanie, dwa tapczany stały się praktyczniejsze. Matka godzinami siedziała na swoim, z maszyną do pisania bezpiecznie ustawioną na drewnianym blacie, ze słownikami leżącymi z jednej strony i książką, którą tłumaczyła, umieszczoną na stojaku. A na tapczanie bliżej okna, plecami oparta o ścianę, Galina odrabiała lekcje. Gdy je skończyła, rysowała i malowała na papierze przyczepionym do tablicy, z farbami i ołówkami na parapecie. Czasami matka czytała na głos fragment tłumaczonej książki – rozwinęło to zainteresowanie Galiny zarówno angielskim, jak i włoskim – albo recytowała rosyjskie wiersze.
Jednym z ulubionych poetów matki był Jewtuszenko. To wielki obrońca rosyjskich Żydów, mówiła, a jego _Babi Jar_ jest jednym z najważniejszych poematów, jakie kiedykolwiek napisano. Powiedziała, że nawet jeśli Jewtuszenko pisał marną poezję – z czego był znany, dodała – ona nadal będzie kupować jego tomiki i czekać w kolejce, w razie potrzeby godzinami, by usłyszeć, jak czyta swoje wiersze. Lidija to kobieta o silnych namiętnościach, a raczej była kobietą o silnych namiętnościach – Galina jeszcze nie miała w sobie gotowości, by odesłać matkę w przeszłość. Wątpiła, czy kiedykolwiek ją w sobie znajdzie.
Sześć lat temu przyszły wiadomości na temat jej ojca. Zmarł w Tbilisi, w Gruzji, gdzie mieszkał, odkąd wyjechał z Leningradu. Jego nowa żona (chociaż nie taka znów nowa, skoro przyrodnia siostra Galiny była tylko kilka lat od niej młodsza) znalazła małe pudełko zaadresowane do Lidiji i wysłała je do ich nowego mieszkania. Lidija zastanawiała się, dlaczego Osip zawracał tym sobie głowę. Pudełko zawierało spinkę do krawata, którą dała mu w ślubnym prezencie, angielską fajkę, którą kupiła na czarnym rynku i która kosztowała małą fortunę, kopertę zaadresowaną do niej odręcznym pismem Osipa, zawierającą plik rubli tak chudy, że nie kupiłoby się za niego jedzenia na tydzień, oraz należący do Lidiji zaczytany egzemplarz _Dwunastu krzeseł_, który odziedziczyła po swoim ojcu i opatrzony był jego podpisem – jedyny przedmiot, poza pieniędzmi, który zatrzymała. Była tam chustka, której nie mogła sobie przypomnieć, lecz ani przeprosin, ani wyjaśnień.
Potwierdzona śmierć Osipa miała jedną dobrą stronę. Gdyby żył, a dokładniej, gdyby nie były w stanie udowodnić, że zmarł, potrzebowałyby jego pisemnej zgody jako męża i ojca na emigrację z ZSRR. Skoro teraz oficjalnie nie żył, zgodę musiałaby wyrazić tylko jedyna żyjąca babka, matka Osipa. Ta od lat nie miała z nimi kontaktu i przypuszczały, że jako bezwzględnie lojalna radziecka obywatelka nie zechce mieć nic wspólnego z dwiema przyszłymi dezerterkami z ojczyzny. W końcu podjęły wkalkulowane ryzyko: wychodząc za mąż, Lidija nie zmieniła nazwiska, a Galina też nazywała się Kogan, więc jakikolwiek związek z rodziną Osipa powinien być niemożliwy do znalezienia.
– A co z twoim bratem? – zapytała matkę Galina. – Co z Michaiłem?
– Odszedł dawno temu – odparła Lidija. – I mało prawdopodobne, żeby teraz się pojawił.
Zatem wprowadziły w życie swój plan, by wyemigrować. To było podniecające, stresujące, całkowicie je pochłaniało. Łagodzenie wymagań dotyczących wiz emigracyjnych dla Żydów zaczęło się pod koniec lat siedemdziesiątych, ale trudno było zgadnąć, jak długo potrwa. Podstawowy wymóg, jak słyszały, to bycie mało znaczącym Żydem. Fizycy i inni naukowcy, dysydenci i pisarze prawdopodobnie do końca życia dostawaliby odmowy – nie dlatego, że Związek Radziecki chciał wykorzystać ich umiejętności (było powszechnie wiadomo, że większość z nich zmuszono do wykonywania pośledniej pracy, a niektórych skazano na zesłanie), ale z powodu ryzyka związanego z wypuszczeniem tych ludzi z kraju. Wnioski zwyczajnych ludzi, takich jak one, ludzi mało przydatnych dla Związku Radzieckiego i niestanowiących absolutnie żadnego zagrożenia dla radzieckiej władzy, były rozpatrywane stosunkowo szybko i pozytywnie.
Rozpytały się, zasięgnęły informacji i wypełniły dokumenty, by wyemigrować do Izraela. Jednak ich prawdziwym celem był raj w Ameryce. Nieustannie mówiły o amerykańskich ubraniach i jedzeniu, amerykańskich telewizorach i wieżach stereo, amerykańskich tosterach i mikserach. Rozmawiały o swoim amerykańskim mieszkaniu z centralnym ogrzewaniem, zsypem na śmieci, niezawodnych dostawach wody i prądu oraz o osobnych pokojach dla nich obu. Rozmawiały o amerykańskim „tyglu”, w którym mieszali się Europejczycy i czarnoskórzy, Latynosi i Azjaci, katolicy i żydzi, wszyscy razem, wszyscy równi, wszyscy mający takie same możliwości. Ameryka je zachwycała, wprawiała w uniesienie, była wymarzonym celem.
Ameryka, myśl o Ameryce, powtarza sobie Galina, idąc przez mroczniejące ulice. Jednak nie jest w stanie wyobrazić sobie Ameryki bez matki. Znów czuje napływające łzy i staje, żeby się opanować – nie ma czasu na łzy, nie ma miejsca na słabość. Przyciska dłonie do oczu, oddycha wolniej i uspokaja nerwy.
Po chwili skręca w swoją ulicę. Śnieg przestał padać, ale niebo nadal jest ciężkie od chmur. Mała owalna smuga, nieco jaśniejsza od reszty, wskazuje położenie księżyca. Galina nagle czuje w sobie potrzebę jakiejś religii, niekoniecznie związanej z Bogiem, ale z życiem pośmiertnym, z przemykającą w kosmosie matką wyzwoloną z ciała dotkniętego wylewem.
Równie dobrze mogłaby pragnąć skrzydeł.
Przekracza ulicę i przechodzi ostatnie kilka metrów do swojego budynku. Przystaje na progu, a potem z wysiłkiem wchodzi po schodach. Słyszy każdy swój krok, czuje wszechobecny smród _karbołki,_ po omacku pokonuje ciemne odcinki klatki schodowej, gdzie ukradziono żarówki. Gdy dociera do mieszkania, które już nie jest jej domem, staje, niezdolna wykonać następnego ruchu.
Drzwi się otwierają – czyżby zapukała? – i Galina natychmiast zostaje wciągnięta do środka i jest obejmowana przez życzliwe osoby. Wszyscy są smutni, wszyscy pragną pocieszenia, ale wszyscy wiedzą, że strata córki jest większa niż ich. Pojawia się coraz więcej ludzi i wkrótce mieszkanie wypełniają życzliwe twarze i poruszające wspomnienia. Pomimo zimna drzwi na balkon są otwarte, by wywietrzyć dym papierosów i wnętrze pełne rozgrzanych ciał. Jest mnóstwo jedzenia i kilka butelek gruzińskiego wina, nie brakuje wódki wbrew absurdalnym zakazom Gorbaczowa. („Nawet sam Lenin nie ośmieliłby się rozłączyć Rosjanina z jego wódką”, mawia Nadia, najbliższa przyjaciółka matki). Ludzie dzielą się opowieściami o Lidiji. Są śmiech i smutek, ale z upływem godzin zaczyna dominować śmiech. Zapada noc, jedzenie zostaje zjedzone, alkohol wypity.
Zbliża się jedenasta, gdy wszyscy w końcu wychodzą. Nadia pomaga sprzątnąć, a potem parzy im świeżą herbatę. Siedzą przy stole, przy którym ona, Galina i jej matka spędziły tak dużo czasu, przy którym Nadia i Lidija tak często przesiadywały, ale jeszcze nigdy nie było tak, by Galina i Nadia siedziały przy nim same. I Galina odkrywa, że właśnie te drobne, codzienne wydarzenia uświadomią jej, że życie zmieniło się okrutnie i nieodwracalnie.
Nadia wtyka w usta nowego papierosa i bierze Galinę za ręce. Jak tylko Lidija zostanie pochowana, mówi, Galina wróci do pracy, nawet wcześniej, jeśli będzie na to gotowa. Praca pomoże, radzi, praca rozproszy myśli. Zaciąga się głęboko, popiół spada na stół.
– I skończ z opowiadaniem o emigracji, Galia. Lepiej zostać w kraju, który znasz. Gdzie ciebie znają. – A gdy nie słyszy odpowiedzi, dodaje: – Życie musi toczyć się dalej, Galinoczka. A życie tutaj nie jest takie złe. Nie tak jak kiedyś.
Nadia nadal mówi o przyszłości, ale Galina nie słucha. Jej uwagę przykuwa twarz kobiety, tak znajoma, że nigdy wcześniej naprawdę jej się nie przyglądała. Wygląda tak, jakby do czaszki i szyi przyklejono worek jutowy, pozostawiając otwory na oczy i usta. Ta szorstka, żółtawa tkanino-skóra, opadająca w fałdach i zmarszczkach, jest mapą życia Nadii. Ujawnia złe odżywianie i zbyt dużo wypalonych papierosów, zbyt mało pieniędzy i zbyt dużo wódki, zbyt dużo pracy dającej zbyt mało zadowolenia. Galina kocha Nadię, ale teraz nagle widok tej kobiety, którą znała całe życie, wywołuje straszliwy lęk: miałoby to być oblicze jej własnej przyszłości?
Co jej tu zostało? Nawet gdyby było można wycofać emigracyjne dokumenty, unikając kary, nawet gdyby pozwolono jej zachować posadę ilustratorki książek, nigdy nie awansuje w zawodzie. Noce i weekendy będzie spędzać w domu – o ile pozwolą jej tu mieszkać samej – malując obrazy, których nikt poza nią nigdy nie zobaczy. Pewnie pojawią się jakiś mąż i dziecko lub dwoje, których czeka przyszłość równie pozbawiona perspektyw i naznaczona jak jej własna. Jako Żydówka nigdy nie pozna swobód przynależnych innym radzieckim obywatelom, a tym bardziej tych, z których korzysta Zachód. Reformy Gorbaczowa, jak wszystkie, które je poprzedzały, nie przetrwają. Jeśli tu zostanie, wtedy to, co ma teraz – życie ciągnące się aż do śmierci – to najlepsze, na co może liczyć.
Nadia musiała zauważyć, że myśli Galiny są gdzie indziej, bo w końcu przestaje mówić. Dolewa im obu herbaty, zapala kolejnego papierosa i gdy znów się odzywa, jej głos brzmi łagodnie, życzliwie.
– Więc jak, Galia, co planujesz zrobić?
– Nadal mam zamiar wyemigrować. – Słowa wypływają z niej samoistnie.
Nadia wpatruje się w nią. Smutek i współczucie malują się na zmiętej twarzy i nagle zaczyna przepraszać. To niewłaściwe z jej strony, że poruszyła sprawę przyszłości. Na podjęcie decyzji jest o wiele za wcześnie. Lidija dopiero co zmarła, Galia jest w szoku.
Teraz Galina bierze Nadię za ręce. Trzyma je delikatnie w swoich dłoniach. Jednak jej głos brzmi zdecydowanie.
– Mam zamiar wyemigrować… do Australii.
To słowo z trudem układa się w jej ustach. Postanowiła wyjechać do kraju, którego nazwy nigdy wcześniej nie wypowiadała.
Australia.3. ODPOWIEDNIA PRACA DLA NIEŚMIAŁEGO MĘŻCZYZNY
3
ODPOWIEDNIA PRACA DLA NIEŚMIAŁEGO MĘŻCZYZNY
Andrew Morrow daje głową znak technikowi, żeby umieścił w rzutniku ostatni karuzelowy magazynek do przezroczy. W sali panuje atmosfera wyczekiwania. Kobieta w pierwszym rzędzie nadal dzierga na drutach, jej ręce wydają się poruszać samoistnie, gdy na niego patrzy. (Organizatorzy go ostrzegli: „Przychodzi na wszystkie publiczne wykłady, zawsze siada w pierwszym rzędzie i zawsze dzierga na drutach”.). W puchatym kardiganie spływającym od kołnierza do łydek wygląda jak miękka różowa piramida. Tylko dwie osoby przysnęły: starszy mężczyzna, którego głowa opadła w bok, by spocząć niebezpiecznie blisko faceta siedzącego przy nim, i bardzo zadbana kobieta zajmująca miejsce za dziewiarką. Zważywszy, że to w większości publiczność w dojrzałym wieku i że jest późne popołudnie upalnego dnia, Andrew uważa, że dwoje śpiących spośród około osiemdziesięciu osób jest do przyjęcia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki