Możemy cię zbudować - ebook
Możemy cię zbudować - ebook
Możemy cię zbudować traktuje o rozpadzie człowieka oraz o towarzyszącym mu strachu – przed utratą zmysłów, brakiem środków do życia, odejściem ukochanej osoby… z przedmowy Cezarego Zbierzchowskiego.
Louis Rosen i Maury Rock handlują elektronicznymi klawikordami, lecz sprzedaż kuleje, a ich ambicje sięgają znacznie wyżej. Postanawiają produkować i sprzedawać ludzi, a właściwie doskonałe cybernetyczne sobowtóry postaci historycznych. Problem polega na tym, że jedynym ich potencjalnym wspólnikiem jest Sam K. Barrows, chciwy miliarder o usposobieniu i moralności rekina, a prototyp, Abraham Lincoln, wcale nie ma ochoty być sprzedany i powołuje się na swe konstytucyjne prawa...
Czy elektroniczny Lincoln jest mniej ludzki niż jego twórcy? Czy maszyna, która troszczy się o innych i cierpi, jest gorsza od Barrowsa albo zimnej psychopatki, w której beznadziejnie kocha się Louis?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-718-2 |
Rozmiar pliku: | 754 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naszą technikę doprowadziliśmy do perfekcji na początku lat siedemdziesiątych. Najpierw zamieszczaliśmy ogłoszenie w lokalnej gazecie, w dziale ogłoszeń różnych.
Klawikord, a także organy elektroniczne, przejęte za długi, stan idealny, SUPEROKAZJA. Zamiast zabierać je z powrotem do Oregonu, poszukujemy kogoś, kto za gotówkę lub dobry kredyt o niskim ryzyku przejmie płatności. Kontakt – Rock, kierownik Działu Sprzedaży, Fabryka Fortepianów Frauenzimmera, Ontario, Ore.
Przez lata ogłoszenie to ukazywało się w kolejnych miastach rozsianych po wszystkich zachodnich stanach, a nawet w miejscach tak odległych od wybrzeża jak Kolorado. Całą kampanię oparliśmy na ściśle naukowych podstawach. Kierując się mapą, posuwaliśmy się tak, aby nie pominąć żadnego miasta. Nasze cztery ciężarówki z silnikami turbowałowymi stale były w ruchu; na każdą przypadał jeden człowiek.
Zamieszczaliśmy więc ogłoszenie, dajmy na to w „San Rafael Independent Journal”, i wkrótce do naszego biura w Ontario w Oregonie zaczynały napływać listy, którymi zajmował się Maury Rock, mój wspólnik. Sortował je i na ich podstawie układał spisy adresowe, a gdy na jakimś terenie, na przykład w okolicy San Rafael, miał wystarczająco dużo nazwisk, telegraficznie kontaktował się z jedną z ciężarówek. Przypuśćmy, że wiadomość odbierał Fred w hrabstwie Marina. Po jej otrzymaniu Fred wyjmował własną mapę i porządkował nazwiska we właściwej kolejności. Następnie szukał budki telefonicznej i dzwonił do pierwszego potencjalnego klienta z listy.
Tymczasem Maury wysyłał odpowiedź każdemu, kto wyraził zainteresowanie ofertą.
Szanowny Panie Taki a Taki!
Jesteśmy wdzięczni za Pańską odpowiedź na nasze ogłoszenie zamieszczone w „San Rafael Independent Journal”. Człowiek zajmujący się w naszym biurze tą sprawą wyjechał na kilka dni, ale przesłaliśmy mu Pańskie nazwisko i adres z prośbą, by skontaktował się z Panem i podał wszystkie szczegóły.
Listy krążyły i przez kilka lat dobrze służyły naszej firmie. Ostatnio jednak sprzedaż organów elektronicznych gwałtownie spadła. Na przykład na obszarze Vallejo sprzedaliśmy niedawno czterdzieści klawikordów i ani jednych organów.
Ta ogromna dysproporcja w sprzedaży na korzyść klawikordów sprowokowała wymianę zdań między mną a moim wspólnikiem, Maurym Rockiem. Nie była to spokojna rozmowa.
Do Ontario przyjechałem spóźniony. Byłem na południe od Santa Monica, gdzie rozmawiałem o pewnych sprawach z kilkoma nawiedzonymi społecznikami, którzy ściągnęli prawników, żeby prześwietlili naszą firmę i jej metody działania… Próżny trud, który oczywiście spełzł na niczym, bo ściśle trzymamy się prawa.
Ontario nie jest moim rodzinnym miastem. Pochodzę z Wichita Falls w Kansas. Gdy miałem pójść do szkoły średniej, przeprowadziłem się do Denver, a później do Boise w Idaho. Pod pewnymi względami Ontario jest przedmieściem Boise. Znajduje się tuż przy granicy z Idaho: po przejściu przez żelazny most widać płaską krainę, słynną z uprawy roli. Nieopodal zaczynają się lasy wschodniego Oregonu. Największym zakładem przemysłowym w okolicy jest fabryka pasztecików ziemniaczanych Ore-Ida, zwłaszcza jej wydział elektroniczny, a w ogóle to pełno w okolicy uprawiających cebulę japońskich farmerów, których przesiedlono tu podczas II wojny światowej. Powietrze jest tutaj suche, nieruchomości tanie, a po większe zakupy ludzie wyjeżdżają do Boise. Jest to duże miasto, którego nie lubię, ponieważ mało w nim niedrogich chińskich restauracji. Leży w pobliżu starego szlaku do Oregonu, wzdłuż którego biegnie linia kolejowa do Cheyenne.
Nasze biuro mieści się w centrum Ontario w budynku z cegły stojącym naprzeciwko sklepu z artykułami żelaznymi. Wokół budynku zasialiśmy irysy, których kolory korzystnie wpływają na samopoczucie po powrocie z podróży pustynnymi drogami z Kalifornii lub Nevady.
Zaparkowałem mojego zakurzonego chevroleta model Magic Fire i chodnikiem doszedłem do naszego budynku, mijając po drodze szyld:
SPÓŁKA WAZA
WAZA oznacza WYSPECJALIZOWANE AMERYKAŃSKIE ZESTAWY AKUSTYCZNE – taka elektronicznie brzmiąca nazwa przyjęta ze względu na naszą fabrykę organów elektronicznych, z którą – przez rodzinę – jestem mocno związany. Nazwę Fabryka Fortepianów Frauenzimmera wymyślił Maury, gdyż lepiej nadawała się do naszego biznesu z ciężarówkami. Frauenzimmer to nazwisko, które nosiła rodzina Maury’ego w starym kraju. Rock również zostało wymyślone. Moje prawdziwe nazwisko brzmi tak, jak się przedstawiam: Louis Rosen, co po niemiecku oznacza róże. Kiedyś zapytałem Maury’ego, co znaczy Frauenzimmer, na co on odparł, że dwórka. Zapytałem go, skąd w takim razie wziął nazwisko Rock.
– Z zamkniętymi oczami sięgnąłem po encyklopedię i trafiłem na tom ROCK–SUBUD.
– Zrobiłeś błąd – powiedziałem. – Powinieneś się nazwać Maury Subud.
Drzwi wejściowe do naszego budynku pamiętają rok 1965 i dawno powinny zostać wymienione, ale po prostu nie mamy na to pieniędzy. Pchnąłem je – choć duże i ciężkie, obracają się lekko – i wszedłem na ruchome schody, jedno z tych starych automatycznych urządzeń. Minutę później byłem na górze i wkraczałem do naszych pomieszczeń. Towarzystwo w środku ostro popijało i toczyło głośną dyskusję.
– Czas minął – powitał mnie w progu Maury. – Nasze organy elektroniczne są przestarzałe.
– Mylisz się – powiedziałem. – Trend jest odwrotny i przemawia za organami elektronicznymi, Ameryka bowiem tym właśnie zagospodarowuje swą przestrzeń: elektroniką. Za dziesięć lat nie będziemy sprzedawać ani jednego klawikordu dziennie. Staną się reliktami.
– Louis – rzekł Maury – spójrz na konkurencję. Elektronika może się będzie rozpowszechniać, ale bez nas. Popatrz na organy nastrojów Hammersteina, na „Euforię” Waldteufla i powiedz mi, kto tak jak ty zadowoli się jedynie brzdąkaniem.
Maury jest wysokim facetem, nadpobudliwym przez nadczynność tarczycy. Ręce mu się trzęsą, trawi zbyt szybko. Bierze na to jakieś pigułki, ale jeśli nie poskutkują, będzie musiał sięgnąć po radioaktywny jod. Gdy się wyprostuje, mierzy 188 centymetrów. Ma, a raczej miał kiedyś, czarne włosy – długie, choć cienkie – duże oczy i jakieś takie zaniepokojone spojrzenie, jakby dokoła wciąż działo się coś złego.
– Żaden dobry instrument nigdy nie stanie się przestarzały – powiedziałem. Maury jednak miał sporo racji. Zrujnowało nas mapowanie mózgu, które na szeroką skalę prowadzono w połowie lat sześćdziesiątych, oraz elektroda wgłębna Penfielda, Jacobsona i Oldsa, a w szczególności ich odkrycia dotyczące międzymózgowia. Podwzgórze stanowi ośrodek reakcji emocjonalnych, tymczasem konstruując i reklamując nasze organy elektroniczne, nie braliśmy go pod uwagę. Fabryka Rosena nigdy nie eksperymentowała z krótkotrwałymi elektrowstrząsami o wybranej częstotliwości, które pobudzają pewne szczególne komórki międzymózgowia, i z pewnością od samego początku przeoczyliśmy coś bardzo ważnego – jak łatwo można zestaw elektrycznych przełączników przerobić na klawiaturę o osiemdziesięciu ośmiu czarnych i białych klawiszach.
Jak większość ludzi, również ja brzdąkałem na organach nastrojów Hammersteina i podobała mi się ta zabawa. Nie ma w tym jednak nic twórczego. To prawda, że czasami można przypadkiem odkryć nowy układ bodźców stymulujących mózg i dzięki temu wytworzyć nowy rodzaj reakcji emocjonalnych, które normalnie nigdy by się nie ujawniły. Można nawet – teoretycznie – trafić na kombinację, która wprowadzi człowieka w stan nirwany. Zarówno korporacja Hammersteina, jak i Waldteufla odniosły dzięki temu niebywały sukces. Ale to nie muzyka. Komu na tym zależy?
– Mnie – oświadczył Maury już na początku grudnia 1978 roku. I zatrudnił inżyniera elektronika wylanego z Federalnej Agencji Kosmicznej, mając nadzieję, że zmontuje nam nową wersję organów stymulujących podwzgórze.
Jednak Bob Bundy, mimo całego swego elektronicznego geniuszu, nie miał doświadczenia z organami. Wcześniej zajmował się projektowaniem dla rządu elektronicznych symulakrów. Symulakra to sztuczni ludzie, których zawsze uważałem za roboty. Wykorzystuje się ich do badania Księżyca, od czasu do czasu wysyłając w kosmos z przylądka Canaveral.
Powody, dla których Bundy opuścił przylądek, są niejasne. Owszem, pije, ale nie ogranicza to jego zdolności. Ugania się za kobietami, ale kto tego nie robi? Przypuszczalnie pozbyto się go, gdyż stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa. Nie chodzi tu o komunizm – Bundy nie ma pojęcia o istnieniu jakichkolwiek przekonań politycznych – ale zagrożenie w tym sensie, że cierpi na hebefrenię. Innymi słowy, czasami gdzieś znika, nic nikomu nie mówiąc. Chodzi w brudnym ubraniu, nie uczesany, nie ogolony i nigdy nie patrzy ci prosto w oczy. Głupkowato się przy tym uśmiecha. Tę przypadłość psychiatrzy z Federalnego Biura Zdrowia Psychicznego zwykli określać jako dezorganizację hebefreniczną. Gdy zada mu się jakieś pytanie, nie wie, jak na nie odpowiedzieć. Cierpi na blokadę mowy. Ale ręce ma diabelnie sprawne. Może wykonywać swą pracę i robi to dobrze. Zatem ustawa McHestona go nie dotyczy.
Mimo to przez wiele miesięcy, które Bundy u nas przepracował, nigdy nie zobaczyłem żadnego jego wynalazku. Częściej jednak przebywa z nim Maury, bo ja stale jestem w drodze.
– Jedynym powodem, dla którego tak kurczowo się trzymasz tej swojej gitary hawajskiej z elektroniczną klawiaturą – oświadczył Maury – jest to, że ten towar produkuje twój ojciec i brat. To dlatego nie chcesz spojrzeć prawdzie w oczy.
– Używasz argumentów poniżej pasa – odpowiedziałem.
– Scholastyka talmudyczna – odparował Maury.
Najwyraźniej zarówno on, jak i cała reszta byli już dobrze wstawieni. Kiedy ja byłem w drodze, ciągnąc długą i ciężką przyczepę, oni tankowali starego bourbona.
– Chcesz rozwiązać spółkę? – zapytałem. I w tym momencie byłem gotów to zrobić, a to z powodu pijackiego bełkotu, z jakim Maury wystąpił przeciw memu ojcu, bratu i całej fabryce Rosena z jej siedemnastoma pełnoetatowymi pracownikami.
– Mówię tylko, że dane z Vallejo i okolicy wydały wyrok śmierci na nasz podstawowy produkt – rzekł Maury – i to pomimo jego sześciuset tysięcy dźwięków, z których wiele nie jest nawet słyszalnych dla ludzkiego ucha. Masz fioła, jak reszta twej rodziny, na punkcie tych pozaziemskich szumów wudu, które wydaje ta twoja elektroniczna kupa gówna. I ty masz czelność nazywać to instrumentem muzycznym. Żaden z was, Rosenów, nie ma za grosz słuchu. Nie wziąłbym organów elektronicznych Rosena, nawet gdybyście oferowali mi je po kosztach własnych. Prędzej wybrałbym wibrafon.
– W porządku! – wydarłem się. – Jesteś purystą. A w ogóle to nie sześćset, lecz siedemset tysięcy.
– Te podrasowane obwody wypluwają z siebie tylko jeden dźwięk – zauważył Maury. – Choć znacznie zmodyfikowana, zasadniczo jest to piszczałka.
– Są tacy, którzy potrafią na tym komponować – zauważyłem.
– Komponować? Komponować na tym złomie to tak, jakby wynajdywać lekarstwo na nieistniejącą chorobę. Mówię ci, Louis, spal tę część fabryki, która produkuje to draństwo, albo zmień profil produkcji. Zmień na coś nowego, użytecznego, co się przyda ludzkości w jej bolesnej wspinaczce. Słyszysz mnie? – Kiwał się w przód i w tył, dźgając mnie długim paluchem. – Sięgamy nieba, gwiazd. Człowiek nie jest już ograniczony. Słyszysz mnie?
– Słyszę. Ale przypominam ci, że to ty i Bob Bundy mieliście obmyślić nowe i korzystne rozwiązanie naszych problemów. Minęły miesiące i co? Nic.
– Coś mamy – powiedział Maury. – Gdy to zobaczysz, bez wątpienia się zgodzisz, że przed tym wynalazkiem jest przyszłość.
– Pokaż mi go.
– W porządku, pojedziemy do fabryki. Byłoby dobrze, gdyby dołączyli do nas twój ojciec i brat, zwłaszcza że to oni zajmą się produkcją.
Bundy, ze szklanką w dłoni, spoglądał na mnie z ukosa, jak to on uśmiechając się ukradkowo. Denerwowały go wszystkie problemy związane z kontaktami towarzyskimi.
– Mam przeczucie, że nas zrujnujecie, chłopaki – oświadczyłem.
– Tak czy owak, grozi nam ruina – powiedział Maury – jeśli nadal będziemy się kurczowo trzymać organów WOLFGANG MONTEVERDI Rosena, czy jaką tam etykietkę przykleił na nie w tym miesiącu twój brat Chester.
Zabrakło mi odpowiedzi. W pochmurnym nastroju przyrządziłem sobie drinka.