- promocja
Mózg i serce – magiczny duet - ebook
Mózg i serce – magiczny duet - ebook
Prawdziwa historia neurochirurga, który odkrył tajemnice ludzkiego umysłu i sekrety serca.
Ta inspirująca opowieść poruszy czytelników – otworzą swoje serca i zrozumieją, że mogą wiele zrobić dla innych. - Jego Świątobliwość Dalajlama
Znany neurochirurg radzi, jak wykorzystać potęgę umysłu i moc serca, by osiągnąć wszystko, czego pragniesz.
James Doty urodził się w Lancaster, małym mieście w Kalifornii, w ubogiej rodzinie. Ojciec był alkoholikiem, matka chorowała na przewlekłą depresję. Przyszłość dwunastoletniego Jamesa malowała się w czarnych barwach. Podczas wakacji w 1968 roku nagle wszystko się zmieniło, gdy przypadkiem wstąpił do sklepu z rekwizytami iluzjonistycznymi. Poznał tam Ruth, która przekazała mu magiczną umiejętność – nauczyła go radzić sobie z cierpieniem, określać swoje pragnienia i dążyć do ich spełnienia…
James Doty w swojej książce, będącej po części zapisem jego wspomnień, a po części zbiorem informacji na temat odkryć naukowych w dziedzinie neuroplastyczności, uświadamia nam, że w każdym z nas istnieje takie miejsce spokoju i piękna i można zaglądać do niego zawsze, gdy czuje się taką potrzebę. Wystarczy tylko, tak jak Doty, otworzyć drzwi i wejść do środka.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-779-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„W tej książce została opowiedziana niezwykła historia o dążeniach neurochirurga do rozwikłania tajemnicy wzajemnych powiązań ludzkiego mózgu i serca. Życie Jamesa Doty’ego – począwszy od pewnego zdarzenia w jego dzieciństwie, kiedy to prosty akt dobroci odmienił jego losy, po założenie Centrum Edukacji i Badań nad Empatią i Altruizmem na Uniwersytecie Stanforda – jest przykładem tego, jak każdy może zmienić własne losy. Wszyscy nosimy w sobie zdolność do uczynienia naszego świata miejscem zamieszkanym przez ludzi obdarzonych umiejętnością współodczuwania. Jestem przekonany, że ta inspirująca opowieść poruszy czytelników – że otworzą oni swoje serca i uświadomią sobie, że mogą wiele zrobić dla innych”.
JEGO ŚWIĄTOBLIWOŚĆ DALAJLAMA
„W książce Mózg i serce – magiczny duet jej autor opowiedział o podróży mającej na celu poznanie tajemnic ludzkiego umysłu i mózgu. James Doty, neurochirurg, napisał ujmującą historię o odwadze i współodczuwaniu”.
DANIEL GOLEMAN,
doktor psychologii, autor Inteligencji emocjonalnej
„Mózg i serce – magiczny duet to wciągająca lektura poświęcona odkrywaniu. Osobiste doświadczenia Jamesa Doty’ego, neurochirurga, są inspiracją do wykorzystywania mocy intuicji i empatii, do przekształcania za ich pomocą własnego życia i ulepszania naszego świata. Każdy powinien przeczytać tę książkę, ponieważ być może odkryje magiczną moc i potęgę swego umysłu i odnajdzie w sobie zdolność do uzdrowienia własnego i naszego wspólnego życia”.
DANIEL J. SIEGEL,
lekarz medycyny, profesor psychiatrii, autor Psychowzroczności
„Poruszające wspomnienia poświęcone sile współodczuwania i życzliwości. Neurochirurg James Doty dzieli się swoją inspirującą opowieścią o okresie dojrzewania, kiedy to tkwił w pułapce bez wyjścia, o przyjęciu daru, który odmienił jego życie, osiągnięciu ogromnego sukcesu i utracie wszystkiego, co zdobył, oraz o odkrywaniu tajemnicy kształtowania umysłu, na które w równym stopniu wpływ mają serce i mózg”.
ADAM GRANT,
doktor psychologii organizacji, autor Dawaj i bierz
„Poruszająca, mądra, głęboko osadzona w wymiarze duchowym i wyjątkowo piękna książka. Autentyczna magia!”
DEAN ORNISH,
lekarz medycyny, kardiolog, autor Spektrum
„Książkę Jamesa Doty’ego, dzięki niezwykle nastrojowemu opisowi osobistych przeżyć jej autora i jego gotowości do podzielenia się doświadczeniami z pracy nad sobą, zaliczam do prawdziwych klejnotów”.
ABRAHAM VERGHESE,
doktor medycyny, autor Powrót do Missing
„Prawdziwe uzdrowienie obejmuje zarówno sferę biologiczną, jak i wymiar duchowy. Człowiek, który doświadcza miłości i empatii, osiąga stan homeostazy i jego organizm zyskuje zdolność samoregulacji. Uzdrawiając siebie, przynosi uzdrowienie innym i odwrotnie, a akty dobroci i empatii przyczyniają się do uzdrawiania świata. W tej nadzwyczajnej książce doktor James Doty wskazuje ku temu drogę”.
DEEPAK CHOPRA,
współautor książki Twój supermózg
„Nie przychodzi mi na myśl żadna książka, w której w równie fascynujący sposób byłoby opisane życie jej autora: począwszy od dzieciństwa naznaczonego biedą, po wypełnione sukcesami lata kariery znakomitego lekarza i bardzo zamożnego przedsiębiorcy. W opowieści Jamesa Doty’ego przewijają się dwa wątki – o ratowaniu życia pacjentom jego wprawną ręką neurochirurga i o wzbogacaniu współczującym sercem życia innych ludzi. Głęboko poruszająca historia o silnym ładunku emocjonalnym”.
PHILIP ZIMBARDO,
doktor psychologii, autor Efektu Lucyfera
„Jest to opowieść o wierze wykraczającej poza ramy i ograniczenia religii. Opowieść o nadziei w obliczu wielkich wyzwań życiowych i o magii, która otwiera drzwi do nieograniczonych możliwości i uzdrowienia. Książka Mózg i serce – magiczny duet to opowieść o podróży neurochirurga przez życie wypełnione sukcesami i niepowodzeniami, które nieustannie przeplatają się ze sobą, tworząc kanwę dla nadziei, dobroci i empatii. Ta książka porusza serce, duszę i umysł”.
DR JOAN BROWN CAMPBELL,
emerytowana dyrektor ds. religii w Chautauqua Institution
była dyrektor wykonawcza Światowej Rady Kościołów
„Raz na jakiś czas pojawiają się książki, które czyta się jednym tchem, aż do ostatniego słowa. Do takich zalicza się Mózg i serce – magiczny duet. Opisana w niej przejmująca, a zarazem oczyszczająca historia zapiera dech w piersiach. Wywołuje śmiech i wyciska łzy, porusza umysł, chwyta za serce, zapada w duszę. Bawi, zachwyca i olśniewa. Doktor James Doty, znany neurochirurg, równie zręcznie jak skalpelem na sali zabiegowej posługuje się w tej książce mądrością i empatią, przeprowadzając operację na naszej świadomości. James Doty jest lekarzem duszy – ateistą, który swoją opowieścią wywołuje westchnienie: «O mój Boże!». Ta książka jest źródłem uczucia łaski i objawienia”.
RABIN IRWIN KULA,
jeden z prezesów
Narodowego Żydowskiego Centrum Przywództwa i Kształcenia
„Niezwykle poruszająca i inspirująca książka – jest doskonałym przykładem, jak w nawet najtrudniejszych i najbardziej przytłaczających okolicznościach empatia w relacjach międzyludzkich może otworzyć serce i odmienić życie”.
SOGJAL RINPOCZE,
buddyjski mnich i autor Tybetańskiej księgi życia i umierania
„Nieczęsto się zdarza, że książka tak szybko mnie wciąga i równie głęboko pochłania – nie mogłam się od niej oderwać ani na chwilę. Mózg i serce – magiczny duet pokazuje, jaką moc ma życie ze współczującym sercem i hartem ducha.
MARCI SHIMOFF,
autorka Sekretu szczęścia, Sekretu bezwarunkowej miłości
i współautorka Balsamu dla duszy kobiety
„W tej głębokiej i pięknej książce doktor James Doty uczy nas na przykładzie własnego życia i przekazuje nam nadzwyczaj ważne przesłania, a mianowicie że szczęście nie może się obejść bez cierpienia, że empatia rodzi się wtedy, gdy zrozumie się własny ból i cierpienie osób ze swego otoczenia i że tylko z empatią w sercu można być naprawdę szczęśliwym”.
THÍCH NHẤT HẠNH,
autor książki Nauki o miłościTę książkę dedykuję
Ruth i wszystkim tym, którzy tak jak ona
okazują innym głębokie zrozumienie i szczodrze dzielą się
swoją mądrością
------------------------------------------------------------------------
Jego Świątobliwości Dalajlamie,
który wciąż odkrywa przede mną
istotę empatii
------------------------------------------------------------------------
Mojej żonie Mashy i moim dzieciom:
Jennifer, Sebastianowi i Alexandrowi,
którzy każdego dnia dostarczają mi inspiracjiWprowadzenie Piękne rzeczy
------------------------------------------------------------------------
Przy odciąganiu skóry od kości podczas kraniotomii – operacyjnego otwierania czaszki – słychać charakterystyczny odgłos bardzo podobny do tego, który rozlega się przy odrywaniu górnej części taśmy rzepowej od jej podłoża. Jest donośny, gniewny i nieco smutny. W programie studiów medycznych nie przewidziano zajęć, podczas których studenci poznawaliby zapachy i dźwięki towarzyszące operacji mózgu, chociaż należałoby im stworzyć taką możliwość. Powinni być przygotowani na chrobot twardego wiertła trepanu, które przebija się do jamy czaszki, na szum tarczy piły chirurgicznej, pozostawiającej po sobie linię łączącą otwory trepanacyjne nawiercone w kości, i na rozchodzący się po sali operacyjnej zapach podobny do woni świeżych trocin ze ścinanego latem drzewa; na ponury trzask zdejmowanej pokrywy czaszki, odsłaniającej oponę twardą, czyli grubą powłokę otaczającą mózgowie, która stanowi ostatnią linię obrony mózgu przed światem zewnętrznym, i na zgrzyt nożyc powoli przecinających tę ścisłą błonę. Również na cichy pomruk, który czasem wydaje odsłonięty mózg poruszający się w rytm uderzeń serca, sprzeciwiając się w ten sposób narażaniu go na niebezpieczeństwo i odsłanianiu w ostrym świetle sali operacyjnej wszystkich jego głęboko skrywanych tajemnic.
Mały chłopiec w koszuli dla pacjenta, który czeka na operację neurochirurgiczną, wydaje się jeszcze mniejszy i ledwie widoczny w przepastnym szpitalnym łóżku.
– Wiesz – mówi do matki – babcia się już za mnie pomodliła. Za ciebie też zmówiła pacierz.
Jego matka na tę informację reaguje ciężkim oddechem. Słyszę jej głośny wdech i wydech. Wiem, że ta kobieta próbuje zachować hart ducha ze względu na swego syna. Stara się trzymać dzielnie dla samej siebie, być może nawet przez wzgląd na mnie. Głaszczę malca po włosach. Są brązowe, długie i delikatne – wciąż bardziej przypominają włosy dziecka niż chłopca. Mały mówi, że niedawno miał urodziny.
– Chcesz, kolego, żebym jeszcze raz ci wyjaśnił, co się dzisiaj wydarzy? A może nie ma takiej potrzeby, bo jesteś już gotowy na wielką przygodę? – Lubi, kiedy nazywam go „kolegą” albo „przyjacielem”.
– Położę się spać. Pan przepędzi Paskudę i wtedy przestanie mnie boleć głowa. Potem zobaczę mamę i babcię.
Tą Paskudą jest rdzeniak zarodkowy, medulloblastoma, nowotwór złośliwy mózgu najczęściej występujący u dzieci. Znajduje się w obrębie dołu tylnego czaszki (najniżej położonego dołu w podstawie czaszki). Medulloblastoma jest niełatwym słowem, trudnym do wymówienia dla dorosłych, a tym bardziej dla czterolatka, nawet nad wiek rozwiniętego. Guzy mózgu u dzieci są naprawdę paskudne, więc bez sprzeciwu akceptuję tę nazwę. Rdzeniaki należą do wielopostaciowych i często niezwykle inwazyjnych nowotworów złośliwych ośrodkowego układu nerwowego, najczęściej rozwijających się w obrębie symetrycznej struktury mózgu. Umiejscawiają się pomiędzy dwoma płatami móżdżku i tam się rozrastają. Wywierają ucisk nie tylko na móżdżek, lecz także na pień mózgu i ostatecznie blokują drogi przepływu płynu mózgowego. Mózg jest jednym z najpiękniejszych tworów, jakie kiedykolwiek widziałem, a odkrywanie tajemnic tego narządu i poznawanie metod jego leczenia traktuję jako przywilej, a nie bezwarunkowo należne mi prawo.
– Wygląda na to, że rzeczywiście jesteś gotowy. W takim razie teraz pójdę założyć maskę superbohatera i wkrótce spotkamy się w świetlistej komnacie.
Malec uśmiecha się do mnie. Maski chirurgiczne i sale operacyjne mogą budzić strach. Dziś będę nazywać je maskami superbohaterów i świetlistymi komnatami, żeby chłopiec się tak bardzo nie bał. Umysł daje się wywieść w pole, ale nie zamierzam wyjaśnić szczegółowo czteroletniemu chłopcu, na czym cała rzecz polega. Wśród moich najinteligentniejszych pacjentów i osób, z którymi miałem do czynienia, były też dzieci. One mają szeroko otwarte serca. Z całą pewnością zawsze szczerze powiedzą, czego się boją, co im sprawia radość, dlaczego czują do kogoś sympatię albo z jakiego powodu tej czy innej osoby nie lubią. Nie mają żadnych ukrytych zamiarów i nigdy nie trzeba odgadywać, co naprawdę czują.
– Kolega z mego zespołu będzie panie informował o postępie operacji – zwracam się do matki i babki chłopca. – Liczę, że uda się nam usunąć guz w całości. Nie spodziewam się poważniejszych komplikacji. – Tych słów nie traktuję jako rutynowego pocieszenia, nie wypowiedziałem ich tylko po to, żeby obie kobiety usłyszały ode mnie to, co chcą usłyszeć. Zamierzam przeprowadzić klasyczną i skuteczną resekcję całego guza. W trakcie operacji prześlę fragment tkanki pobranej z nowotworu do laboratorium do sprawdzenia, jak bardzo paskudna jest ta Paskuda.
Wiem, że i matka, i babcia chłopca bardzo się boją. Ściskam dłoń jednej i drugiej, próbuję je uspokoić i dodać im otuchy. Tego rodzaju sytuacje nie należą do łatwych. Poranne bóle głowy u małego chłopca stają się najgorszym koszmarem jego rodziców. Mama malca mi ufa. Jego babcia ufa Panu Bogu. Ja ufam swojemu zespołowi.
Wszyscy razem będziemy się starali uratować dziecku życie.
Anestezjolog podaje środek nasenny i malec usypia po kilku sekundach, które głośno odlicza. Wtedy umieszczam głowę chłopca w uchwycie stabilizującym i układam go w pozycji operacyjnej. Biorę do ręki maszynkę do strzyżenia włosów. Przygotowanie pola operacyjnego do zabiegu chirurgicznego zazwyczaj należy do obowiązków pielęgniarki, ale ja wolę własnoręcznie ostrzyc pacjentowi włosy. Tę czynność uznaję za uroczysty obrządek. Powoli golę głowę malca i myślę, jakim cennym jest on skarbem. Analizuję w myślach każdy szczegół operacji, która właśnie się rozpoczyna. Obcinam pierwszy kosmyk włosów i podaję asystentce, która umieści go w małej torebce i zachowa dla matki chłopca. Jest to pierwsze strzyżenie jej dziecka – ważne wydarzenie w jego życiu, ale ona w obecnych okolicznościach z pewnością nie zaprząta sobie nim głowy. Wiem jednak, że później nabierze ono dla niej znaczenia. Każdą ważną chwilę z życia własnego dziecka zawsze chce się zapamiętać. Pierwsze strzyżenie. Utratę pierwszego mlecznego zęba. Pierwszy dzień w szkole. Pierwszą jazdę na rowerze. Pierwszą operację mózgu, choć ta nigdy nie znajduje się na liście wyczekiwanych zdarzeń.
Ostrożnie obcinam delikatne, jasnobrązowe kosmyki z nadzieją, że mój młody pacjent będzie miał szansę przeżyć każde z tych swoich pierwszych doświadczeń. W wyobraźni widzę, jak się szeroko uśmiecha i pokazuje puste miejsce, w którym wkrótce powinien wyrosnąć pierwszy przedni stały ząb. Widzę malca, jak idzie do przedszkola z przewieszonym przez ramię plecakiem, prawie tak dużym jak on sam. Widzę, jak po raz pierwszy jedzie na rowerze, energicznie kręci pedałami i czuje nieznany dotąd dreszczyk wolności i powiew wiatru we włosach. Strzygąc go, myślę o własnych dzieciach. Obrazy i wizje jego wszystkich pierwszych doświadczeń przedstawiają mi się tak wyraźnie, że nie dopuszczam myśli o innym zakończeniu operacji niż szczęśliwe. Nie chcę widzieć jego przyszłości wypełnionej wizytami w szpitalu i leczeniem onkologicznym ani kolejnymi zabiegami neurochirurgicznymi. Jako ktoś, kto został wyleczony z guza mózgu w wieku dziecięcym, i tak już zawsze będzie musiał pozostawać pod kontrolą, ale nie chcę widzieć go w przyszłości z dolegliwościami z przeszłości. Z nudnościami i wymiotami. Problemami z utrzymaniem równowagi. Budzącego się wczesnym rankiem i wołającego matkę, bo Paskuda, która uciska mózg, wywołuje silny ból głowy. Życie i tak przynosi wystarczająco dużo bolesnych doświadczeń, bez dodawania do nich tego rodzaju problemów. W dalszym ciągu strzygę małemu włosy, starając się robić to jak najdelikatniej. Zaznaczam dwoma kropkami miejsca u podstawy czaszki, w których zrobię nacięcie, i łączę oba punkty linią prostą.
Operacja mózgu z natury jest trudna, o wiele trudniejsza, jeśli obejmuje rejon dołu tylnego czaszki. Jeżeli przeprowadza się ją u małego dziecka, robi się niezwykle trudna. Guz jest duży, każdą czynność trzeba wykonać nadzwyczaj precyzyjnie, bardzo powoli i bezbłędnie. Oczy lekarza wpatrzonego w okular mikroskopu operacyjnego godzinami koncentrują się na jednym elemencie. My, chirurdzy, jesteśmy dobrze przygotowani, przyzwyczajeni do panowania podczas operacji nad reakcjami własnego organizmu. Nie robimy przerw na skorzystanie z toalety ani na posiłek. Nauczyliśmy się nie zwracać uwagi na ból pleców ani na kurcze mięśni. Doskonale pamiętam swoją pierwszą operację, podczas której asystowałem znanemu chirurgowi. Słynął on nie tylko z wyjątkowego talentu, ale też z kapryśności primadonny i wyjątkowo aroganckich zachowań, zwłaszcza na sali operacyjnej. W jego obecności czułem się wystraszony i zdenerwowany, pot strumieniami spływał mi po twarzy. Ciężko oddychałem ustami pod maską, więc szkła moich okularów szybko pokrywały się parą. Nie widziałem ani narzędzi, ani pola operacyjnego. Włożyłem tyle wysiłku i pracy, pokonałem mnóstwo przeciwności, żeby w końcu znaleźć się w miejscu, w którym byłem, zostałem dopuszczony do operacji i w niej uczestniczyłem, tak jak to sobie wielokrotnie wyobrażałem, a okazało się, że absolutnie nic nie widzę. Wtedy stało się to coś, co było absolutnie nie do pomyślenia. Duża kropla potu spłynęła mi po twarzy i spadła na sterylne pole operacyjne. Tamten chirurg – główny operator – wpadł w szał. Po raz pierwszy asystowałem przy zabiegu, miało to być najważniejsze wydarzenie w moim życiu, pierwsze doświadczenie na sali operacyjnej, a tymczasem za zainfekowanie pola operacyjnego zostałem z niej wyrzucony. Nigdy w życiu nie zapomnę tamtego zdarzenia.
Dziś mam chłodne czoło, jasne spojrzenie. Tętno wolne i stabilne. Doświadczenie robi swoje. Na sali operacyjnej nie zachowuję się jak dyktator ani jak rozkapryszona primadonna. Każdą osobę z zespołu uważam za wartościową i potrzebną. Każda ma swoje zadania i na nich się koncentruje. Anestezjolog monitoruje ciśnienie krwi i saturację, stan świadomości chłopca i rytm jego serca. Pielęgniarka chirurgiczna odpowiada za narzędzia, wszelkie akcesoria i materiały, czuwa, żeby wszystko, co jest mi potrzebne znajdowało się w zasięgu mojej ręki. Na ramie parawanu, poniżej głowy chłopca, wisi spory worek używany do zbierania krwi i płynów służących do płukania pola operacyjnego. Do worka przymocowany jest cewnik połączony z dużym aparatem ssącym, który przez cały czas mierzy ilość płynów, więc na bieżąco wiem, jaki jest poziom utraty krwi małego pacjenta.
Wprawdzie asystujący mi chirurg jest starszym rezydentem, który jeszcze odbywa praktykę specjalizacyjną i niedawno został nowym członkiem naszego zespołu operacyjnego, ale tak jak ja pilnie skupia uwagę na naczyniach krwionośnych, tkance mózgowej i na każdym najdrobniejszym szczególe zabiegu usuwania nowotworu. Nikt z nas w takiej chwili nie może myśleć o planach na następny dzień, o innych sprawach szpitalnych, o swoich dzieciach ani o problemach osobistych czy domowych. Musimy przenieść się na najwyższy poziom skupienia, koncentrować się na jednej i tylko jednej rzeczy prawie tak samo jak podczas medytacji. Chirurg latami ćwiczy umysł, siłą swego umysłu panuje nad ciałem. W dobrze zgranym zespole wyczuwa się niesamowity, spójny rytm i przepływ energii. Nasze umysły i ciała funkcjonują synchronicznie jak jeden, doskonale skoordynowany organizm.
Wycinam ostatni fragment guza, który przylega do jednej z głównych żył głębokich mózgu zbierających krew. Układ żył dołu tylnego czaszki jest niezwykle złożony. Mój asystent odsysa płyny, a ja ostrożnie usuwam pozostałości tkanki nowotworowej. Na chwilę pozwala sobie na dekoncentrację i właśnie wtedy ssakiem, który trzyma w dłoni, przecina naczynie krwionośne.
Czas się zatrzymuje na ułamek sekundy, a potem wydarzenia toczą się lawinowo, jakby piekło sprzysięgło się przeciwko nam.
Krew z naruszonego naczynia błyskawicznie wypełnia pole operacyjne, zaczyna wylewać się z otworu w pięknej główce małego chłopca. Zdenerwowany anestezjolog informuje, że ciśnienie krwi dziecka gwałtownie spada i że nie nadąży z jego stabilizacją przy tak szybkiej utracie krwi. Muszę zacisnąć naczynie i zatrzymać krwawienie, ale w nabiegającej krwi zniknęło mi z oczu. Nie mogę odciągać takiej ilości krwi tylko swoim ssakiem, a mojemu asystentowi za bardzo trzęsie się ręka, żeby mógł mi pomóc.
– Ustało krążenie! – krzyczy anestezjolog.
Musi się przecisnąć pod stołem, ponieważ otwarta do zabiegu głowa chłopca jest zablokowana w uchwycie w pozycji operacyjnej. Zaczyna uciskać klatkę piersiową malca, drugą ręką podtrzymując mu plecy. Rozpaczliwie próbuje przywrócić czynność serca, żeby mogło znów tłoczyć krew. Pompa intensywnie podaje dożylnie płyny infuzyjne kaniulami o dużej średnicy. Pierwszym i najważniejszym zadaniem serca jest pompowanie krwi, tymczasem czarodziejska pompka, od której zależy cały organizm, przestała pracować. Na moich oczach na stole operacyjnym czteroletni chłopiec wykrwawia się na śmierć. Anestezjolog uciska klatkę piersiową malca, a otwór w czaszce wciąż wypełnia się krwią. Musimy zatamować krwotok, bo w przeciwnym razie chłopiec umrze. Mózg zużywa piętnaście procent krwi dopływającej z serca i może przetrwać zaledwie kilka minut po zatrzymaniu jego czynności. Potrzebna mu jest krew, a szczególnie tlen, którego ona dostarcza. Mózg i serce wzajemnie się potrzebują, a my mamy coraz mniej czasu na podtrzymanie czynności życiowych mózgu.
Gorączkowo próbuję zacisnąć naczynie krwionośne, ale bez skutku, ponieważ przy tej ilości krwi go nie widzę. Głowa malca jest zablokowana, ale podczas uciskania klatki piersiowej leciutko się porusza. Wszyscy w zespole wiemy, że czasu zostało naprawdę niewiele. Anestezjolog patrzy na mnie i w jego oczach widzę strach… Możemy stracić to dziecko. Resuscytacja krążeniowo-oddechowa ma przywrócić organizm do życia tak jak pchanie samochodu na drugim biegu przy zwolnionym sprzęgle ma pomóc w uruchomieniu silnika. Niestety nie jest metodą niezawodną, zwłaszcza że nasz mały pacjent w dalszym ciągu traci krew, a ja wciąż działam po omacku. Dochodzę do wniosku, że pozostaje mi już tylko jedno: otworzyć serce w nadziei na znalezienie rozwiązania poza zasięgiem umysłu i zakresem umiejętności, które wiem, że posiadam. Zaczynam robić to, czego nauczyłem się wiele lat temu, nie podczas praktyki lekarskiej ani nie na studiach medycznych, ale na zapleczu małego sklepu iluzjonistycznego w miasteczku położonym na skraju kalifornijskiej pustyni.
Uspokajam umysł.
Rozluźniam mięśnie całego ciała.
Przywołuję w myślach obraz ukrytego naczynia krwionośnego. Przedstawiam je sobie w wyobraźni, widzę jego położenie w układzie naczyniowym chłopca. Sięgam po omacku, ale wiem, że życie niesie ze sobą znacznie więcej, niż można objąć wzrokiem, i że każdy z nas potrafi się zdobyć na niesamowite rzeczy wykraczające daleko poza możliwości, których jest świadomy. Wszyscy nosimy w sobie zdolność do kierowania własnymi losami, a ja się nie godzę, żeby czteroletni malec umarł dzisiaj na stole operacyjnym.
Trzymam otwarty klips w dłoni, zanurzam palce w kałuży krwi, zaciskam klips i powoli cofam rękę.
Krwawienie ustaje. Po chwili, jakby z oddali, słyszę ciche piknięcie aparatu monitorującego pracę serca. Początkowo piknięcia są słabe, nierównomierne, ale wkrótce stają się silniejsze i stabilniejsze. Przywrócone do życia serce podjęło pracę i bije równomiernie.
Czuję, że moje własne tętno zaczyna dopasowywać się do rytmu, którego obraz wyświetla się na monitorze aparatu.
Później, w sali pooperacyjnej, przekażę matce chłopca pasemka włosów z jego pierwszego strzyżenia, a mój uratowany mały kolega obudzi się z narkozy. Będzie zachowywał się zupełnie normalnie. Za czterdzieści osiem godzin znów zacznie mówić, a nawet się śmiać, a ja będę mógł mu powiedzieć, że przebrzydła Paskuda zniknęła.Rozdział pierwszy Prawdziwe czary
------------------------------------------------------------------------
Lancaster, Kalifornia, rok 1968
Dzień, w którym zorientowałem się, że zapodział mi się kciuk, rozpoczął się tak samo jak wszystkie dni lata poprzedzającego rok szkolny, w którym miałem iść do ósmej klasy. Wakacyjne dni spędzałem na jeżdżeniu wokół miasteczka na rowerze, nawet w niemiłosierny upał, kiedy uchwyty przy kierownicy, gorące jak nagrzana płyta pieca, parzyły mnie w dłonie. Podczas tych rowerowych wędrówek zawsze czułem w ustach smak drobinek piasku i startych na pył cząsteczek pustynnych biegaczy i kaktusów, które walczą o przetrwanie ze słońcem i skwarem pustyni. Dorastałem w ubogiej rodzinie i często bywałem głodny. Nie lubiłem tego stanu. Nie podobało mi się, że żyję w biedzie.
Największą sławę miasteczku Lancaster przyniósł Chuck Yeager – pierwszy pilot, który przekroczył barierę dźwięku podczas lotu wykonywanego z Edwards Air Force Base – pobliskiej bazy lotniczej – mniej więcej dwadzieścia lat wcześniej. Samoloty latały wtedy całymi dniami, piloci odbywali loty szkoleniowe, testowali maszyny. Zastanawiałem się, jak bym się czuł, gdybym był Chuckiem Yeagerem, który siedział za sterami samolotu Bell X-1 lecącego z prędkością jednego macha, i pierwszym człowiekiem, który zdołał dokonać tego, co nikomu przed nim się nie udało. Jakże małe i porzucone na pustkowiu musiało mu się wydawać Lancaster widziane z wysokości prawie czternastu tysięcy metrów, które znikało mu z oczu tak błyskawicznie, a do dnia, w którym odbywał ten słynny lot, nikt nawet nie przypuszczał, że osiągnięcie takiej ogromnej prędkości jest w ogóle możliwe. Również mnie to miasteczko wydawało się małe i odizolowane od świata, choć moje stopy, kiedy kręciłem pedałami, krążąc wokół niego na rowerze, znajdowały się zaledwie trzydzieści centymetrów nad ziemią.
Tamtego dnia rano zauważyłem brak kciuka. Nie znalazłem go w drewnianej kasetce z najcenniejszymi skarbami, którą zawsze trzymałem pod łóżkiem. Był w niej mały zeszyt z różnymi zapiskami, kilkoma sekretnymi wierszami i notatkami na temat zdumiewających faktów, o których się dowiedziałem i które uznałem za warte zapamiętania – na przykład, że codziennie na świecie dochodzi do dwudziestu napadów na banki, że ślimaki mogą spać przez trzy lata i że w stanie Indiana małpom nie wolno palić papierosów.
W kasetce przechowywałem również książkę Dale’a Carnegiego Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi z pozaginanymi rogami kartek, na których znajdował się opis sześciu sposobów na zdobywanie sympatii innych ludzi. Wszystkie potrafię bez trudu wymienić z pamięci.
1. Okazywanie szczerego zainteresowania innymi ludźmi.
2. Uśmiechanie się.
3. Pamiętanie, że w każdym języku imię jest dla osoby, która je nosi, najprzyjemniejszym dla ucha i najważniejszym słowem.
4. Uważne słuchanie tego, co inni mają do powiedzenia. Zachęcanie ludzi do mówienia o sobie.
5. Rozmawianie na tematy interesujące rozmówcę.
6. Dawanie odczuć drugiej osobie, że jest ważna – okazywanie jej tego szczerze.
Próbowałem się stosować do tych zasad podczas rozmów z innymi, ale zawsze uśmiechałem się z zaciśniętymi ustami, ponieważ nie miałem przedniego mlecznego zęba, który wybiłem sobie kilka lat wcześniej przy uderzeniu górną szczęką o stół podczas upadku. Później w tym pustym miejscu wyrósł mi stały ząb, ale krzywy i ciemnobrązowy. Moich rodziców nie było stać na leczenie, a ja wstydziłem się uśmiechać. Nie chciałem nikomu pokazywać brzydkiego i krzywego zęba, więc zwykle bardzo się pilnowałem, żeby go nie odsłaniać.
Oprócz książki w kasetce znajdowały się wszystkie moje rekwizyty do magicznych sztuczek – talia znaczonych kart, kilka trikowych monet, które potrafiłem zmieniać z pięciocentówek w dziesięciocentówki, i plastikowa nakładka na kciuk, czyli mój najcenniejszy skarb, bo można było w niej schować jedwabną chusteczkę albo papierosa. Książka i rekwizyty iluzjonistyczne miały dla mnie wyjątkową wartość, ponieważ dostałem je w prezencie od mego ojca. Ćwiczeniu sztuczek z nakładką na kciuk poświęciłem wiele godzin. Uczyłem się, jak układać ręce, żeby ją zręcznie ukrywać, jak sprytnie chować w niej chusteczkę albo papierosa, żeby podczas prezentacji magicznym sposobem znikały. Z czasem doszedłem do wprawy i potrafiłem wywieść w pole kolegów i sąsiadów z wielorodzinnego domu, w którym mieszkaliśmy. Ale tamtego dnia kciuka w kasetce nie było. Zniknął. Przepadł. Wcale nie byłem z tego powodu zadowolony.
Mojego brata jak zwykle nie było w domu. Pomyślałem, że to on mógł go zabrać, a przynajmniej wiedzieć, gdzie się zawieruszył. Nie miałem pojęcia, dokąd codziennie chodzi mój brat, ale mimo to postanowiłem wsiąść na rower i go poszukać. Nakładka na kciuk była moim największym skarbem. Bez niej byłem nikim. Musiałem ją odzyskać.
Jechałem rowerem przez opustoszałe centrum handlowe na Avenue I. Zazwyczaj tędy nie przebiegała moja trasa, ponieważ w tym rejonie miasta oprócz centrum były tylko leżące odłogiem tereny porośnięte chwastami i ogrodzenie z łańcucha ciągnące się ponad pół kilometra po obu stronach ulicy. Zerknąłem po drodze na grupę starszych ode mnie wyrostków, którzy stali na skraju niewielkiego placu, ale nie zauważyłem wśród nich brata. Odetchnąłem z ulgą, ponieważ zazwyczaj wtedy, kiedy widywałem go w otoczeniu innych chłopaków, okazywało się, że popadł w poważne tarapaty i musiałem stawać w jego obronie. Był wprawdzie ode mnie półtora roku starszy, ale niższy i drobniejszy, a opryszki, jak wiadomo, chętnie wybierają sobie na ofiary tych, którzy nie potrafią się bronić. Nieopodal placu znajdował się sklep optyczny, a zaraz obok niego sklepik, którego nigdy nie przedtem nie widziałem – Pustynny Kaktus. Sklep iluzjonistyczny. Zatrzymałem się na chodniku przed centrum handlowym i przyglądałem sklepikowi po drugiej stronie parkingu. Okno wystawowe składało się z pięciu pionowych szyb, a po jego lewej stronie były przeszklone drzwi. Promienie słońca odbijały się w brudnych szybach wystawy, więc nie mogłem stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Podszedłem z rowerem do drzwi wejściowych z nadzieją, że sklep jest otwarty. Zastanawiałem się, czy sprzedają w nim plastikowe kciuki, a jeśli tak, to ile kosztują. Nie miałem pieniędzy, ale przecież nic nie stało na przeszkodzie, żeby się rozejrzeć. Oparłem rower o słupek, przelotnie spojrzałem na grupę chłopców na placu. Wyglądało na to, że nie zauważyli ani mnie, ani mojego roweru, więc zostawiłem go na ulicy i popchnąłem drzwi. Początkowo nawet nie drgnęły, ale po chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ustąpiły i otworzyły się bez oporu. Przekroczyłem próg i wtedy nad moją głową zadźwięczał dzwonek.
Najpierw zobaczyłem podłużny szklany kontuar, na którym leżały pudełka z kartami do gry, złote monety i różdżki. Stały też na nim plastikowe kubki. Pod ścianami dostrzegłem ciężkie, czarne skrzynie takie, jakich iluzjoniści używają podczas pokazów scenicznych, i rząd dużych regałów pełnych książek na temat magii i prestidigitatorstwa. W kącie ujrzałem niewielką gilotynę i dwa zielone pudła do sztuczki polegającej na przecinaniu człowieka na pół. Starsza kobieta o brązowych, układających się w fale włosach siedziała zajęta czytaniem książki w miękkiej okładce. Okulary miała opuszczone na sam czubek nosa.
Uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od książki, ale zaraz potem zdjęła okulary, podniosła głowę i spojrzała na mnie. Patrzyła mi prosto w oczy w sposób, w jaki żaden dorosły nigdy tego nie robił.
– Dzień dobry. Mam na imię Ruth – przedstawiła się. – A ty jak się nazywasz?
Uśmiechała się do mnie tak ciepło i serdecznie, a jej oczy miały tak głęboki brązowy kolor, że zupełnie zapomniałem o swoim krzywym zębie i równie przyjaźnie uśmiechnąłem się do niej.
– Jim – odpowiedziałem. Do tej pory byłem Bobem. Robert to moje drugie imię. Nie przypominam sobie, dlaczego nazywano mnie Bobem. Nie wiem też, z jakiego powodu, kiedy ta nieznajoma zapytała mnie o imię, powiedziałem, że nazywam się Jim, i od razu zapragnąłem używać tego imienia przez resztę życia.
– Dzień dobry, Jim. Bardzo mi miło, że wstąpiłeś.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Ruth wciąż patrzyła mi w oczy. W końcu westchnęła, ale jej westchnienie było raczej wyrazem zadowolenia niż smutku.
– W czym mogę ci pomóc? – zapytała.
Miałem pustkę w głowie. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, po co tam wszedłem, i poczułem się tak, jakbym się za głęboko odchylił do tyłu na krześle i dosłownie w ostatniej chwili uratował przed upadkiem. Czekała cierpliwie, wciąż się uśmiechając, aż znalazłem w głowie słowa i mogłem jej odpowiedzieć.
– Chodzi mi kciuk – wyjaśniłem.
– O kciuk?
– Zgubiłem plastikowy czubek kciuka. Czy ma tu pani coś takiego?
Spojrzała na mnie uważniej i wydawało mi się, że nawet lekko wzruszyła ramionami, jakby nie zrozumiała, o co mi chodzi.
– Do sztuczek. Magicznych sztuczek. Taka plastikowa nakładka na kciuk.
– Zdradzę ci małą tajemnicę – powiedziała. – Nic nie wiem na temat magicznych sztuczek.
Rozglądałem się dookoła, przebiegając wzrokiem po niezliczonych drobiazgach i rekwizytach do rozmaitych trików, a potem znów spojrzałem na nią. Bez wątpienia byłem zaskoczony.
– Właścicielem tego sklepu jest mój syn, ale teraz go nie ma. Siedzę tu, czytam i czekam, aż pozałatwia swoje sprawy i wróci. Bardzo mi przykro, ale nie mam najmniejszego pojęcia o magicznych sztuczkach i nakładkach na kciuk. Naprawdę mi przykro.
– Nic nie szkodzi. Mimo to chciałbym popatrzeć.
– Oczywiście. Rozejrzyj się, zapraszam. I daj mi znać, jeśli znajdziesz to, czego szukasz. – Roześmiała się, a ja, choć nie bardzo wiedziałem, czemu ona się śmieje, uznałem, że to miło z jej strony, i w głębi duszy bez żadnego powodu poczułem się szczęśliwy.
Krążyłem po sklepie i oglądałem piętrzące się na półkach talie magicznych kart, różnorodne akcesoria i książki. Wypatrzyłem nawet gablotkę ze sztucznymi kciukami. Przez cały czas czułem na sobie wzrok Ruth, ale miałem wrażenie, że przygląda mi się inaczej niż właściciel sklepu obok naszego domu, który zwykle nie spuszczał ze mnie oczu od chwili, kiedy otworzyłem drzwi. Jestem niemal pewien, że zawsze mnie podejrzewa o zamiar kradzieży i dlatego uważnie śledzi każdy mój krok.
– Mieszkasz w Lancaster? – zapytała Ruth.
– Tak – odpowiedziałem. – Ale po drugiej stronie miasta. Przyjechałem tu na rowerze, bo szukam brata. Zobaczyłem pani sklep i postanowiłem wstąpić.
– Lubisz magię?
– Bardzo lubię – przyznałem.
– A co ci się w niej podoba?
Chciałem powiedzieć zwyczajnie, że jest fajna i zabawna, ale z moich ust popłynęły zupełnie inne słowa.
– Lubię ćwiczyć sztuczki i osiągać w nich zręczność. Lubię w magii to, że sam mogę nad wszystkim panować. Że tylko ode mnie zależy, czy sztuczka się uda czy nie. Nie liczy się, co ktoś inny mówi, robi albo myśli.
Milczała przez chwilę. Od razu poczułem się zawstydzony, że tak się przed nią otworzyłem.
– Wiem, co masz na myśli – powiedziała po kilku minutach. – Opowiedz mi, proszę, na czym polega sztuczka z kciukiem.
– Naciąga się plastikową nakładkę na kciuk, a inni myślą, że kciuk jest prawdziwy. Trzeba się starać ją zamaskować, bo palec wcale nie wygląda prawdziwie, jeśli mu się dobrze przyjrzeć. Nakładka wewnątrz jest pusta. Można ją zdjąć i schować w drugiej dłoni. – Wykonałem ruch typowy dla iluzjonisty: chwyciłem się jedną ręką za drugą i przesunąłem nią po palcach. – Trzeba niepostrzeżenie przełożyć nakładkę do drugiej ręki, schować w nią jedwabną chusteczkę albo papierosa, jeszcze raz zrobić taki sam ruch i założyć ją z powrotem na kciuk. Teraz w środku nakładki jest już ukryty ten rekwizyt. Wygląda tak, jakby ta rzecz magicznym sposobem zniknęła. Sztuczkę można też zrobić w odwrotnej kolejności i wtedy będzie wyglądało, że ta rzecz za sprawą czarów nagle pojawiła się z powietrza.
– Teraz rozumiem – powiedziała Ruth. – Jak długo ćwiczyłeś te sztuczki?
– Kilka miesięcy. Ćwiczę je codziennie. Czasem przez kilka minut, innym razem godzinę. Ale każdego dnia. Na początku szło mi słabo, nawet z instrukcją z książki. Ale potem było coraz łatwiej. Każdy może zrobić taką sztuczkę.
– Mam wrażenie, że to jest niezła sztuczka. Podziwiam cię, że potrafisz tak systematycznie ćwiczyć. Ciekawe, czy wiesz, dlaczego ona działa.
– To znaczy? – zapytałem.
– Jak myślisz, dlaczego ta sztuczka działa na ludzi? Powiedziałeś, że kciuk wygląda nieprawdziwie, więc czemu ludzie dają się wywieść w pole?
Nagle wydała mi się bardzo poważna, zrobiła taką minę, jakby naprawdę chciała się czegoś ode mnie dowiedzieć. Nie byłem przyzwyczajony, żeby ktokolwiek, zwłaszcza dorosły, zwracał się do mnie z prośbą o wyjaśnienie albo pytał o moje zdanie. Zastanawiałem się przez chwilę nad jej pytaniem.
– Wydaje mi się, że sztuczka działa, bo magik prezentuje ją tak wprawnie, że potrafi zmylić widzów. Nie zauważają zwodniczych ruchów jego ręki. Trzeba odwracać uwagę ludzi, kiedy się im pokazuje sztuczki.
Roześmiała się.
– Odwracać uwagę. Otóż to, na tym właśnie cała rzecz polega. Doskonale to ująłeś. Jesteś bardzo mądry. Chciałbyś się dowiedzieć, dlaczego moim zdaniem magiczna sztuczka działa?
Czekała, aż odpowiem na jej pytanie, więc znowu poczułem się skrępowany, że osoba dorosła pyta mnie, czy jestem gotów posłuchać, co ma mi do powiedzenia.
– Pewnie, że tak – odpowiedziałem.
– Dlatego, że ludzie zwykle widzą tylko to, co im się wydaje, że widzą, a nie to, co rzeczywiście się dzieje. Ta sztuczka z nakładką na kciuk robi wrażenie, ponieważ umysł człowieka lubi płatać figle. Rejestruje te sygnały, których się spodziewa. W tym wypadku spodziewa się „zobaczyć” prawdziwy duży palec, więc go widzi. Nasz mózg ma bardzo wiele zadań do wykonania i trudno od niego wymagać, żeby radził sobie z jeszcze większą ilością pracy, ale w rzeczywistości jest leniwy. Ale owszem, masz rację, sztuczka działa również dlatego, że uwagę człowieka można łatwo rozproszyć, chociaż wcale nie zwodniczymi ruchami rąk. Widzowie chętnie przychodzą na pokazy magików, ale zazwyczaj wcale nie skupiają się na przedstawieniu. Najczęściej mają myśli zaprzątnięte własnymi sprawami: żałują czegoś, co zrobili poprzedniego dnia, martwią się o to, co może się wydarzyć nazajutrz. W rzeczywistości wcale nie uczestniczą w pokazie iluzjonisty. Jak wobec tego mają zauważyć plastikową nakładkę na kciuk?
Nie bardzo rozumiałem, ale skinąłem głową. Będę musiał później się zastanowić nad jej słowami. Odtworzę je sobie w głowie i postaram się rozwikłać zagadkę.
– Nie zrozum mnie źle. Wierzę w magię, ale nie taką, która polega na pokazywaniu sztuczek, stosowaniu trików i zręcznych manipulacjach rękami. Wiesz, o jakiej magii mówię?
– Nie. Ale może być fajna – powiedziałem. Chciałem, żeby opowiadała dalej. Podobało mi się, że prowadzimy prawdziwą rozmowę. Czułem się ważny.
– Próbowałeś kiedyś sztuczek z ogniem?
– Właściwie do sztuczki z kciukiem można użyć palącego się papierosa, ale nie pokazywałem jej w taki sposób. Trzeba by skorzystać z ognia, żeby zapalić papierosa.
– Wyobraź sobie nikłe, migoczące światełko, które możesz, bo taką masz moc, zmienić w wielki płomień, zrobić z niego ognistą kulę.
– Brzmi naprawdę fajnie. Jak pani to robi?
– Za pomocą magii. Z tego maleńkiego płomyka można rozdmuchać olbrzymią kulę ognia, korzystając tylko z jednego rekwizytu: własnego umysłu.
Nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale bardzo spodobał mi się ten pomysł. Podziwiałem magów, którzy potrafili zahipnotyzować ludzi. Siłą woli wyginać łyżki albo unosić się w powietrzu.
Ruth klasnęła w dłonie.
– Lubię cię, Jim. Bardzo cię lubię.
– Dziękuję.
Jej słowa sprawiły mi przyjemność.
– Będę tu jeszcze, w Lancaster, przez sześć tygodni, i jeśli zgodzisz się przychodzić do mnie codziennie przez ten czas, nauczę cię trochę magii. Takiej, której nie da się kupić w sklepie, a która sprawi, że będziesz mógł zdobyć wszystko, czego zapragniesz. Naprawdę. Bez żadnych trików. Bez plastikowych nakładek na palec. Bez złudnych ruchów rąk. Co o tym myślisz?
– Dlaczego chce pani to robić? – zapytałem.
– Ponieważ wiem, jak z ognika rozpalić wielki płomień. Kiedyś mnie ktoś tego nauczył, a teraz pomyślałam, że nadszedł czas, żeby tę wiedzę przekazać tobie. Dostrzegam w tobie wyjątkową moc, a jeśli będziesz tu przychodzić codziennie i nie opuścisz ani jednego spotkania ze mną, też ją w sobie zobaczysz. Mogę ci to obiecać. Będziesz musiał włożyć dużo pracy, sporo ćwiczyć, ale nauczę cię o wiele więcej, niż daje ci ta twoja sztuczka z kciukiem. Zapewniam cię, że dzięki temu, czego się ode mnie dowiesz, będziesz mógł odmienić całe swoje życie.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nikt nigdy nie zauważył we mnie niczego wyjątkowego. Wiedziałem natomiast, że gdyby Ruth znała prawdę o mojej rodzinie i o mnie, nawet nie przyszłoby jej do głowy, że mam w sobie coś szczególnego. Nie byłem pewien, czy jej wierzyć, czy rzeczywiście może mnie nauczyć, jak sprawić, żeby coś pojawiało się znikąd, ale chciałem odbyć z nią więcej rozmów takich jak ta, którą prowadziliśmy tamtego dnia. Było mi dobrze w jej towarzystwie. Czułem się szczęśliwszy, prawie tak, jakbym był kochany, choć wydawało mi się dziwne, że te uczucia rodzą się we mnie pod wpływem zupełnie obcej osoby. Wyglądała na czyjąś zwykłą babcię, tylko oczy miała niezwykłe, zagadkowe i tajemnicze, obiecujące niespodzianki i przygodę. Tego lata nie czekały na mnie żadne inne nadzwyczajne wydarzenia, a ona zaproponowała, że nauczy mnie czegoś, co może odmienić moje życie. Bardzo dziwne. Trudno mi było ocenić, czy naprawdę może to zrobić, ale uznałem, że nie mam nic do stracenia. Rozbudziła we mnie nadzieję, która do tej pory rzadko była moim udziałem.
– Co ty na to, Jim? Jesteś gotowy poznać kilka tajników prawdziwej magii?
Tym prostym pytaniem przestawiła moje życie na inne tory i wszystko to, co wcześniej przygotował dla mnie los, przeniosła do innej rzeczywistości.