Mroczna materia - ebook
Mroczna materia - ebook
„Jesteś w życiu szczęśliwy?”
To ostatnie słowa, które słyszy Jason Dessen, zanim zamaskowany porywacz pozbawia go przytomności. Gdy się budzi, jest przywiązany do noszy i otaczają go ludzie w kombinezonach ochraniających przed działaniem substancji niebezpiecznych.
W świecie, w którym się obudził, życie Jasona jest całkiem inne niż to, które prowadził. Jego żona nie jest jego żoną. Jego syn nigdy nie przyszedł na świat. A on sam nie jest tuzinkowym profesorem fizyki na uniwersytecie, lecz fetowanym geniuszem, który osiągnął coś wielkiego. Coś niemożliwego.
Czy ten świat jest snem, czy snem był świat poprzedni? Mroczna materia to perfekcyjnie skonstruowany, niezwykle inteligentny thriller o miłości i granicach, jakie jest w stanie przekroczyć człowiek, by prowadzić wymarzone życie. To opowieść tchnąca wielkim rozmachem i nasycona niesamowitością w wykraczający poza rozumowe poznanie sposób, a równocześnie pełna kameralnej intymności i dogłębnie ludzka.
„Uzależniająca! Połknęłam Mroczną materię na jedno posiedzenie i odkładałam tę książkę zachwycona i w głębokim podziwie dla przebytej podróży. Jest szybka, inteligentna i uzależnia – była też najbardziej kreatywną oraz powodującą niezwykły zawrót głowy rzeczą, jaką czytałam od wieków. Naprawdę warty uwagi thriller”.
Tess Gerritsen, autorka bestsellera Umrzeć po raz drugi
„Mistrzowska książka! Naprawdę oryginalne dzieło z gatunku suspensu. Crouch napisał coś tak wyrazistego jakby było cięte laserem… A zarazem to poruszająca, pełna zakrętów historia miłosna, która rozwija się w sposób, którego nie da się przewidzieć”.
Harlan Coben, autor bestsellera Odnaleziony
„Błyskotliwa. Książka, którą się pamięta. Wydaje mi się, że Blake Crouch wymyślił coś nowego”.
Lee Child, autor bestsellerów o Jacku Reacherze
„Wyjątkowa. Podniecająca, perfekcyjnie skonstruowana przygoda o miłości, żalu i superpozycji kwantowej. Od dawna żadna powieść mnie tak nie wciągnęła i nie zmuszała do przewracania kartki za kartką jak ta”.
Andy Weir, autor Marsjanina
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65676-41-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ktoś chwyta mnie za kostki.
Pod pachy wsuwają mi się dłonie, odzywa się kobiecy głos.
— Jak wydostał się z kabiny?
— Nie mam pojęcia — odpowiada męski głos. — Patrz, wraca do siebie.
Otwieram oczy, ale widzę jedynie rozmazane ruchy i światło.
— Zabierajmy go stąd w cholerę! — rzuca mężczyzna.
Próbuję coś powiedzieć, ale słowa są jedynie bełkotem, poszarpanym i pozbawionym składu.
— Doktorze Dessen? — mówi kobieta. — Przeniesiemy pana teraz na nosze.
Patrzę w kierunku moich stóp i z mgły materializuje się męska twarz. Za szybą maski aluminiowego kombinezonu do ochrony przed substancjami niebezpiecznymi, z izolacyjnym aparatem oddechowym.
Spogląda na kobietę za mną.
— Raz… dwa… trzy!
Kładą mnie na noszach samojezdnych i zapinają mi na nadgarstkach i kostkach wyściełane pasy.
— To tylko dla pańskiej ochrony, doktorze Dessen.
Patrzę na przesuwający się do tyłu sufit, jakieś dwanaście, może piętnaście metrów w górze.
Gdzie ja, do cholery, jestem? W jakimś hangarze?
Przypomina mi się odprysk z przeszłości — ukłucie w szyję. Coś mi wstrzyknięto. To musi być szalona halucynacja.
Rozlega się skrzek radia.
— Zespół ewakuacyjny, raportuj. Odbiór.
— Mamy Dessena — mówi kobieta z wyraźnym podnieceniem w głosie. — Jesteśmy w drodze. Odbiór.
Piszczą obracające się kółka.
— Zrozumiałem. Wstępna ocena stanu? Odbiór.
Kobieta wyciąga rękę w dół i osłoniętą grubą rękawicą dłonią włącza jakieś urządzenie monitorujące, które mam przyczepione do lewej ręki.
— Puls sto piętnaście. Ciśnienie sto czterdzieści na dziewięćdziesiąt dwa. Temperatura trzydzieści siedem dwa. Gamma zero osiem siedem. Przewidywany czas przybycia trzydzieści sekund. Bez odbioru.
Z zadumy wyrywa mnie brzęczenie.
Przejeżdżamy przez powoli otwierające się wrota, przypominające wejście do skarbca.
Boże drogi…
Spokojnie. To nie dzieje się naprawdę.
Kółka piszczą bardziej natarczywie, obracają się szybciej.
Jesteśmy na korytarzu wyłożonym plastikiem, światło jarzeniówek na suficie jest tak jaskrawe, że muszę zmrużyć oczy.
Wrota za nami zatrzaskują się ze złowrogim metalicznym trzaśnięciem, jakby nas od czegoś odcinały.
Wwożą mnie do sali operacyjnej i pchają w stronę potężnej postaci w kombinezonie nadciśnieniowym, stojącej pod grupą lamp, jakich używa się na salach chirurgicznych.
Uśmiecha się do mnie zza szyby maski, jakby mnie znał.
— Witaj z powrotem, Jasonie. Gratulacje. Udało ci się.
Z powrotem?
Widzę jedynie jego oczy, ale nie kojarzą mi się z nikim, kogo kiedykolwiek spotkałem.
— Odczuwasz jakiś ból? — pyta mężczyzna.
Kręcę głową.
— Wiesz, skąd masz rany cięte i siniaki na twarzy?
Kręcę głową.
— Wiesz, kim jesteś?
Potwierdzam skinieniem głowy.
— Wiesz, gdzie jesteś?
Kręcę głową.
— Poznajesz mnie?
Jeszcze raz kręcę głową.
— Jestem Leighton Vance, dyrektor generalny i naczelny lekarz. Jesteśmy kolegami i przyjaciółmi. — Unosi w górę chirurgiczne nożyczki. — Muszę zdjąć z ciebie ubranie.
Zdejmuje urządzenie monitorujące i zabiera się za moje dżinsy i bokserki. Jedno po drugim ląduje na metalowej tacy. Gdy rozcina mi koszulę, spoglądam w kierunku jasnych jak cholera lamp, które mnie oświetlają, i tłumię narastającą panikę.
Jestem nagi i przywiązany do noszy.
Nie, powtarzam w myśli: to halucynacje, że jestem nagi i przywiązany do noszy. Ponieważ nic z tego nie jest rzeczywiste.
Leighton bierze do ręki tacę z moimi butami i ubraniem i podaje ją komuś, kto stoi za moją głową, poza polem widzenia.
— Sprawdźcie wszystko.
Rozlegają się odgłosy kroków wychodzącej szybko osoby.
Rejestruję ostry zapach alkoholu izopropylowego na sekundę, zanim Leighton przeciera mi wacikiem skórę na przedramieniu.
Zawiązuje mi nad łokciem opaskę uciskową.
— Pobiorę tylko trochę krwi — mówi i bierze z tacy z instrumentami dużą igłę.
Jest dobry. Nawet nie czuję wkłucia.
Zrobiwszy swoje, przetacza nosze w głąb sali operacyjnej, gdzie znajdują się szklane drzwi z panelem dotykowym w ścianie.
— Chciałbym ci powiedzieć, że to przyjemna część — mówi. — Chyba dobrze, że jesteś zbyt zdezorientowany, aby pamiętać, co teraz nastąpi.
Próbuję zapytać, ale słowa jeszcze mi się wymykają. Palce Leightona poruszają się po klawiaturze dotykowej, drzwi się rozsuwają i wpycha mnie do komory, w której poza noszami nic by się nie zmieściło.
— Półtorej minuty — mówi. — Nic ci nie będzie. Jeszcze nigdy nie zabiłem badanego obiektu.
Rozlega się pneumatyczny syk i drzwi się zasuwają.
Wbudowane w sufit lampy emanują chłodnym błękitem.
Wykręcam szyję.
Ściany po obu stronach są pokryte skomplikowanym wzorem otworów.
Z sufitu spływa drobna, przechłodzona mgiełka, pokrywając mnie od stóp do głów.
Moje ciało sztywnieje — lodowate kropelki zamarzają na skórze w twarde perełki.
Wzdrygam się i niemal równocześnie ściany zaczynają buczeć.
Z otworów w ścianach zaczyna kapać biała para, czemu towarzyszy coraz głośniejszy syk.
Para leci strumieniami.
Wystrzeliwuje z otworków pod ciśnieniem.
Strumienie zderzają się nad noszami i wypełniają komorę gęstą mgłą, która pochłania światło z sufitu. W miejscach, gdzie dotyka ona mojej skóry, zamrożone perełki eksplodują i wyparowują.
Wentylatory przełączają się na ssanie.
W ciągu pięciu sekund gaz zostaje odessany, pozostawiając charakterystyczny zapach, jaki unosi się w powietrzu letniego popołudnia tuż przed burzą: błyskawic i ozonu.
Mieszanka gazu i przechłodzonych perełek na mojej skórze zamieniła się w syczącą pianę, która piecze jak kwas.
Jęczę i szarpię się w pasach, zastanawiając się, jak długo to jeszcze ma trwać. Mam wysoki próg odczuwania bólu, to jednak jest na granicy — skończy się albo mnie zabije.
Myśli przelatują z prędkością światła.
Istnieje narkotyk, który mógłby wywołać coś podobnego? Wytwarzać halucynacje i ból na takim poziomie przerażającej wyrazistości?
To jest zbyt intensywne, zbyt rzeczywiste.
A jeżeli dzieje się naprawdę?
Czy to mogą być wygłupy CIA? Trafiłem do tajnej kliniki, gdzie prowadzi się eksperymenty na ludziach? Zostałem porwany?
Z sufitu, z mocą jak ze strażackiego węża, tryska wspaniała, ciepła woda, usuwając niszczycielską pianę.
Gdy przestaje lecieć, z otworów w ścianie z rykiem wystrzeliwuje gorące powietrze, owiewając moje ciało niczym pustynny wiatr.
Ból znika.
Jestem w podwyższonym stanie czuwania.
Drzwi za mną otwierają się i nosze wyjeżdżają na zewnątrz.
Leighton uważnie mi się przygląda.
— Nie było aż tak tragicznie, prawda?
Jedziemy przez salę operacyjną do znajdującej się obok sali chorych, gdzie rozluźnia mi więzy na kostkach i nadgarstkach.
Dłonią w rękawiczce podciąga mnie na noszach. Kręci mi się w głowie, wszystko wokół wiruje, dopiero po chwili świat wraca do normy.
Obserwuje mnie.
— Lepiej?
Kiwam głową.
W sali stoją komoda i łóżko ze stosikiem starannie złożonej odzieży. Ściany są tapicerowane. Nie ma ostrych krawędzi. Gdy zsuwam się ku krawędzi noszy, Leighton ujmuje mnie nad łokciem i pomaga wstać.
Nogi mam jak z gumy, kompletnie do niczego.
Podprowadza mnie do łóżka.
— Zostawię cię, żebyś się ubrał, i wrócę, gdy przyjdą twoje wyniki z laboratorium. To długo nie potrwa. Mogę na minutę wyjść?
Wreszcie odnajduję głos.
— Nie rozumiem, co się dzieje. Nie mam pojęcia, gdzie…
— Dezorientacja minie. Będę cię dokładnie monitorował. Pomożemy ci przez to przejść.
Wyjeżdża noszami w kierunku drzwi, zatrzymuje się jednak w progu i spogląda na mnie przez wizjer.
— Naprawdę bardzo dobrze znów cię widzieć, brachu. Czuję się jak w kontroli misji, gdy wracał „Apollo 13” . Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni.
Drzwi zamykają się za nim.
Trzy rygle wskakują w gniazda z dźwiękiem niczym potrójny wystrzał.
Wstaję z łóżka i podchodzę na niepewnych nogach do komody.
Jestem tak słaby, że ubranie się zajmuje mi kilka minut. Dobre spodnie, koszula z lnu, bez paska.
Znad drzwi obserwuje mnie kamera.
Wracam do łóżka, siadam w tym sterylnym, bezgłośnym pomieszczeniu i próbuję przywołać ostatnie konkretne wspomnienia. Sama próba jest jak tonięcie trzy metry od brzegu. Na suchym lądzie leżą fragmenty wspomnień i choć je widzę, i niemal mogę ich dotknąć, płuca wypełniają mi się wodą. Nie mogę utrzymać głowy nad powierzchnią. Im bardziej się staram poskładać fragmenty, tym więcej tracę energii i tym wścieklej młócę wokół, panikuję.
Wszystko, czym dysponuję w tym białym, wyściełanym pomieszczeniu, to…
Thelonious Monk.
Aromat czerwonego wina.
Stoję w kuchni i siekam cebulę.
Nastolatek rysuje.
Chwileczkę.
Nie: nastolatek.
MÓJ nastolatek.
Mój syn.
Nie: kuchnia.
MOJA kuchnia.
Mój dom.
To był rodzinny wieczór. Gotowaliśmy we dwoje. Widzę uśmiech Danieli. Słyszę jej głos i dźwięki jazzu. Czuję zapach cebuli, kwaśną słodycz wina w jej oddechu. Jej szkliste oczy. Cóż za bezpieczne i doskonałe miejsce — nasza kuchnia w rodzinny wieczór.
Nie zostałem jednak. Z jakiegoś powodu wyszedłem. Dlaczego?
Zaraz to będę miał, jestem na granicy przypomnienia sobie…
Rygle cofają się, strzelając jak karabin maszynowy i drzwi do sali stają otworem. Leighton zamienił kombinezon na klasyczny laboratoryjny kitel i stoi w progu, szczerząc zęby w uśmiechu, jakby ledwo mógł się powstrzymać przed ujawnieniem czegoś ekscytującego. Widać teraz, że jest mniej więcej w moim wieku, urodę ma jak chłopak ze szkoły z internatem, a na podbródku popołudniowy cień kogoś na tyle konserwatywnego, że nie goli się dwa razy dziennie.
— Dobre wieści — zagaja. — Niczego nie ma.
— Czyli konkretnie czego?
— Śladów napromieniowania, kontaktu z zagrożeniami biologicznymi, chorób zakaźnych. Pełne wyniki badania krwi będą rano, ale jesteś zwolniony z kwarantanny. Aha — i mam to dla ciebie.
Podaje mi zapinaną na plastikowy suwak torbę, w której są klucze i spięte klipsem banknoty.
Na kawałku przyklejonej do torby taśmy samoprzylepnej napisano czarnym flamastrem JASON DESSEN.
— Możemy? — pyta Leighton. — Wszyscy czekają na ciebie.
Wsuwam do kieszeni to, co jest najwyraźniej moją osobistą własnością i idę za Leightonem przez salę operacyjną.
W korytarzu kilku robotników ściąga plastikową wykładzinę ze ścian.
Na mój widok zaczynają klaskać.
— Dajesz, Dessen! — krzyczy znajdująca się w grupie kobieta.
Gdy się zbliżamy, szklane drzwi posłusznie się otwierają.
Wracają mi siły i zmysł równowagi.
Leighton prowadzi mnie na klatkę schodową i zaczynamy iść w górę. Metalowe stopnie dźwięczą pod naszymi stopami.
— Wszystko gra? — pyta Leighton.
— W porządku. Dokąd idziemy?
— Na raport.
— Ale ja nawet…
— Zachowaj lepiej swoje myśli na rozmowę. No wiesz — protokół i takie gówna.
Dwa podesty wyżej Leighton otwiera grube na trzy centymetry szklane drzwi. Wchodzimy do kolejnego korytarza, którego jedną ścianę zajmują biegnące od podłogi do sufitu okna. Otwiera się za nimi widok na hangar, który korytarze zdają się otaczać — w sumie na czterech poziomach — jak atrium.
Ruszam w kierunku okien, aby lepiej się we wszystkim zorientować, ale Leighton prowadzi mnie w kierunku kolejnych drzwi, z lewej strony, i wpycha mnie do słabo oświetlonego pomieszczenia, w którym za stołem, jakby oczekując na moje przybycie, stoi kobieta w czarnym kostiumie ze spodniami.
— Cześć, Jasonie — wita się.
— Cześć.
Gdy Leighton ponownie zapina mi wokół lewego ramienia urządzenie monitorujące, kobieta przez chwilę przygląda się mojemu zdziwionemu spojrzeniu.
— Nie masz nic przeciwko? — pyta Leighton. — Będę się lepiej czuł, mając trochę dłużej oko na twoje parametry. Niedługo będziemy mieli najgorsze za sobą.
Leighton delikatnie kładzie dłoń na dole moich pleców i zmusza mnie do przejścia ostatnich kilku kroków.
Drzwi zamykają się za nami.
Kobieta ma czterdzieści kilka lat i krótkie, ciemne włosy z grzywką, która kończy się tuż nad frapującymi oczami, które są jakimś sposobem równocześnie łagodne i przenikliwe.
Światło jest miękkie i niezagrażające, jak w kinie tuż przed rozpoczęciem filmu.
Obok niedużego stolika stoją dwa nietapicerowane krzesła z prostymi oparciami, na blacie laptop, dzbanek z wodą, dwie szklanki, stalowa karafka i parujący kubek, wypełniający pomieszczenie aromatem dobrej kawy.
Ściany i sufit są zrobione z dymionego szkła.
— Jasonie, jeśli zechcesz usiąść, będziemy mogli zacząć.
Waham się pięć długich sekund, rozważając odwrócenie się na pięcie i wyjście bez słowa, coś mówi mi jednak, że byłby to zły, wręcz katastrofalny pomysł.
Siadam na krześle, sięgam po dzbanek i nalewam sobie szklankę wody.
— Jeśli jesteś głodny, możemy kazać przynieść jedzenie — mówi kobieta.
— Nie, dziękuję.
W końcu siada naprzeciwko mnie, podnosi okulary na nosie i pisze coś na komputerze.
— Jest… — patrzy na zegarek — …godzina dwunasta zero siedem, drugiego października. Nazywam się Amanda Lucas, numer identyfikacyjny pracownika dziewięć-pięć-sześć-siedem i jest dziś ze mną… — wskazuje gestem w moją stronę.
— Hm… Jason Dessen.
— Dziękuję, Jasonie. W celu wyjaśnienia okoliczności towarzyszących oraz w celach dokumentacyjnych: pierwszego października, około godziny dwudziestej drugiej pięćdziesiąt dziewięć, technik Chad Hodge w trakcie rutynowej kontroli terenu wewnętrznego zauważył doktora Dessena, leżącego bez świadomości na podłodze hangaru. Uruchomiono zespół wydobywczy i doktor Dessen o godzinie dwudziestej trzeciej dwadzieścia cztery został zabrany do kwarantanny. Po dekontaminacji i wyrażeniu na podstawie wstępnych badań laboratoryjnych zgody przez doktora Leightona Vance’a doktor Dessen został przyprowadzony do sali konferencyjnej na subpoziomie drugim, gdzie rozpoczyna się nasza pierwsza sesja debriefingu.
Spogląda na mnie uśmiechnięta.
— Jasonie, jesteśmy zachwyceni, że mamy cię z powrotem. Godzina jest późna, ale większość członków zespołu przybyła z miasta z tej okazji. Jak pewnie się domyśliłeś, wszyscy przyglądają się zza szyb.
Dookoła wybucha aplauz, któremu towarzyszą radosne okrzyki, kilka osób woła moje imię.
Światło rozjaśnia się na tyle, abym mógł widzieć przez ściany. Oszklony sześcian otaczają amfiteatralnie ustawione fotele. Wokół stoi piętnaście, może dwadzieścia osób, większość się uśmiecha, niektórzy nawet ocierają oczy, jakbym wrócił z bohaterskiej misji.
Dwóch ludzi jest uzbrojonych, rękojeści ich pistoletów migoczą w świetle lamp.
Nie uśmiechają się ani nie klaszczą.
Amanda odsuwa krzesło, wstaje i dołącza do aplauzu.
Też wygląda na głęboko wzruszoną.
Po głowie krąży mi jedna myśl: „Co, do cholery, mi się przydarzyło?”.
Gdy aplauz cichnie, Amanda siada na krześle.
— Wybacz nam entuzjazm, ale jak na razie jesteś jedyną osobą, która wróciła — wyjaśnia.
Nie mam pojęcia, o czym mówi. Mam ochotę powiedzieć to głośno, ale podejrzewam, że nie powinienem tego robić.
Światła ponownie się przyciemniają.
Ściskam w dłoniach szklankę z wodą niczym linę ratunkową.
— Wiesz, na jak długo zniknąłeś? — pyta Amanda.
Gdzie zniknąłem?
— Nie.
— Na czternaście miesięcy.
Jezu…
— To dla ciebie szok?
— Można tak powiedzieć.
— No cóż, siedzenie jak na szpilkach, wstrzymany oddech i tyłki na skraju foteli. Czekaliśmy ponad rok, aby zadać te pytania: Co widziałeś? Gdzie trafiłeś? Jak wróciłeś? Opowiedz nam o wszystkim i zacznij, proszę, od początku.
Biorę łyk wody i wpijam się w ostatnie wyraźne wspomnienie jak w kruszącą się krawędź przepaści, z której zwisam: wyjście z domu w rodzinny wieczór.
I wtedy…
Szedłem chodnikiem w chłodną jesienną noc. Słyszałem dolatujące ze wszystkich barów odgłosy meczu Cubsów.
Dokąd?
Dokąd szedłem?
— Nie spiesz się, Jasonie. Nie ma presji.
Ryan Holder.
Szedłem się z nim spotkać.
Poszedłem do Village Tap i wypiłem drinka — dla dokładności dwa drinki ze światowej klasy whisky — z moim dawnym kumplem z pokoju, Ryanem Holderem.
Czy jest on jakoś odpowiedzialny za to, co się dzieje?
Znowu zadaję sobie pytanie, czy to się dzieje naprawdę?
Unoszę szklankę z wodą. Wygląda w najdrobniejszym szczególe realistycznie, łącznie ze skraplającą się na ściankach rosą i zimną wilgocią na moich palcach.
Patrzę Amandzie w oczy.
Sprawdzam ściany.
Nie roztapiają się.
Jeżeli to wywołana narkotykami jazda, nie przypomina niczego, o czym kiedykolwiek słyszałem. Żadnych wzrokowych ani słuchowych zniekształceń. Żadnej euforii. Nie chodzi o to, że to miejsce sprawia wrażenie nierealnego, lecz o to, że nie powinno istnieć. Jest tak, jakby moja obecność w tym miejscu była kłamstwem. Nie wiem, co to oznacza, czuję tak jednak w głębi duszy.
Nie, to nie jest halucynacja. To całkowicie inne zjawisko.
— Spróbujmy może inaczej — mówi Amanda. — Co ostatniego pamiętasz, zanim obudziłeś się w hangarze?
— Byłem w barze.
— Co tam robiłeś?
— Spotkałem się ze starym przyjacielem.
— A gdzie był ten bar?
— Przy Logan Square.
— Więc byłeś w Chicago.
— Uhm.
— W porządku, mógłbyś opisać…
Głos Amandy cichnie.
Widzę kolejkę metropolitalną.
Jest ciemno.
Cicho.
Zbyt cicho jak na Chicago.
Ktoś nadchodzi.
Ktoś, kto chce mi zrobić krzywdę.
Serce zaczyna mi walić.
Pocą mi się dłonie.
Odstawiam szklankę na stół.
— Jasonie, Leighton mówi mi, że twoje parametry zaczynają przekraczać normę.
Jej głos wraca, jest jednak w dalszym ciągu oddalony o ocean.
To jakaś sztuczka?
Jestem obiektem manipulacji?
Nie, nie pytaj jej o to. Nie wypowiadaj tych słów. Bądź tym, za kogo cię biorą. Ci ludzie są chłodni, spokojni, dwóch ma broń. Cokolwiek chcą od ciebie usłyszeć — powiedz to. Ponieważ jeżeli zauważą, że nie jesteś osobą, za którą cię biorą… to co wtedy?
Może wtedy nigdy stąd nie wyjdziesz.
Zaczyna mi pulsować w głowie. Unoszę dłoń i gdy dotykam potylicy, czuję zgrubienie tak wrażliwe na dotyk, aż wyrywa mi się jęk.
— Jasonie?
Ktoś mnie zranił?
Ktoś mnie napadł? A jeśli zostałem tu sprowadzony? Jeżeli ci ludzie — niezależnie od tego, jak miło wyglądają — są w zmowie z tym, kto mi to zrobił?
Dotykam skroni i czuję ślad po drugim uderzeniu.
— Jasonie…
Widzę maskę gejszy.
Jestem nagi i bezradny.
— Jasonie…
Jeszcze kilka godzin temu byłem w domu i szykowałem kolację.
Nie jestem człowiekiem, za którego mnie biorą. Co się stanie, gdy się tego domyślą?
— Leightonie, mógłbyś do nas zejść?
Niedobrze.
Nie powinno mnie być w tym pokoju.
Muszę uciec od tych ludzi.
Muszę się zastanowić.
— Amando… — Zmuszam się do powrotu do tu i teraz, do wyrzucenia z głowy pytań i strachu, ale równie bezskutecznie mógłbym próbować dobić do rozmywającego się brzegu. Nie da się o niego zahaczyć. Nie da oparcia. — To dość żenujące, ale jestem kompletnie wykończony i, szczerze mówiąc, dekontaminacja też nie była miła.
— Chcesz minutę przerwy?
— Nie miałabyś nic przeciwko temu? Potrzebuję kilku chwil, żeby przejaśniło mi się w głowie. — Wskazuję na laptop. — No i chciałbym dla niego brzmieć jako tako inteligentnie.
— Oczywiście. — Amanda wpisuje coś do komputera. — Nagranie przerwane.
Wstaję.
— Mogę cię zaprowadzić do prywatnego pokoju…
— Nie ma konieczności.
Otwieram drzwi i wychodzę na korytarz.
Na zewnątrz czeka Leighton Vance.
— Jasonie, chciałbym, abyś się położył. Twoje parametry idą w złym kierunku.
Zrywam urządzenie z ramienia i podaję mu je.
— Dzięki za troskę, ale tak naprawdę potrzeba mi jedynie kabiny w toalecie.
— Och. Oczywiście. Zaprowadzę cię.
Idziemy korytarzem.
Pcha ramieniem ciężkie szklane drzwi i wchodzimy znowu na klatkę schodową, w tej chwili pustą. Słychać jedynie wentylację, przepompowującą gorące powietrze przez pobliski wylot. Chwytam za balustradę i wychylam się nad otwartą przestrzenią.
Dwa piętra w dół, dwa w górę.
Jak wyraziła się Amanda na początku sesji? Że jesteśmy na subpoziomie drugim? Czy to oznacza, że wszystko znajduje się pod ziemią?
— Jasonie? Idziesz?
Ruszam za Leightonem i wspinam się, walcząc ze słabością nóg, z bólem głowy.
Tablica na szczycie schodów, umieszczona obok opancerzonych stalowych drzwi, informuje: ZIEMIA. Leighton przebiega palcami po klawiaturze i otwiera przede mną drzwi.
W poprzek ściany naprzeciwko znajduje się wykonany drukowanymi literami napis: VELOCITY LABORATORIES.
Z lewej: szereg wind.
Z prawej: punkt kontrolny z wyglądającym na twardziela strażnikiem, stojącym między wykrywaczem metalu a kołowrotkiem, za którym znajduje się wyjście.
Strażnik wydaje się kierować wzrok na zewnątrz, jakby jego zadaniem nie było powstrzymywanie ludzi przed wyjściem, lecz niedopuszczenie, aby ktoś wszedł.
Leighton prowadzi mnie obok wind i dalej korytarzem do podwójnych drzwi na końcu, które otwiera kartą.
Gdy wchodzimy, zapala światło i ukazuje się elegancki gabinet, którego ściany ozdobiono lotniczymi zdjęciami komercyjnych samolotów, wojskowych odrzutowców naddźwiękowych oraz napędzających je silników.
Moją uwagę przyciąga stojące na biurku zdjęcie w ramce: starszy mężczyzna obejmuje ramionami chłopca, bardzo podobnego do Leightona. Stoją w hangarze przed wielkim silnikiem turbowentylatorowym, znajdującym się w fazie montażu.
— Pomyślałem sobie, że poczujesz się bardziej komfortowo w mojej prywatnej toalecie. — Leighton wskazuje na drzwi w głębi. — Zaraz przyjdę — dodaje, siada na skraju biurka i wyciąga z kieszeni telefon. — Wołaj, gdybyś czegoś potrzebował.
Łazienka jest zimna i nieskazitelna.
Sedes, pisuar, kabina prysznicowa, na tylnej ścianie małe okienko.
Siadam na sedesie.
Klatkę piersiową mam tak ciężką, że ledwie oddycham.
Czekali na mój powrót czternaście miesięcy. Nie ma mowy, aby pozwolili mi opuścić budynek. Nie dzisiejszej nocy. Biorąc pod uwagę to, że nie jestem człowiekiem, za którego mnie uważają, może znacznie dłużej.
Chyba że to jakiś wymyślny test albo gra.
— U ciebie wszystko w porządku? — przebija się przez drzwi głos Leightona.
— Wszystko gra.
— Nie mam pojęcia, co w środku widziałeś, ale chcę, abyś wiedział, brachu, że jestem tu dla ciebie. Jeśli zaczynasz świrować, musisz mi powiedzieć, abym mógł ci pomóc.
Wstaję.
— Obserwowałem cię i muszę przyznać, że nie wyglądałeś, jakbyś był sobą.
Czy gdybym musiał wracać z nim do holu, byłbym w stanie się wyrwać, przecisnąć obok ochrony? Przywołuję w myśli obraz stojącego przy wykrywaczu metalu potężnego strażnika. Prawdopodobnie nie udałoby mi się.
— Wydaje mi się, że fizycznie wracasz do formy, ale niepokoję się o twój stan psychiczny.
Aby sięgnąć do okienka, muszę stanąć na krawędzi pisuaru. Wydaje się, że jest zamykane za pomocą dźwigni po obu stronach.
Ma nie więcej niż sześćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów i nie jestem pewien, czy się w nie zmieszczę.
Głos Leightona odbija się echem w łazience, gdy wracam w kierunku umywalki, słowa robią się znowu wyraźne.
— …najgorsze to próbować poradzić sobie z tym samemu. Bądźmy szczerzy, należysz do tych, którzy uważają, że są wystarczająco silni, aby przebić się przez wszystko.
Podchodzę do drzwi.
Jest w nich zasuwa.
Drżącymi palcami powoli obracam blokadę.
— Ale bez względu na to, co czujesz — jego głos jest oddalony jedynie o kilka centymetrów — chcę, abyś się tym ze mną dzielił i jeżeli będziemy musieli przesunąć debriefing na jutro albo nawet na następny…
Milknie, gdy zasuwa blokuje się z cichym trzaskiem.
Przez chwilę nic się nie dzieje.
Ostrożnie cofam się o krok.
Drzwi leciutko drgają, po sekundzie zaczynają gwałtownie drgać we framudze.
— Jasonie… Jason! — woła Leighton, po czym dodaje: — Potrzebuję natychmiast grupę ochrony w moim gabinecie. Dessen zamknął się w łazience.
Drzwi dygoczą, gdy Leighton uderza w nie całym ciałem, ale rygiel trzyma.
Podbiegam do okna, wspinam się na pisuar i przestawiam dźwignie po obu stronach okienka.
Leighton krzyczy do kogoś, i choć nie jestem w stanie dosłyszeć szczegółów, wydaje mi się, że zza drzwi dolatuje odgłos kroków.
Okienko się otwiera.
Do środka wpływa nocne powietrze.
Nawet stojąc na pisuarze, nie mam pewności, czy uda mi się dostać na górę.
Odbijam się od krawędzi, wyciągam ciało w kierunku otworu, udaje mi się jednak włożyć tylko jedno ramię.
Coś wali z potężną siłą o drzwi łazienki, moje buty drapią o gładką ścianę. Zero oparcia.
Spadam na podłogę, wspinam się ponownie na pisuar.
— Pospiesz się! — wrzeszczy Leighton.
Skaczę ponownie i tym razem udaje mi się zahaczyć oba ramiona o krawędź. Chwyt to żaden, ale wystarczy, aby nie spaść.
Przeciskam się, równocześnie drzwi za moimi plecami wypadają z hukiem z zawiasów.
Leighton wrzeszczy moje imię.
Przez pół sekundy kotłuję się w ciemności.
Ląduję na pysk na asfalcie.
Wstaję, zdezorientowany, oszołomiony, dzwoni mi w uszach, po policzku spływa krew.
Jestem na zewnątrz, w ciemnej uliczce między dwoma budynkami.
W okienku pojawia się głowa Leightona.
— Jasonie, nie rób tego. Pozwól sobie pomóc.
Odwracam się i ruszam biegiem. Nie zastanawiam się dokąd, najważniejsze to dotrzeć do końca zaułka.
Udaje mi się tego dokonać.
Zbiegam po ceglanych schodach.
Jestem w parku biurowego kompleksu.
Nijakie, niskie budynki gromadzą się wokół smutnego małego stawu z oświetloną fontanną.
Biorąc pod uwagę porę, nic dziwnego, że nikogo nie ma.
Pędem mijam ławki, poprzycinane krzewy, altanę, znak ze strzałką i napisem: DO ŚCIEŻKI SPACEROWEJ.
Szybki rzut okiem przez ramię: budynek, z którego właśnie uciekłem, to byle jaki, nie wart zapamiętania, czteropiętrowy przykład architektonicznej miernoty, z którego niczym z kopniętego gniazda szerszeni wypadają ludzie.
Na wysokości krańca stawu opuszczam chodnik i idę dalej żwirową ścieżką.
Pot kłuje mnie w oczy, płuca płoną, ale nie przestaję machać ramionami i stawiać nogę przed nogą.
Z każdym krokiem światła parku zostają coraz dalej z tyłu.
Przede mną nie ma nic poza zapraszającą ciemnością i prę w jej kierunku, wkraczam w nią, jakby od tego zależało moje życie.
W twarz chlasta mnie dziwny, ożywczy wiatr i zaczynam się zastanawiać, dokąd idę, bo chyba w oddali powinno być jakieś światło? Choćby drobna kropka. Dalej jednak biegnę w czarną otchłań.
Słyszę szum fal.
Docieram do plaży.
Nie ma księżyca, ale gwiazdy są wystarczająco jasne, aby dać wyobrażenie, jak skotłowana jest powierzchnia jeziora Michigan.
Odwracam się i patrzę w kierunku parku, skąd przybyłem. Wychwytuję niesione wiatrem i zarazem rwące się na nim głosy. Ciemność przecina kilka promieni latarek.
Skręcam na północ i zaczynam biec. Czuję pod stopami wypolerowane przez fale skały. Daleko, wiele kilometrów stąd, majaczy niewyraźny, nocny poblask centrum, gdzie drapacze chmur dochodzą do samej wody.
Odwracam się znowu. Niektóre światła latarek kierują się na południe, niektóre na północ.
Skracają dystans.
Oddalam się od linii brzegu, przecinam ścieżkę rowerową i kieruję ku ciągowi krzewów.
Głosy są bliżej.
Ciekawe, czy jest wystarczająco ciemno, abym pozostał niewidoczny.
Zatrzymuje mnie metrowej wysokości mur ochronny. Zaczynam się wspinać na czworaka po betonie, raniąc sobie boleśnie piszczele. Na górze nie prostuję się, dalej na czworaka przepełzam przez żywopłot, walcząc z gałęziami chwytającymi mnie za koszulę i twarz, próbującymi wbić mi się w oczy.
Po wyjściu z krzaków okazuje się, że jestem na drodze, biegnącej równolegle do brzegu.
Od strony parku dolatuje warkot silnika.
Trafiają mnie snopy światła reflektorów, przez chwilę jestem oślepiony.
Przecinam drogę, przeskakuję rozpięty między słupkami łańcuch i jestem na czyimś podwórzu. Biegnę, mijając przewrócone rowerki i zapomniane deskorolki, sunę przy ścianie, podczas gdy znajdujący się w środku pies dostaje apopleksji, w chwili, gdy skręcam za dom, zapalają się światła, mijam kolejne podwórze i przeskakuję kolejny płotek, wpadam na puste boisko baseballowe, zastanawiając się cały czas, jak długo jeszcze pociągnę.
Odpowiedź nadchodzi zaskakująco szybko.
Na skraju boiska padam. Pot mnie zalewa, każdy mięsień protestuje w bólu.
W oddali cały czas wariuje pies, ale od strony jeziora nie ma świateł latarek ani głosów.
Nie wiem, jak długo leżę i zanim jestem w stanie chwytać powietrze bez dyszenia, zdają się mijać godziny.
W końcu udaje mi się usiąść.
Noc jest chłodna, a płynąca od jeziora bryza przeciska się przez okoliczne drzewa, zdmuchując na boisko burzę jesiennych liści.
Z trudem, ale wstaję, spragniony i zmęczony. Próbuję przetworzyć w głowie ostatnie cztery godziny mojego życia, nie mam jednak w tej chwili mentalnego potencjału, by mogło mi się udać.
Wybiegam truchtem z boiska i znajduję się w robotniczej okolicy South Side.
Ulice są puste.
Mijam kolejne kwartały spokojnych, cichych domów.
Idę półtora kilometra, może nieco więcej i zatrzymuję się pośrodku pustego skrzyżowania dzielnicy biznesowej, gdzie gapię się tępo w światła migające nad głową przyspieszonym, nocnym rytmem.
Główna ulica ciągnie się jeszcze dwa kwartały, pomijając jednak wyglądający jak kibel bar po drugiej stronie ulicy z palącymi się w oknach brzydkimi neonami reklamującymi piwo, nie ma śladu życia. Gdy w chmurze dymu i przesadnie głośnej rozmowy wytaczają się na zewnątrz późni klienci, w oddali pojawiają się światła pierwszego od dwudziestu minut samochodu.
Taksówka z zapalonym znakiem, że kierowca już zjeżdża.
Wychodzę na środek skrzyżowania i staję pod ulicznym światłem, machając ramionami. Taksówka zwalnia i próbuje mnie objechać, ruszam jednak w bok, biorę kurs kolizyjny na zderzak, zmuszając kierowcę do zatrzymania się.
Opuszcza szybę, wściekły jak osa.
— Co pan, co cholery, wyprawia?
— Musi mnie pan gdzieś podwieźć.
Kierowca jest Somalijczykiem, wąską jak brzytwa twarz ma obrzuconą kępkami brody i wpatruje się we mnie zza olbrzymich okularów z grubymi szkłami.
— Jest druga w nocy — mówi. — Skończyłem na dziś. Żadnej więcej pracy.
— Proszę.
— Nie umiesz pan czytać? Popatrz pan na znak. — Klepie dłonią w dach.
— Muszę się dostać do domu.
Szyba zaczyna się podnosić.
Sięgam do kieszeni i wyciągam torebkę z moimi rzeczami, rozrywam ją i pokazuję kierowcy plik pieniędzy.
— Zapłacę więcej niż…
— Złaź mi z drogi.
— Zapłacę podwójnie.
Krawędź szyby zatrzymuje się piętnaście centymetrów od góry otworu.
— Gotówką.
— Gotówką.
Przerzucam szybko banknoty. Kurs do North Side to pewnie jakieś 75 dolarów, a obiecałem podwójną stawkę.
— Jak mamy jechać, to wsiadaj pan! — krzyczy kierowca.
Kilku klientów baru zauważyło, że na skrzyżowaniu stoi taksówka, i ruszają w naszym kierunku, krzycząc przy tym, żebym trzymał taryfę.
Mam wynik: 332 dolary i trzy przeterminowane karty kredytowe.
Wsiadam i każę się wieźć na Logan Square.
— Ale to czterdzieści kilometrów!
— Płacę podwójnie.
Kierowca wpatruje się we mnie we wstecznym lusterku.
— Gdzie pieniądze?
Wyciągam sto dolarów i podaję mu je na przód.
— Reszta na miejscu.
Łapie chciwie kasę i przyspiesza, by uciec przed pijusami.
Sprawdzam spięte klipsem banknoty. Pod gotówką i kartami kredytowymi jest prawo jazdy wydane w Illinois z moim zdjęciem, którego nigdy nie widziałem, karta na siłownię, w której nigdy nie byłem, i karta ubezpieczeniowa towarzystwa, z którego usług nigdy nie korzystałem.
Taksiarz raz za razem przygląda mi się w lusterku.
— Miałeś pan kiepską noc — mówi w końcu.
— Na to wygląda.
— Myślałem, że jest pan pijany, ale nie. Masz pan podarte ubranie. Zakrwawioną twarz.
Prawdopodobnie na jego miejscu też bym nie chciał zabrać faceta o wyglądzie bezdomnego i obłąkanego, o drugiej w nocy, ze środka pustego skrzyżowania.
— Masz pan kłopoty.
— No.
— Co się stało?
— Nie jestem do końca pewien.
— Zawiozę pana do szpitala.
— Nie. Chcę jechać do domu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki