Mroczna wiedza - ebook
Mroczna wiedza - ebook
Nowa powieść autorki bestsellerowego cyklu „Temeraire”
Szkoła dla wybrańców obdarzonych magicznymi zdolnościami, gdzie porażka oznacza... śmierć!
Pierwszy tom cyklu „Scholomance”
Scholomance to szkoła, w której nie ma nauczycieli, wakacji ani przyjaźni między uczniami – tylko strategiczne sojusze. Przetrwanie jest ważniejsze od stopni, gdyż młodzi magowie nie mogą opuścić szkoły, aż ją ukończą lub zginą. Obowiązujące w Scholomance zasady są proste: nie można chodzić samotnie po korytarzach i trzeba się strzec potworów, które czają się wszędzie. Poza tym niektórzy uczniowie praktykują czarną magię, a nawet mordują innych, żeby zwiększyć swoje szanse przeżycia.
Galadriel Higgins, zwana El, potrafi stawić czoło niebezpieczeństwom czyhającym w Scholomance, ponieważ ma ogromną moc. Mogłaby bez trudu pokonać wszystkie grasujące potwory. Problem polega na tym, że równie łatwo mogłaby także zabić pozostałych uczniów...
Naomi Novik urodziła się w Nowym Jorku. Jej matka jest Polką. Wychowała się na polskich bajkach, opowieściach o Babie-Jadze oraz książkach Tolkiena. Opublikowała dziewięć tomów cyklu o Temerairze oraz obsypane nagrodami powieści fantasy Wybrana i Moc srebra. Na zaproszenie Domu Wydawniczego REBIS odwiedziła Polskę w 2008 i 2015 roku.
Wygadana adeptka magii, która nie uznaje sztywno ustalonych norm, i szkoła, w której nie poradziłby sobie Harry Potter. Jestem oczarowana! Z niecierpliwością czekam na tom drugi. - Katarzyna Berenika Miszczuk, autorka m.in. cyklu „Kwiat Paproci”
Witajcie w Scholomance, najniebezpieczniejszej szkole w historii magii. Tutaj na nieostrożnych uczniów śmiertelne zagrożenie czyha za każdym rogiem. Mroczna wiedza to wciągająca opowieść o odwadze, poświęceniu oraz poszukiwaniu akceptacji i zrozumienia wśród rówieśników. - Paulina Hendel, autorka m.in. cyklu „Żniwiarz”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-833-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POŻERACZ DUSZ
Zdecydowałam, że Orion musi umrzeć, kiedy po raz drugi uratował mi życie. Dotychczas jakoś go tolerowałam, ale moja cierpliwość ma granice. Byłoby w porządku, gdyby ratował mi życie wielokrotnie, dziesięć, trzynaście czy więcej razy – trzynastka to szczególna liczba. Orion Lake, mój osobisty ochroniarz; pogodziłabym się z tym. Jednak byliśmy w Scholomance już prawie trzy lata i wcześniej w żaden sposób mnie nie wyróżniał.
Powiecie, że jestem samolubna, bo zamierzam zamordować bohatera, któremu jedna czwarta naszej klasy zawdzięcza życie. No cóż, szkoda tych cieniasów, którzy nie poradzą sobie bez jego pomocy. W końcu nie wszyscy mamy przeżyć. Szkoła musi jakoś się żywić.
Ach, a co ze mną, zapytacie, skoro musiał mnie ratować? Nawet dwukrotnie? Właśnie dlatego musi zniknąć. To on w zeszłym roku spowodował wybuch w laboratorium alchemicznym podczas walki z chimerą. Musiałam wygramolić się spod gruzów, gdy on biegał sobie i rąbał mieczem jej ziejący ogniem ogon. A ten pożeracz dusz był w moim pokoju najwyżej pięć sekund, gdy Orion wpadł do środka; musiał deptać mu po piętach, zapewne goniąc go po korytarzu. Ten stwór wpadł tutaj w poszukiwaniu drogi ucieczki.
Tylko kto zechce słuchać moich wyjaśnień? Chimera mogła mnie nie dopaść, gdyż w laboratorium było wówczas ponad trzydzieścioro dzieciaków, ale dramatyczny ratunek w moim pokoju to zupełnie inna sprawa. Cała szkoła uważała, że właśnie dołączyłam do tłumu nieszczęsnych nieudaczników uratowanych przez błyskotliwego Oriona Lake’a, co było nie do zniesienia.
Nasze pokoje nie były duże. Stał zaledwie kilka kroków od mojego biurka, nadal zasapany i pochylony nad bulgoczącą fioletową galaretą, w którą zmienił się pożeracz dusz, powoli wsiąkającą w szczeliny posadzki. Lepsze to, niż gdyby miała się rozlać po całym pokoju. Gasnący już blask jego rąk oświetlał mu twarz, wcale nie nadzwyczaj urodziwą. Miał wielki haczykowaty nos, który kiedyś może będzie pasował do reszty, ale teraz był po prostu za duży, oraz czoło zlane potem i oblepione przydługimi srebrzystosiwymi włosami, których nie obcinał o trzy tygodnie za długo. Większość czasu spędzał w nieprzeniknionym kręgu swoich oddanych wielbicieli, tak więc jeszcze nigdy nie byłam tak blisko niego. Wyprostował się i otarł pot przedramieniem.
– Nic ci nie jest… Gal, tak? – zapytał, wcierając trochę soli w ranę.
Od trzech lat chodziliśmy do tej samej klasy.
– Nie dzięki tobie i twojej bezgranicznej fascynacji wszystkimi złowrogami, jakie tu krążą – odparłam lodowatym tonem. – I nie Gal, nie jestem Gal, tylko Galadriel – to imię to nie mój pomysł, nie gapcie się – a jeśli nie potrafisz wypowiedzieć tylu sylab za jednym razem, to wystarczy El.
Gwałtownie podniósł głowę i zamrugał z rozdziawionymi ustami.
– Och. Hm. Prze… przepraszam? – powiedział, nieco podnosząc głos, jakby nie rozumiał, co się dzieje.
– Nie, nie – rzuciłam. – To ja przepraszam. Najwyraźniej wypadłam z roli. – Melodramatycznie przycisnęłam dłoń do czoła. – Orionie, byłam taka przerażona – jęknęłam i rzuciłam się na niego. Lekko się zachwiał, bo byliśmy takiego samego wzrostu. – Dzięki Bogini, że przybyłeś mnie ocalić, sama nigdy nie poradziłabym sobie z pożeraczem dusz.
I udałam, że żałośnie szlocham w jego pierś.
Nie do wiary, on naprawdę spróbował mnie objąć i poklepać po ramieniu, tak już weszło mu to w krew. Walnęłam go łokciem w brzuch, uwalniając się. Zaskowyczał, zatoczył się i wytrzeszczył gały.
– Nie potrzebuję twojej pomocy, ty nieznośny czubku – powiedziałam. – Trzymaj się ode mnie z daleka albo pożałujesz.
Wypchnęłam go za próg i zatrzasnęłam drzwi kilka centymetrów przed jego nosem. Miałam przelotną satysfakcję, widząc głębokie zaskoczenie na jego twarzy, zanim znikła mi z oczu za metalową płytą drzwi z wielką wytopioną dziurą w miejscu klamki i zamka. Piękne dzięki, bohaterze. Spojrzałam na nią gniewnie i wróciłam do mojego biurka w chwili, gdy galaretowata pozostałość pożeracza dusz całkiem się zapadła, sycząc jak para uchodząca z dziurawej rury i wypełniając pokój naprawdę odrażającym trupim odorem.
Byłam tak rozzłoszczona, że musiałam sześć razy rzucać zaklęcie oczyszczające. Po czwartym razie wstałam, cisnęłam najnowszym rozpadającym się starożytnym zwojem w nieprzeniknioną ciemność po drugiej stronie biurka i krzyknęłam z wściekłością:
– Nie chcę przywołać armii dżinnów! Nie potrzebuję żywego ognia! Chcę oczyścić mój cholerny pokój!
W odpowiedzi z otchłani wyleciało ogromne tomiszcze oprawione w wyblakłą i popękaną skórę, z ostrymi narożami, które nieprzyjemnie zazgrzytały o metalowy blat biurka. Ta skóra zapewne była świńska, ale najwidoczniej ktoś chciał, by myślano, że została zdarta z człowieka, co było prawie równie niegodziwe. Otworzyła się sama na stronie z instrukcjami, które wyjaśniały, jak podporządkować sobie cały tłum ludzi. Ci zapewne oczyściliby mój pokój, gdybym im kazała.
W końcu musiałam wyjąć jeden z tych głupich kryształów mojej matki, usiąść na wąskim skrzypiącym łóżku i medytować przez dziesięć minut w unoszącym się wokół mnie smrodzie pożeracza dusz, którym przesiąkały moje ubrania, pościel i papiery. Może myślicie, że każdy odór powinien szybko zniknąć, skoro cała jedna ściana mojego pokoju jest otwarta, z panoramicznym widokiem na mistyczną ciemną otchłań, co najmniej jakbym mieszkała na statku kosmicznym pędzącym prosto w czarną dziurę, ale się mylicie. Kiedy w końcu zdołałam powrócić z głębin szalejącego gniewu, zepchnęłam oprawioną w świńską skórę księgę z biurka z powrotem w otchłań – i zrobiłam to piórem, nie dotykając jej, na wszelki wypadek. Powiedziałam najspokojniej, jak mogłam:
– Chcę rzucić proste zaklęcie oczyszczające niepożądaną plamę i przykry zapach.
Nagle na biurku wylądował z łoskotem ogromny tom zatytułowany _Amunan Hamwerod_, z mnóstwem zaklęć napisanych po staroangielsku – czyli w martwym języku, który znam najsłabiej – i nie otworzył się na żadnej konkretnej stronie.
Zawsze przydarzają mi się takie rzeczy. Jedni czarodzieje potrafią wpływać na pogodę, rzucać zaklęcia przekształcające lub walczyć z magicznymi stworami jak szanowny Orion. Ja mam zdolność powodowania ogromnych zniszczeń. Wszystko to wina mojej mamy, oczywiście, tak samo jako to głupie imię. Ona jest jedną z tych od kwiatów, paciorków i kryształów, tańczących dla Bogini w świetle księżyca. Dla niej wszyscy są cudowni, a każdy, kto zrobi coś złego, z pewnością jest niezrozumiany lub nieszczęśliwy.
Ona nawet wykonuje masaże lecznicze zwyczajnym śmiertelnikom, ponieważ „to takie odprężające, sprawiać, że ludzie czują się lepiej”. Większość czarowników nie trudzi się pracą ze zwyczajnymi – która jest uważana za uwłaczającą godności – a jeśli nawet, to tylko żeby znaleźć sobie jakieś zajęcie. Jak ktoś, kto odchodzi na emeryturę po czterdziestu sześciu latach i nikt nie pamięta, co on właściwie robił, senny bibliotekarz, którego czasem zauważasz bezcelowo wędrującego między regałami, trzeci wicedyrektor działu sprzedaży, który pojawia się tylko na posiedzeniach zarządu; takie osoby. Są zaklęcia wyszukujące lub tworzące takie posady, które zapewniają środki potrzebne do życia oraz dają dużo wolnego czasu na zebranie mocy i przemienienie taniego mieszkanka w dwunastopokojowy apartament. To nie dla mamy. Ona za te masaże pobiera tylko symboliczną zapłatę, a i to tylko dlatego, że jeśli wykonujesz je za darmo, ludzie krzywo na ciebie patrzą – i powinni.
Naturalnie w rezultacie stałam się jej skrajnym przeciwieństwem, czego każdy choć trochę rozumiejący zasadę równowagi mógł się spodziewać, i kiedy chcę uporządkować mój pokój, dostaję instrukcje, jak omieść go płomieniem. Nie żebym naprawdę mogła użyć tych cudownie katastroficznych zaklęć, które szkoła tak ochoczo mi podsuwa. To zabawne, ale nie można w mgnieniu oka wyczarować armii demonów. Do tego potrzeba mocy, i to mnóstwo. A nikt nie pomoże ci jej zebrać, żebyś wezwała sobie armię demonów, więc bądźmy realistami, do tego potrzeba czarnej magii.
Wszyscy – prawie wszyscy – od czasu do czasu jej używają i nie uważają tego za niegodne. Do takich rzeczy jak przemiana kromki chleba w ciastko niepotrzebna jest moc i wszyscy uważają to za nieszkodliwy trik. No cóż, czar musi skądś wziąć moc i jeśli samemu się jej nie zebrało, to zapewne pochodzi od czegoś żywego, ponieważ łatwiej jest ją uzyskać od czegoś, co żyje i się porusza. Tak więc ty masz swoje ciastko, a kolonia mrówek w twoim ogrodzie za domem nagle wymiera i znika.
Mama nie użyłaby czarnej magii nawet do podgrzania herbaty. Jeśli jednak ktoś jest mniej zasadniczy, tak jak większość ludzi, może sobie codziennie wyczarowywać trzypiętrowy tort z ziemi oraz mrówek i mimo to umrzeć spokojnie w łóżku w wieku stu pięćdziesięciu lat. Zakładając, że nie umrze prędzej od nadmiaru cholesterolu. Jeśli jednak zaczniesz używać czarów na większą skalę, na przykład do obracania miast w perzynę, wyrzynania w pień całych armii lub robienia tysiąca innych bezużytecznych rzeczy, które doskonale potrafiłabym robić, nie uzyskasz jej w dostatecznej ilości inaczej jak dzięki pobraniu mocy – albo siły życiowej, nieziemskiej energii, magicznego pyłu czy jak chcesz to zwać – od istot na tyle złożonych, żeby im się to nie podobało i żeby stawiły opór. Kiedy próbujesz odebrać im ją przemocą, moc staje się zbrukana, a ty psychicznie pokiereszowany – i dość często one wygrywają.
Jednak to nie byłoby dla mnie problemem. Umiałabym wspaniale zdobywać moc, gdybym była tak głupia lub zdesperowana, żeby tego próbować. Muszę to przyznać mamie: dzięki nonsensownemu rodzicielskiemu przywiązaniu jej śliczna roziskrzona i czysta aura spowijała moją wystarczająco długo, żebym przedwcześnie nie zajęła się czarami. Kiedy przynosiłam do domu żabki, żeby obejrzeć sobie ich wnętrzności, tłumaczyła mi nadzwyczaj łagodnie:
– Nie, kochanie, nie krzywdzimy żywych stworzeń.
Potem zabierała mnie do naszego wiejskiego sklepiku i kupowała lody, żeby wynagrodzić to, że odebrała mi żabki. Miałam pięć lat, a lody i tak były jedynym powodem tej mojej żądzy mocy, więc jak się domyślacie, przynosiłam jej wszystkie takie moje znaleziska. I zanim urosłam na tyle, że nie mogłaby mnie już powstrzymać, byłam wystarczająco duża, by rozumieć, co się dzieje z czarodziejami, którzy używają czarnej magii.
Przeważnie zaczynają to robić starsi, bliscy ukończenia szkoły, ale na moim roku też jest kilku, którzy tego próbują. Czasem, gdy Yi Liu zerknie na ciebie znienacka, jej oczy robią się zupełnie białe. I paznokcie ma czarne jak noc, a ja wiem, że nie jest to lakier. Jack Westing wydaje się normalny, zwyczajny uśmiechnięty amerykański blondasek, i większość ludzi uważa go za cudownego chłopca, lecz jeśli mijając jego pokój, głęboko wciągniesz powietrze, to wyczujesz słaby odór rzeźni. Przynajmniej ja go czuję. Mieszkająca trzy pokoje dalej Luisa znikła na początku roku i nikt nie wie, co się z nią stało – w czym nie ma niczego niezwykłego, ale jestem prawie pewna, że jej szczątki są w jego pokoju. Potrafię wyczuć takie rzeczy, chociaż wolałabym o nich nie wiedzieć.
Gdybym się poddała i zaczęła używać czarów, śmigałabym tu na ohydnych – trzeba przyznać – błoniastych nietoperzych skrzydłach, demonicznych, ale tak czy owak skrzydłach. Scholomance chętnie wypuszcza czarowników – niemal nigdy ich nie zabija. To resztę z nas odwiedzają pożeracze dusz, które wciskają się przez szpary w drzwiach wczesnym popołudniem, lub waurie, które wypełzają z odpływów i owijają się wokół kostek naszych nóg, kiedy próbujemy wziąć prysznic czy czytamy lektury rozpuszczające oczy. Nawet Orion nie jest w stanie uratować wszystkich. Najczęściej mniej niż jedna czwarta klasy kończy szkołę, a osiemnaście lat temu – jestem pewna, że nieprzypadkowo mniej więcej wtedy został poczęty Orion – ukończyło ją zaledwie tuzin uczniów, i to sami czarownicy. Po prostu połączyli siły i załatwili pozostałych uczniów, odbierając im ogromną ilość mocy.
Rzecz jasna, rodziny tych pozostałych zorientowały się, co zaszło – ponieważ było to oczywiste; ci idioci nie pozwolili najpierw uciec dzieciom z enklawy – i wytropiły ten tuzin czarowników. Ostatni z nich zginął, zanim rok później moja mama ukończyła szkołę, i taki był koniec Ręki Śmierci, czy jak tam nazywali swoją grupę.
I nawet jeśli jesteś chytrym małym nocnym podkradaczem mocy, który mądrze wybiera swe ofiary i czyni to niepostrzeżenie, jest to droga po równi pochyłej. Śliczny Jack już kradnie siłę życiową ludzkich istot, więc zacznie gnić od wewnątrz przed upływem pięciu lat od ukończenia szkoły. Jestem pewna, że ma doskonały plan powstrzymania tego rozkładu, jak wszyscy czarownicy, ale nie sądzę, żeby naprawdę zdołał go zrealizować. Jeśli nie wymyśli czegoś specjalnego w ciągu dziesięciu, najwyżej piętnastu lat, rozsypie się całkowicie w groteskowo gwałtowny sposób. Przekopią jego piwnicę i znajdą w niej setki ciał, po czym wszyscy będą cmokać i mówić, o panie, a wydawał się takim miłym młodzieńcem.
Jednak w tym momencie, walcząc z kolejnymi zapisanymi maczkiem stronicami staroangielskich zaklęć przydatnych w gospodarstwie domowym, byłam przekonana, że przydałaby mi się odrobina czarów. Gdyby kiedykolwiek mrugoskoczki zaczęły zjadać moje łuskane płatki, to choć wiem o nich tyle samo co wy, byłabym przygotowana. Tymczasem bańki galarety po pożeraczu dusz wciąż pękały z cichym trzaskiem, wypuszczając gaz, niczym przetaczające się w oddali gromy zapowiadające kolejne fale straszliwego smrodu.
Już harowałam cały dzień, przygotowując się do końcowych egzaminów. Zostały do nich zaledwie trzy tygodnie i jeśli przyłożyło się dłoń do ściany łazienki, już można było wyczuć cichy szczęk włączających się średnich biegów szykujących się do kolejnego, opuszczającego nas obrotu. Sale lekcyjne pozostają w tym samym miejscu blisko osi, a nasze pokoje, początkowo znajdujące się na tym samym poziomie co jadalnia, co roku opadają niżej, jak nakrętka na śrubie, aż na sam dół – przed ukończeniem szkoły. W przyszłym roku znajdzie się tam nasza klasa, choć nikomu się tam nie spieszy. Bardzo bym nie chciała oblać jakiegoś egzaminu i przygotowywać się do poprawki.
Po popołudniowym wkuwaniu bolały mnie krzyż, tyłek i kark, a oświetlenie mojego biurka zaczęło migotać i przygasać, gdy ślęczałam nad grubym tomem, wpatrując się w maleńkie litery. Zdrętwiała mi ręka, w której trzymałam słownik języka staroangielskiego. Przywołanie żywego ognia, który pochłonąłby resztki pożeracza dusz, księgę z zaklęciami, słownik, moje biurko i całą resztę, było coraz bardziej kuszącym rozwiązaniem.
Długotrwałe uprawianie czarnej magii nie jest zupełnie niemożliwe. Liu nic się nie stanie; ona robi to o wiele ostrożniej niż Jack. Założę się, że wykorzystała dozwolony limit wagi ciała, żeby zabrać tu worek chomików lub innych stworzeń, i poświęca je powoli, jedno po drugim. Jakby wypalała paczkę papierosów tygodniowo, a nie cztery paczki dziennie. Jednak może sobie na to pozwolić, ponieważ nie jest zupełnie sama. Ma dużą rodzinę – jeszcze nie dość liczną, by stworzyć własną enklawę, ale niewiele brakuje – i wieść niesie, że jest w niej wielu czarowników; taką mają strategię. Ma dwie kuzynki bliźniaczki, które pojawią się tu w przyszłym roku, i używając czarów, będzie mogła je chronić przez pierwszy rok. A kiedy Liu skończy szkołę, będzie miała różne możliwości. Jeśli zechce, będzie mogła dać sobie spokój z magią, podjąć jedną z tych zwyczajnych prac, żeby mieć na życie, i liczyć na ochronę i wsparcie rodziny. Za jakieś dziesięć lat odzyska równowagę psychiczną na tyle, żeby znów używać mocy. Albo zawodowo zająć się czarną magią: zostać jedną z tych czarownic, którym enklawowcy sowicie płacą za wykonywanie czarnej roboty i nie pytają, skąd się bierze ich moc. Dopóki nie zacznie przesadzać – na przykład rzucać takie zaklęcia, jakie są moją specjalnością – zapewne będzie jej dobrze.
Ja jednak nie mam żadnej rodziny poza moją matką, a z pewnością żadnej enklawy, która by mnie wspierała. Mieszkamy w pobliżu Cardigan w Walii w komunie Promienny Umysł, która szczyci się także posiadaniem szamana, dwóch uzdrowicieli dusz, grupki wiccan oraz zespołem tancerzy morrisa. A wszyscy oni mają taką samą realną moc, czyli żadną, i wszyscy byliby przerażeni, gdyby zobaczyli mamę czy mnie rzucającą prawdziwe czary. No, tylko mnie. Mama czerpie magiczną moc przez taniec z gromadą ochotników – mówiłam jej, że powinna pobierać za to opłaty, ale nie chce – po czym rozdaje ją ochoczo i radośnie, tralala. Ludzie pozwalają nam jadać przy swoich stołach, ponieważ ją kochają, bo kto by nie kochał, i postawili jej jurtę, gdy przyszła do nich prosto ze Scholomance i w trzecim miesiącu ciąży, ale nikt z nich nie mógł pomóc mi w nauce magii ani obronić mnie przed szalejącymi złowrogami. Nawet gdyby mogli, nie zrobiliby tego. Nie lubią mnie. Nikt mnie nie lubi, poza mamą.
Tato zginął tutaj, na końcu szkoły, wyciągając z niej mamę. Nazywamy to absolutorium, ponieważ tak nazywają to Amerykanie, a oni ponoszą lwią część kosztów jej utrzymania od około siedemdziesięciu lat. Kto płaci orkiestrze, dyktuje, co ma grać, i tak dalej. Jednak nie jest to uroczyste zakończenie. Po prostu moment, w którym wszyscy najstarsi uczniowie są gromadzeni w auli, na samym dole szkoły, i próbują przedrzeć się przez pierścień czekających na to złowrogów. Mniej więcej połowa absolwentów, czyli tych, którzy zdołali dożyć tej chwili, wydostaje się stąd. Tato nie zdołał.
On miał rodzinę; mieszkają w pobliżu Mumbaju. Mamie udało się ich odnaleźć, ale dopiero wtedy, kiedy miałam już pięć lat. Ona i ojciec nie dzielili się informacjami o realnym świecie ani nie planowali, co będą robić, kiedy skończą szkołę i wrócą do swoich domów. To byłoby zbyt rozsądne. W szkole byli ze sobą zaledwie jakieś cztery miesiące, ale byli bratnimi duszami i miłość miała wskazać im drogę. Oczywiście zapewne wskazała, mamie.
Tak czy inaczej, gdy ich znalazła, okazało się, że jego rodzina jest bogata, ma pałace, klejnoty i dżinnów na służbie, a co ważniejsze, zdaniem mamy, pochodzi ze starożytnej hinduistycznej enklawy, w której surowo przestrzegano zasad magii. Ta enklawa została zniszczona w okresie brytyjskiej dominacji, ale oni nadal przestrzegają tych zasad. Nie jedzą mięsa, a tym bardziej nie rzucają czarów. Z radością przeniosła się do nich, a oni wszyscy bardzo chętnie nas przyjęli. Nie wiedzieli, co się stało z tatą. Ostatnie wiadomości od niego otrzymali, kiedy kończył pierwszy rok szkoły. Najstarsi uczniowie zbierają listy od nas na tydzień przed ukończeniem szkoły. Ja w tym roku już napisałam mój i dałam kopie kilku dzieciakom z londyńskiej enklawy. Był krótki i słodki: „wciąż żyję i dobrze się uczę”. Musiałam się streszczać, żeby nikt nie mógł odmówić dołączenia go do innych, w przeciwnym razie wykorzystaliby ten pretekst.
Tato wysłał taką notatkę do swojej rodziny, więc wiedzieli, że przeżył pierwszy rok. A potem nie wrócił. Jeszcze jeden z setek dzieciaków rzuconych tam na zatracenie. Gdy mama w końcu odnalazła jego rodzinę i powiedziała im o mnie, poczuli się tak, jakby jednak odzyskali jakąś część taty. Przysłali nam bilety w jedną stronę, a mama pożegnała się ze wszystkimi w komunie i zapakowała mnie wraz z całym naszym ziemskim dobytkiem.
Jednak kiedy tam przybyłyśmy, moja prababka tylko na mnie spojrzała, po czym miała proroczą wizję i orzekła, że jestem duszą udręczoną, która sprowadzi śmierć i zniszczenie na wszystkie enklawy świata, jeśli się mnie nie powstrzyma. Mój dziadek i jego bracia rzeczywiście usiłowali mnie powstrzymać. Tylko ten jeden raz mama naprawdę wyszła z siebie. Jak przez mgłę pamiętam, że stała w naszym pokoju, a ci czterej niezdarnie usiłowali usunąć ją z drogi i mnie zabrać. Nie wiem, co zamierzali ze mną zrobić, gdyż żaden z nich nie skrzywdziłby muchy, ale domyślam się, że wyglądało to groźnie.
Spierali się chwilę i potem nagle wszystko zalało straszliwie ostre światło, od którego bolały mnie oczy, a mama zawijała mnie w koc. Boso i w nocnej koszuli wyszła z zajmowanego przez rodzinę kompleksu zabudowań, a oni stali tylko przygnębieni i nie próbowali jej dotknąć. Dotarła do najbliższej drogi i wystawiła kciuk, a jakiś kierowca zabrał nas i zawiózł aż na lotnisko. Tam jakiś miliarder wsiadający do prywatnego odrzutowca lecącego do Londynu zobaczył ją stojącą ze mną w holu lotniska i zaproponował, że ją zabierze. Raz do roku wciąż pojawia się w komunie na tygodniowe oczyszczanie duchowe.
Oto cała mama. Ale nie ja. Moja prababka była pierwsza w długiej kolejce ludzi, którzy zobaczyli mnie, uśmiechnęli się i zaraz przestali się śmiać, zanim powiedziałam choć słowo. Nikt nigdy nie zaproponuje mi podwózki ani tańca w środku lasu, żeby pomóc mi zebrać moc, nie podzieli się ze mną jedzeniem ani – co ważniejsze – nie stanie ze mną do walki z wszystkimi tymi paskudnymi stworami, które nieustannie atakują czarodziei, szukając pożywienia. Gdyby nie mama, nie byłabym mile widziana nawet w moim domu. Nie uwierzylibyście, ilu miłych ludzi z komuny – którzy piszą długie szczere listy do polityków i regularnie chodzą protestować przeciwko wszystkiemu, od niesprawiedliwości społecznej po wymieranie nietoperzy – radośnie mówiło mi, gdy ukończyłam czternaście lat, że pewnie się cieszę, że odchodzę z komuny do szkoły – ha, ha – bo z pewnością później zechcę pójść własną drogą, zobaczyć trochę świata i tak dalej.
Nie żebym chciała wrócić do tej komuny. Nie wiem, czy ktoś, kto tego nie spróbował, potrafi pojąć, jak okropnie jest być nieustannie otoczonym przez ludzi, którzy wierzą we wszystko, od krasnoludków poprzez zbawienne działanie sauny po bożonarodzeniowe kolędy, ale nie uwierzą, że naprawdę masz magiczne zdolności. Dosłownie pokazywałam im to albo próbowałam pokazać; trzeba mnóstwo mocy, żeby rzucić choćby skromne zaklęcie rozniecające ogień, kiedy obserwuje cię zwyczajny człowiek, głęboko przekonany, że jesteś głupim dzieckiem z zapalniczką w rękawie. Łatwo wtedy popełnić błąd. Jednak nawet jeśli zdołasz rzucić jakieś należycie efektowne zaklęcie, wszyscy powiedzą, och, to zdumiewające, a następnego dnia dojdą do wniosku, że coś im się przywidziało. A potem jeszcze bardziej będą mnie unikać. Nie chcę być tutaj, ale jeszcze bardziej nie chcę być tam.
Och, to oczywiście kłamstwo. Codziennie marzę o powrocie do domu. Ograniczam sobie do pięciu minut dziennie chwile, gdy staję przed wentylatorem w ścianie, w bezpiecznej odległości, lecz czując ruch powietrza, zamykam oczy, przyciskam dłonie do twarzy, by nie czuć woni przegrzanego oleju oraz zastarzałego potu, i udaję, że wdycham zapach wilgotnej ziemi, zeschniętych płatków róż, marchewek pieczonych w maśle, wiatr przemyka wśród drzew, i jeśli otworzę oczy, będę leżała na plecach na polanie, a słońce właśnie skryje się za chmurą. Natychmiast zamieniłabym mój pokój na jurtę w lesie, nawet po dwutygodniowym deszczu, kiedy wszystko, co posiadam, pokrywa pleśń. To i tak lepsze od zapachu pożeracza dusz. Brak mi nawet ludzi, w co nie uwierzyłabym wcześniej, lecz po trzech latach spędzonych tutaj ucieszyłby mnie nawet widok kwaśnej miny Philippy Wax i jej zaciśniętych ust.
No dobrze, nie, nie ucieszyłby mnie i jestem najzupełniej pewna, że moja radość z powrotu znikłaby w ciągu tygodnia. Tak czy inaczej, bardzo jasno dano mi do zrozumienia, że nie jestem tam mile widziana, a w ostateczności niechętnie. Na pewno nie wtedy, gdybym próbowała znów tam osiąść, kiedy opuszczę szkołę. Rada komuny – której Philippa jest sekretarzem – zapewne znalazłaby jakiś pretekst, żeby mnie wyrzucić. Niejeden raz mówiono o mojej negatywnej aurze, nie zważając, czy to słyszę, czy nie. No i po prostu zrujnowałabym życie mamie, ponieważ bez namysłu odeszłaby razem ze mną.
Już zanim przybyłam do Scholomance, wiedziałam, że moją jedyną nadzieją na w miarę porządne życie – o ile wydostanę się stąd i będę w ogóle je prowadzić – jest dostanie się do jakiejś enklawy. Byłabym tam osamotniona, ale przynajmniej większość niezależnych czarodziei znajduje tam przyjaciół, którzy tworzą wspólny krąg, ochraniają się wzajemnie, gromadzą moc, trochę współpracują. Nawet gdyby ludzie polubili mnie na tyle, żeby pozwolić mi zostać, czego dotychczas nie doświadczyłam, nie mieliby ze mnie dużego pożytku. Zwyczajni ludzie potrzebują mopa, a nie granatnika, a ja od dwóch godzin rozpaczliwie próbuję rzucić zaklęcie myjące podłogę.
Jeśli jednak jesteście w ekskluzywnej enklawie z kilkuset czarodziejami i śmiercionośny wyrm wypełza z czeluści pobliskiej jaskini lub inna enklawa wypowiada wam wojnę, potrzebujecie kogoś, kto potrafi zarżnąć krowę w ofierze i użyć wszystkich piekielnych ogni, żeby was obronić. Jeśli macie w waszej enklawie osobę o takiej reputacji, zazwyczaj wcale nie zostaniecie zaatakowani, więc nie trzeba będzie składać w ofierze żadnych krów, a ja nie będę musiała poddawać się psychoterapii i tracić pięciu lat życia, a co gorsze, znosić płacz mojej mamy.
Jednak wszystko to zależy od mojej reputacji. Nikt nie zaprosi mnie do enklawy ani nawet nie zaproponuje sojuszu przed egzaminem końcowym, jeśli będę uważana za nieszczęsną damę w opałach, którą musi ratować miejscowy bohater. Na pewno nie zrobią tego z czystej sympatii do mnie. Tymczasem Orion na nikim nie musi robić wrażenia. On nawet nie jest zwykłym enklawowcem. Jego matka jest jedną z głównych kandydatek na następną dominę Nowego Jorku, wciąż chyba najpotężniejszej enklawy na świecie, a jego ojciec jest sztukmistrzem. Orion mógłby się nie wysilać, zaliczyć wymagane minimum kursu, po czym spędzić resztę życia bezpiecznie i komfortowo, otoczony przez najlepszych czarodziei i najwspanialszą sztukę na świecie.
Zamiast tego robi z siebie w szkole widowisko. Zabicie tego pożeracza dusz za moimi plecami było chyba jego czwartym bohaterskim czynem w tym tygodniu. Ratuje każdą ofermę i słabeusza, nie zastanawiając się, kto za to zapłaci. Ponieważ na pewno ktoś będzie musiał zapłacić. Chociaż w każdej minucie mojego pobytu w szkole pragnę wrócić do domu, doskonale wiem, jak ogromnym szczęściem jest pobyt tutaj. Mam to szczęście tylko dlatego, że szkoła została zbudowana głównie przez enklawę Manchesteru, jeszcze w spowitych mgłą edwardiańskich czasach, a obecne enklawy Wielkiej Brytanii zdołały utrzymać uprzywilejowaną pozycję przy przydziale miejsc. To może się zmienić w nadchodzących latach, gdyż enklawy Szanghaju i Dżajpuru grożą utworzeniem zupełnie nowej szkoły w Azji, jeśli szybko nie nastąpią istotne zmiany w regulaminie przyjęć – ale przynajmniej na razie każdy niezależny dzieciak z Wielkiej Brytanii zostaje automatycznie wpisany na listę przyjmowanych.
Mama proponowała, że mnie z niej usunie, ale nie byłam tak szalona, żeby jej na to pozwolić. Enklawy stworzyły szkołę, ponieważ na zewnątrz jest jeszcze gorzej. Wszystkie te złowrogi wypełzające z przewodów wentylacyjnych, rur i szpar pod drzwiami nie biorą się stąd – one przychodzą do Scholomance, ponieważ tutaj jesteśmy my: bezbronni młodzi czarodzieje tryskający mocą, której wciąż dopiero uczymy się używać. Dzięki podręcznikowi nauki o złowrogach, z którego uczyłam się w pierwszej klasie, wiem, że kiedy mamy od trzynastu do osiemnastu lat, nasza atrakcyjność zwiększa się dwukrotnie co sześć miesięcy, pod ochronną warstewką cienką jak skorupka jajka, a nie twardą jak rzemień skórą dorosłego czarodzieja. Tej metafory nie wymyśliłam sama, lecz wzięłam ją prosto z tej książki, w której z satysfakcją i z najdrobniejszymi szczegółami opisano, jak bardzo złowrogi chcą nas pożreć: bardzo, naprawdę bardzo.
Tak więc w spowitych mgłą zapomnienia latach końca XIX wieku sławny mistrz sztuki sir Alfred Cooper Browning – trudno nie podać jego nazwiska, gdyż widnieje tu niemal wszędzie – wymyślił Scholomance. Chociaż przewracam oczami na widok tych wszechobecnych tabliczek, szkoła została zaprojektowana naprawdę sensownie. Ze światem łączy ją tylko brama dla absolwentów. Otoczona niezliczonymi warstwami magicznych zaklęć i barier. Jeśli jakiś przedsiębiorczy złowróg się przez nią przedostanie, znajdzie się w auli, która jest połączona z resztą szkoły tylko absolutnie niezbędnymi rurami i kanałami wentylacyjnymi, również zabezpieczonymi zaklęciami i barierami.
Tak więc złowrogi wpadają w pułapkę i tracą mnóstwo czasu na próby dostania się i wydostania, walcząc ze sobą i pożerając się nawzajem, a największe i najniebezpieczniejsze nie mogą przejść dalej. Muszą przez cały rok tkwić w auli, pożywiając się innymi złowrogami, i czekać, aż będą mogły się obeżreć absolwentami. Tutaj o wiele trudniej nas dopaść niż na zewnątrz, na przykład w jurcie. Zanim zbudowano szkołę, nawet dzieci z enklaw często bywały pożerane, a obecnie dorosłego wieku dożywa jedna dwudziesta niezależnych dzieciaków, które nie dostały się do Scholomance. W porównaniu z tym jedna czwarta to całkiem niezły wynik.
Ta ochrona ma jednak swoją cenę. Płacimy za nią naszą pracą, udręką i strachem, a to wszystko tworzy moc, która zasila szkołę. A przede wszystkim płacimy tymi, którym się nie udaje przeżyć, cóż więc tak naprawdę dobrego robi Orion, kiedy ratuje ludzi? Tę cenę i tak w końcu trzeba będzie zapłacić.
Tyle że nikt nie myśli o tym w taki sposób. W tym roku zginęło mniej niż dwudziestu uczniów młodszych klas – zazwyczaj ginie ponad stu – i wszyscy w szkole wpatrują się w niego jak w obraz, jest cudownie i nowojorska enklawa będzie miała pięciokrotnie więcej kandydatów niż dotychczas. Mogę zapomnieć o dostaniu się do niej, a z londyńską enklawą nie jest wcale lepiej. To denerwujące, szczególnie że to ja powinnam zbierać laury. Już znam dziesięć razy więcej zaklęć niszczących i dominujących niż wszyscy uczniowie najstarszej klasy razem wzięci. Wy też byście znali, gdybyście poznawali po pięć zaklęć za każdym razem, gdy chcecie wytrzeć cholerną podłogę.
Plusem jest to, że dziś nauczyłam się dziewięćdziesięciu ośmiu przydatnych w gospodarstwie domowym zaklęć w staroangielskim, gdyż dopiero dziewięćdziesiąte dziewiąte z nich zdołało zlikwidować ten smród, a księga nie chciała zniknąć, dopóki do niego nie doszłam. Szkoła raz po raz strzela sobie w ten sposób w stopę, zazwyczaj wtedy, kiedy jest to najbardziej dokuczliwe, denerwujące i małostkowe. Udręką tłumaczenia dziewięćdziesięciu dziewięciu zaklęć z cuchnącym martwym pożeraczem dusz bulgoczącym za moimi plecami okupiłam naukę kilku bardzo użytecznych zaklęć.
Będę wdzięczna za tydzień lub dwa. Na razie muszę wstać i zrobić pięćset pajacyków pod rząd, idealnie równo, przez cały czas skupiając wzrok na moim krysztale absorpcyjnym, żeby zgromadzić moc, dzięki której umyję podłogę, nikogo przy tym nie zabijając. Nie ośmielę się oszukiwać, nawet troszeczkę. Nie ma tu mrówek ani karaluchów, które mogłabym wyssać, a z każdym dniem staję się potężniejsza, jak my wszyscy. Z moimi szczególnymi zdolnościami, gdybym spróbowała oszukiwać przy zaklęciu sprzątającym, zapewne załatwiłabym lokatorów trzech sąsiednich pokoi po obu stronach mojego i cały korytarz lśniłby czystością jak świeżo odkażona kostnica. Oczywiście mam trochę uskładanej mocy; mama obładowała mnie kryształami, które przygotowała ze swoją grupą, więc mogę magazynować w nich moc, jeśli mam okazję. Nie zamierzałam jednak zużywać jej do sprzątania mojego pokoju. Energię zebraną w kryształach zachowuję na nadzwyczajne wydarzenia, wymagające nagłego użycia mocy, a także na zakończenie szkoły.
Kiedy podłoga była już czysta, dodatkowo zrobiłam pięćdziesiąt pompek, gdyż w ciągu trzech ostatnich lat wypracowałam naprawdę dobrą formę, po czym ulubionym zaklęciem mojej matki stworzyłam antystatyczną powłokę ochronną. Po nim cała moja cela pachniała spaloną szałwią, ale przynajmniej ten zapach był nieco przyjemniejszy. Zanim skończyłam, była już prawie pora obiadu. Prysznic byłby jak najbardziej pożądany, ale nie czułam się na siłach walczyć z czymś wypełzającym z odpływów w łazience, a to oznaczało, że coś na pewno z nich wyjdzie, jeśli spróbuję go wziąć. Tak więc tylko zmieniłam koszulę, na nowo zaplotłam warkocz i przemyłam twarz wodą z dzbana. W reszcie wody wypłukałam podkoszulek i powiesiłam go, żeby wysechł. Miałam tylko dwa topy, oba już trochę wystrzępione. Musiałam spalić połowę moich ubrań w pierwszej klasie, gdy jakiś bezimienny cień wypełzł spod łóżka w drugą noc, którą tu spędziłam, i tylko w ten sposób mogłam zdobyć trochę mocy. Dzięki poświęceniu moich ubrań zdobyłam jej dosyć, by usmażyć tego stwora, nie odbierając nikomu siły życiowej. Nie potrzebowałam do tego Oriona Lake’a, prawda?
Pomimo najlepszych starań wyglądałam tak cudownie, że gdy dotarłam na miejsce zbiórki w porze obiadowej – oczywiście chodzimy do stołówki grupami, chodzenie w pojedynkę byłoby głupim dopraszaniem się kłopotów – Liu tylko rzuciła na mnie okiem i zapytała:
– Co ci się stało, El?
– Nasz wspaniały zbawca Lake postanowił dziś roztopić pożeracza dusz w mojej celi i zostawił mi sprzątanie bałaganu – powiedziałam.
– Roztopić? Fuj – powiedziała.
Liu może jest wiedźmą, ale przynajmniej nie jest podnóżkiem Oriona. Lubię ją, nieważne, czy jest czarownicą, czy nie; to tutaj jedna z niewielu osób, które nie mają nic przeciwko mojemu towarzystwu. Jest bardziej lubiana niż ja, ale zawsze uprzejma.
Jednak był tam także Ibrahim – demonstracyjnie odwrócony do nas plecami czekał na swoich przyjaciół, wyraźnie dając nam do zrozumienia, że nie jesteśmy mile widziane w jego grupie – i już się odwracał podniecony.
– Orion uratował cię przed pożeraczem dusz! – powiedział. Właściwie pisnął. Orion uratował mu życie trzy razy i Ibrahim naprawdę tego potrzebował.
– Orion zapędził pożeracza dusz do mojego pokoju i rozsmarował go po podłodze – wycedziłam przez zęby, ale na próżno. Kiedy Aadhya i Jack dołączyli do nas i mogliśmy pięcioosobową grupą pójść na górę, Orion już heroicznie uratował mnie przed pożeraczem dusz i oczywiście do końca pory obiadowej – dziś wymiotowały tylko dwie osoby z naszego roku, tak więc coraz lepiej używaliśmy ochronnych zaklęć i odtrutek – wiedzieli o tym wszyscy w szkole.
Większość złowrogów nawet nie ma nazw; są zróżnicowane i szybko znikają. Lecz pożeracze dusz to duży kaliber: jeden z nich załatwił kilkunastu uczniów drugiego roku, a jest to nadzwyczaj nieprzyjemny koniec połączony z dramatycznymi efektami świetlnymi (w wykonaniu pożeracza dusz) i przeraźliwym wyciem (ofiar). Zdobyłabym sławę, gdybym załatwiła jednego, a mogłam to zrobić. Pod poduszką mam dwadzieścia sześć w pełni naładowanych kryształów w ręcznie rzeźbionej szkatułce z drewna sandałowego, które trzymam właśnie na taką sytuację, a sześć miesięcy temu, gdy próbowałam zacerować mój postrzępiony sweter bez użycia koszmarnego grzybka, uzyskałam zaklęcie do nicowania. Przenicowałabym pożeracza dusz, tak że zostałaby po nim tylko pusta, jarząca się eteryczna powłoka – i żadnych smrodliwych resztek. Potem mogłabym się umówić z Aadhyą, która ma artystyczne zdolności i umiejętność używania takich materiałów. Mogłybyśmy użyć tej powłoki do pilnowania w nocy naszych drzwi. Większość złowrogów nie lubi światła. Można to wykorzystać i dożyć do absolutorium. Zamiast tego wbrew mojej woli zostałam kolejnym trofeum Oriona.
To dalekie od śmiertelnie niebezpiecznego zdarzenie przynajmniej zapewniło mi dobre miejsce w stołówce. Zwykle muszę siedzieć sama na końcu sali, przy prawie pustym stoliku wraz z tymi, którzy w tym momencie są bardzo niepopularni, albo ludzie grupkami przesiadają się do innych stolików, zostawiając mnie samą, co jest jeszcze gorsze. Dziś wylądowałam przy jednym ze środkowych stołów, blisko lamp słonecznych – największa dawka witaminy D od miesięcy, jeśli nie liczyć tabletek – z Ibrahimem, Aadhyą oraz kilkoma innymi dość lubianymi dzieciakami; siedziała z nami nawet dziewczyna z niewielkiej enklawy Maui. Kiedy jednak słuchałam, jak z nabożeństwem mówią o wszystkich tych cudownych wyczynach Oriona, tylko jeszcze bardziej się rozzłościłam. Kilkoro z nich nawet poprosiło mnie, żebym opisała tę walkę.
– No cóż, najpierw zapędził go do mojego pokoju, potem rozwalił mi drzwi, załatwił stwora, zanim zdążyłam coś powiedzieć, i zostawił cuchnącą galaretę na mojej podłodze – warknęłam, ale możecie się domyślić, co to dało. Wszyscy chcą wierzyć, że on jest wspaniałym bohaterem, który ich ocali. Phi!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki