Mroczne archiwa. Śledztwo w poszukiwaniu książek oprawionych w ludzką skórę - ebook
Mroczne archiwa. Śledztwo w poszukiwaniu książek oprawionych w ludzką skórę - ebook
Choć trudno w to uwierzyć, w zbiorach wielu szacownych bibliotek świata znaleźć można KSIĄŻKI OPRAWIONE W LUDZKĄ SKÓRĘ. Megan Rosenbloom postanowiła się dowiedzieć, skąd wzięły się te eksponaty i jaka jest ich historia – zaczęła badania nad bibliopegią antropodermiczną. Jej śledztwo otwiera przed nami MROCZNE ARCHIWA dziejów medycyny, zbrodni i kolekcjonerstwa.
Co kierowało doktorem Houghem, że zdecydował się oprawić w skórę swojej pacjentki aż trzy traktaty medyczne? Kim był George Walton, który polecił, aby jego własna skóra posłużyła za oprawę jego wspomnień (w dwóch egzemplarzach)? Czy w rewolucyjnej Francji naprawdę działała garbarnia ludzkiej skóry? I jak zmierzyć się z prawdą o makabrycznych eksponatach na półkach – czy powinniśmy wyprawić pogrzeb tak oprawionym książkom?
Choć przedmioty wykonane z ludzkiej skóry kojarzą nam się przede wszystkim z nazistowskimi zbrodniarzami, tak naprawdę mają więcej wspólnego z wiktoriańskimi chirurgami i ich badaniami anatomicznymi. Oprawione w ludzką skórę tomy to MROCZNE DZIEDZICTWO ROZWOJU WIEDZY MEDYCZNEJ, z której do dziś wszyscy korzystamy, i etyki w nauce. Aby je pokazać, Megan Rosenbloom zabiera nas w podróż po świecie nauki i zbrodni – od najwspanialszych muzeów i bibliotek przez laboratoria naukowców do cuchnących garbarni i salonów tatuażu.
LEKTURA OBOWIĄZKOWA DLA FANÓW RZEŹNIKÓW I LEKARZY
„Wbrew wszystkiemu zachwycająca… Bez względu na to, jak zwariowana lub tragiczna jest historia każdej z książek, Megan Rosenbloom podchodzi do nich z tak dobrym nastawieniem, solidną naukową wiedzą i prawdziwym szacunkiem dla zmarłych, że Mroczne archiwa… stają się afirmacją życia… Mroczne? Zawsze. Obrzydliwe? Tylko czasami”.
„Wired”
„Megan Rosenbloom to doskonała przewodniczka po mrocznym i złowrogim świecie zamieszkałym przez wiktoriańskich przestępców, porywaczy ciał i badaczy anatomii – wszystkich tych, którzy mieli swój wkład w makabryczną sztukę oprawiania książek w ludzką skórę”
Lindsey Fitzharris, autorka Rzeźników i lekarzy
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8268-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dane Anthropodermic Book Project dotyczące wyników testów laboratoryjnych przeprowadzanych w ramach projektu nie są w tej chwili udostępniane publicznie, więc tam, gdzie to możliwe, przytaczam te wyniki, odwołując się do publicznie dostępnego źródła – na przykład mediów lub katalogu bibliotecznego. W przypadkach, w których naszych wyników testów peptydowego odcisku palca nie podano nigdzie publicznie, wszelkie wnioski przedstawione w tej książce zostały zatwierdzone przez instytucje współpracujące przy naszym projekcie.
Zamieszczam tu tylko jedno zdjęcie książki antropodermicznej, której autentyczność potwierdziliśmy: egzemplarza _The Dance of Death_ (Tańca śmierci) Hansa Holbeina z 1898 roku ze zbiorów Biblioteki Johna Haya Uniwersytetu Browna. Postanowiłam się nim podzielić, bo uważam ten tom za najpiękniejsze z dzieł antropodermicznych i przykład mistrzowskiego introligatorstwa. W przeciwieństwie do _Necronomiconu_ czy księgi zaklęć z filmu Disneya _Hokus pokus_ z 1993 roku prawdziwe książki oprawione w ludzką skórę na ogół nie zdradzają od razu swojego pochodzenia upiornym wyglądem. Nie odbiegają prezencją od innych antykwarycznych tomów, jakie można znaleźć na półkach. Bardzo możliwe, że niektóre z nich stoją spokojnie na bibliotecznych regałach, zupełnie na widoku. Nawet gdybyście trzymali teraz taką książkę w rękach, prawdopodobnie byście jej nie rozpoznali.Drewniane przeszklone gabloty z mosiężnymi okuciami sprawiały, że główna sala wystawowa Muzeum Müttera wydawała się ciepła i przytulna – co mogło dziwić o tyle, że była pełna trupów. W 2008 roku często tu zaglądałam. Studiowałam bibliotekoznawstwo i pracowałam w pewnym wydawnictwie medycznym. Oprowadzałam też zwiedzających po pobliskim muzeum Rosenbacha, a w drodze powrotnej lubiłam przechadzać się po sąsiedzku u Müttera, wśród eksponatów tej słynnej na cały świat kolekcji medycznych osobliwości. Za każdym razem dostrzegałam coś nowego albo patrzyłam na znany mi już okaz w inny sposób. Jednego dnia mogłam zatrzymać się dłużej przed wspólną wątrobą Changa i Enga Bunkerów (czyli oryginalnych „bliźniaków syjamskich”); kiedy indziej podziwiałam ludzką okrężnicę dłuższą niż mój samochód. Muzeum Müttera przy Kolegium Lekarskim w Filadelfii to takie miejsce, które wywołuje głęboką fascynację zmieszaną z cichą refleksją nad naszą śmiertelnością.
Na piętrze stała niepozorna szklana gablota z książkami oprawionymi w skórę. Jako studentce bibliotekoznawstwa, w której budziła się miłość do białych kruków, wydało mi się dziwne, że wyeksponowano je z zamkniętymi okładkami. Kiedy zauważyłam opisy w gablotce, wciągnęłam gwałtownie powietrze i rozejrzałam się dookoła, jakby szukając kogoś, kto potwierdziłby, co widzę. Zamieszczony obok książek tekst oznajmiał, że są one – podobnie jak towarzyszący im portfel – wykonane z ludzkiej skóry.
Czytałam dalej i mój szok się pogłębiał: okazało się, że te woluminy były dziełem lekarzy, którzy wykonali je jako przedmioty luksusowe, ozdoby ich bibliofilskich kolekcji. Pewien doktor, Joseph Leidy, miał autorski egzemplarz swojego traktatu o anatomii człowieka, _An Elementary Treatise on Human Anatomy_, oprawiony w skórę pacjenta – żołnierza wojny secesyjnej. W liście, w którym przekazywał tę książkę muzeum, potomek Leidy’ego nazwał ją „cenną, hołubioną pamiątką”.
Potrafiłam sobie wyobrazić seryjnego zabójcę, który wykonuje przedmioty z ludzkich szczątków i trzyma je jako trofea. Ale lekarz? Czy dawniej akceptowano takie praktyki, czy były czasy, kiedy lekarze mogli robić takie rzeczy z ciałami swoich pacjentów? Większość z nas zakładałaby dzisiaj, że jeśli jakiś doktor zrobił coś tak makabrycznego, musiało to się zdarzyć w epoce nazizmu. Jednak jak się miałam później przekonać, nie ma oprawionych w ludzką skórę książek z tego okresu – a przynajmniej nic o żadnych nie wiadomo. W przeciwieństwie do innych szczątków ludzkich na wystawie w Muzeum Müttera te tomy z zamkniętymi okładkami nie mogły uczyć studentów medycyny o rzadkich chorobach, z którymi ci być może nigdy się nie zetkną u współczesnych pacjentów. Skóra zmarłej osoby stała się produktem ubocznym procesu dysekcji, tak jak skóra zwierzęcia po uboju w rzeźni, pozyskanym wyłącznie po to, żeby podnieść wartość kolekcjonerską książek pana doktora. Uczone określenie tej praktyki to bibliopegia antropodermiczna: od greckich słów oznaczających książkę (_biblion_), mocowanie (_pegia_), człowieka (_anthropos_) i skórę (_derma_).
Myślałam o wszystkim, co się z tym wiąże, usiłując postawić się na miejscu szacownego lekarza bibliofila, który stworzyłby taką potworność. Kolekcjonerów rzadkich książek biały kruk przyprawia o szybsze bicie serca, podobnie jak mnie. Jednak wielu bibliofilów ocenia książkę tylko powierzchownie: zwraca uwagę na jej wiek, stan, piękno ilustracji, ornamentację oprawy i oczywiście także charakter treści zawartej w tym fizycznym opakowaniu. Jeśli spojrzymy na antropodermiczny wolumin z takiej bibliofilskiej perspektywy, jego urok rośnie: książka jest teraz znacznie droższa, materiał, z którego ją wykonano, rzadszy. Może z jej pochodzeniem wiąże się jakaś barwna historia, którą mogę opowiedzieć znajomym przy drinku w domowym zaciszu, kiedy zaprezentuję im swój niezwykły skarb. Tu jednak wyobraźnia mnie zawodzi. To po prostu nie mogły być wystarczające powody, żeby tworzyć książki z ciał innych ludzi.
Jeśli spojrzymy z bardziej humanistycznej perspektywy, zainteresowanie tymi dziwnymi dziełami nie słabnie, lecz przeciwnie – staje się znacznie głębsze. Jakie były okoliczności życia autora odpowiedzialnego za napisanie tekstu, który ktoś uznał za odpowiedni do oprawienia w ludzką skórę? Kim były osoby przedstawione na ilustracjach anatomicznych? Czyja skóra posłużyła do stworzenia tej antropodermicznej książki i jak to się stało, że tego człowieka spotkał taki los? Kim byli introligatorzy, którzy zgodzili się oprawić tom w jego skórę, a kim kolekcjonerzy, którzy zamówili antropodermiczną okładkę? Przez czyje ręce przeszła książka, zanim trafiła do Kolegium Lekarskiego w Filadelfii, i co każdy z właścicieli wniósł do jej historii? Kim są pracownicy takich instytucji, którzy chronią książkę, zachowując ją dla przyszłych uczonych, a kim uczeni, którzy do niej docierają i badają ją swoim szkiełkiem i okiem? Czyich historii w ogóle nie dostrzegam? Kiedy przywracam tym książkom ludzki wymiar, nagle oczami duszy widzę dziesiątki postaci związanych z każdym z tych woluminów, niczym wspólnotę trzymającą razem jeden niewielki przedmiot. Tę właśnie historię chciałam poznać. Tę historię chciałam opowiedzieć.
Nigdy bym nie zgadła, że rządek niewinnie wyglądających książek w przeszklonej muzealnej gablocie zawładnie moim życiem.
Listopadowe słońce migotało przez brudną szybę mojego samochodu, kiedy mijałam kępy drzew pomarańczowych rosnące przy wjeździe na teren kompleksu Huntington w kalifornijskim San Marino. Był już rok 2015, a ja pracowałam jako bibliotekarka odpowiedzialna za zbiory medyczne na Uniwersytecie Kalifornii Południowej. Skinęłam głową ochroniarzowi i zaparkowałam na swoim ulubionym miejscu. Zaczynałam przyzwyczajać się do tego sobotniego porannego rytuału czytelniczki biblioteki naukowej i było to przyjemne uczucie. Większości ludzi ten idylliczny zakątek jest znany jako Huntington Gardens, a nie pod pełną nazwą (Huntington Library, Art Museum, and Botanical Gardens – Biblioteka, Muzeum Sztuki i Ogrody Botaniczne Huntington), co można zrozumieć: w końcu cały teren to blisko 50 hektarów wypielęgnowanej zieleni. Zwiedzający na ogół nie mają pojęcia, że w tym rajskim ogrodzie mieszczą się światowej klasy ośrodek badawczy i biblioteka, mimo że jest wymieniona w nazwie. Nawet moi miejscowi znajomi przyznawali, że nigdy nie byli w Huntington w budynkach, w których można oglądać na wystawach rzadkie książki, eksponaty dotyczące historii nauki oraz kolekcje sztuki. Mało kto też dostrzega masywną bryłę ośrodka badawczego Munger Research Center, w którym mieści się biblioteka, chociaż stoi on niedaleko głównego wejścia. Tłumy zwiedzających z aparatami i kamerami, pchających dziecięce wózki mijają codziennie w drodze do ogrodów ten gmach z kolumnadą, nie poświęcając mu większej uwagi. Ich strata.
Mnie biały budynek biblioteki zawsze kojarzył się z górą lodową: na licznych podziemnych kondygnacjach przechowuje się tu jedenaście milionów druków i rękopisów, obejmujących dziesięć stuleci. Czasami gubiłam się z kretesem – i z przyjemnością – w labiryncie regałów udostępnionych czytelnikom, za jedyną przewodniczkę mając kartkę z zapisaną ołówkiem sygnaturą. Częściej siedziałam w wygodnej czytelni, patrząc na kamienne twarze luminarzy nauki, których popiersia stały wzdłuż ścian, i czekałam, aż jeden z pracowników wydobędzie zamówiony przeze mnie tom z nieprzeniknionych głębin księgozbioru. Przekazywała mi go druga bibliotekarka, a ja umieszczałam książkę na aksamitnej podpórce, która przytrzymuje ją w pozycji umożliwiającej czytanie, a jednocześnie obciąża oprawę mniej niż przy otwarciu i rozłożeniu na płask. Huntington jest jedną z największych niezależnych bibliotek naukowych na świecie, ale nie oszukujmy się: to ogrody przyciągają tu co roku setki tysięcy gości. Czytelniczka czuje się tu jak intruz naruszający świętość sanktuarium.
W te poranki, kiedy poszukiwałam tam bibliograficznego złota, na przykład w albumie z wycinkami prac jakiegoś mistrza introligatorskiego albo w jednym z jedwabistych atlasów anatomicznych Jacques’a d’Agoty’ego, czułam pełen respektu zachwyt i wdzięczność, że mam ten księgozbiór w swoim mieście, a także ekscytację na myśl o tym, co mogę znaleźć. Przebyłam długą drogę w ciągu tych siedmiu lat, odkąd po raz pierwszy natknęłam się na książki oprawione w ludzką skórę w Kolegium Lekarskim w Filadelfii. Szklane gabloty nie oddzielały mnie już od artefaktów pobudzających moją intelektualną ciekawość.
Kiedy zbliżałam się do tego czcigodnego miejsca w tę konkretną sobotę, towarzyszyło mi nowe uczucie: strach. W płóciennej torbie miałam szarą kopertę, a w niej rękawiczki, kilka małych, stożkowatych plastikowych próbówek oraz metalowy skalpel i komplet ostrzy, każde oddzielnie opakowane. Poczułam, że się pocę – jakby z taką kontrabandą nie powinno się mnie tu wpuszczać.
Przy stanowisku ochrony czekał na mnie Stephen Tabor, kustosz rzadkich książek w bibliotece Huntington. Już się znaliśmy – oboje byliśmy członkami Zamorano Club, stowarzyszenia bibliofilów z Kalifornii Południowej, wesołej gromadki antykwariuszy, kolekcjonerów i bibliotekarzy. Tego dnia jednak atmosfera była poważna, bo nie przyszłam tu, żeby czytać skarby księgozbioru, tylko żeby je kroić. Zamierzałam pobrać małe kawałeczki dwóch z nich do badań naukowych. Chciałam się dowiedzieć, czy interesujące mnie dzieła wyróżnia ta najmakabryczniejsza z cech – wykonanie z ludzkiej skóry. Próbki miały pochodzić z pewnej notatki na pergaminie oraz z medycznej książki zatytułowanej _Anatomy Epitomized and Illustrated…_ (Anatomia ilustrowana z przykładami), domniemanego przykładu bibliopegii antropodermicznej. Takie drobne zniszczenie było złem koniecznym, jeśli chcieliśmy zrozumieć tajemnice, jakie mogły kryć te pozycje księgozbioru.
Bibliopegia antropodermiczna była niczym widmo na półkach bibliotek, muzeów i prywatnych kolekcji od ponad stu lat. Tomy oprawione w ludzką skórę – tworzone głównie przez dziewiętnastowiecznych lekarzy bibliofilów – to jedyne książki budzące kontrowersje nie ze względu na zawarte w nich idee, lecz na fizyczną strukturę samego przedmiotu. Odpychają i fascynują, a ich zupełnie zwyczajny wygląd maskuje grozę wpisaną w ich powstanie. Książki antropodermiczne opowiadają skomplikowaną, nieprzyjemną historię o rozwoju medycyny i klasy lekarskiej, i o najgorszym, co może wyniknąć ze zderzenia żądzy posiadania z chłodnym klinicznym spojrzeniem. Ciężar trudnego dziedzictwa, jakim obarczone są te przedmioty, przenosi się na przechowujące je instytucje oraz na bibliotekarzy i muzealników, którzy za nie odpowiadają. Każdy właściciel inaczej radzi sobie z tą odpowiedzialnością.
Bardzo mało wiadomo o tych książkach, a nawet o tym, ile przykładów bibliopegii antropodermicznej mogło przetrwać do dziś. O tego rodzaju dziełach krążyły legendy, nie sposób było się jednak dowiedzieć, czy rzeczywiście są to książki wykonane z ludzkiej skóry, a jeśli tak, to jak powstały i z czyich ciał.
Zaledwie rok wcześniej, w 2014 roku, po setkach lat szeptów i aluzji na temat antropodermicznych książek, konserwatorzy z biblioteki Uniwersytetu Harvarda opracowali prosty test, za pomocą którego można definitywnie potwierdzić, czy dany wolumin naprawdę jest oprawiony w ludzką skórę. Wkrótce potem połączyłam siły z chemikiem, który przeprowadzał te badania na Harvardzie, jeszcze jednym doktorem chemii oraz kustoszką Muzeum Müttera w Filadelfii, aby stworzyć Anthropodermic Book Project. Naszymi celami są identyfikacja i przetestowanie jak największej liczby domniemanych książek antropodermicznych i obalenie pokutujących mitów o najbardziej makabrycznych księgach w historii. Czasem najmniej prawdopodobne z testowanych kandydatek okazują się zrobione z prawdziwej ludzkiej skóry, niektóre książki zaś z wiarygodnymi, jak się wydawało, rodowodami to w istocie fałszywki. Jak dotąd nasz zespół znalazł tylko około pięćdziesięciu domniemanych antropodermicznych dzieł w zbiorach publicznych i jeszcze kilka w rękach prywatnych. Przy tak wąskiej dziedzinie badań każdy wynik testu może całkowicie zmienić nasze rozumienie zakresu tej praktyki. Do każdego z tych przedmiotów musimy podchodzić obiektywnie, pozwalając przemówić nauce.
Tabor zaprowadził mnie do pomieszczenia w budynku biblioteki, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Stali tu jego koledzy i koleżanki z działu konserwacji, z kamiennymi twarzami, zgromadzeni wokół stołu, na którym leżało kilka ciemnych skórzanych przedmiotów. Widziałam, że czują się w tej sytuacji równie nieswojo jak ja – większość bibliotekarzy wzdragałaby się na myśl o wycinaniu kawałków starych, rzadkich książek, bez względu na cel. Zaczęłam żałować, że nie włożyłam czegoś bardziej „klinicznego” niż kardigan w radosnym żółtym kolorze; może biały fartuch laboratoryjny sprawiłby, że wszyscy poczulibyśmy się pewniej. Konserwatorzy nie wiedzieli, że pierwszy raz trzymam w dłoni skalpel.
Przedmioty, które badałam tego dnia w bibliotece Huntington, dobrze pokazują, z czym się mierzymy w Anthropodermic Book Project. Przeprowadziłam małe śledztwo i ustaliłam, że książka _Anatomy Epitomized and Illustrated…_ została wydrukowana w 1737 roku, a jej autorstwo przypisuje się niejakiemu „M.N.”, którym zdaniem historyków był Thomas Gibson, naczelny lekarz wojskowy armii angielskiej. Dzieło, opublikowane po raz pierwszy w 1682 roku, było próbą podsumowania całej wiedzy o budowie ciała człowieka i rozwinięciem jeszcze starszego podręcznika, opracowanego przez kilkudziesięciu anatomów. Wielu badaczy potwierdzało, że antropodermicznych książek nie wydawano od razu w tej kontrowersyjnej oprawie, lecz była ona dziełem kolekcjonerów, zazwyczaj lekarzy, którzy najstarsze lub najcenniejsze teksty ze swoich prywatnych zbiorów oprawiali na nowo w skórę zdjętą ze zwłok podczas dysekcji anatomicznej. Medycy bibliofile mieli dostęp do tego najrzadszego materiału introligatorskiego, a dzięki niemu książki stawały się unikatowe, a więc znacznie cenniejsze. Nie udało mi się jeszcze zidentyfikować lekarza, który wykonał tę pomarszczoną, ciemnobrązową skórzaną oprawę, ale dowiedziałam się, że tom należał wcześniej do doktora Blake’a Watsona, byłego ordynatora oddziału położniczego w St. John’s Health Center w Santa Monica w Kalifornii. Ten ofiarował go bibliotece Stowarzyszenia Medycznego Hrabstwa Los Angeles (Los Angeles County Medical Association, znacznie mniej słynnego od muzeum znanego pod tym samym akronimem – LACMA). Biblioteka ta miała kiedyś bogate zbiory rzadkich książek medycznych, a wśród czytelników wielu lekarzy bibliofilów, którzy założyli Towarzystwo Przyjaciół Biblioteki LACMA. Kiedy się zamknęła, książki włączono do już ogromnej kolekcji z dziedziny historii nauki w bibliotece Huntington, z kolei Przyjaciele LACMA ostatecznie przeistoczyli się w Południowokalifornijskie Stowarzyszenie Historii Medycyny (Southern California Society for the History of Medicine). Do dziś organizuje ono wykłady w Huntington, a ja jestem jego przewodniczącą. _Anatomy Epitomized and Illustrated…_ przeszła drogę typową dla wielu domniemanych książek antropodermicznych, które w podobny sposób trafiają z rąk lekarzy bibliofilów do czcigodnych instytucji w rodzaju Huntingtona.
Drugą próbkę pobierałam tego dnia z asymetrycznego kawałka pergaminu. Miał płową barwę z ciemniejszymi plamami, zwłaszcza wokół wystrzępionych krawędzi. Zamieszczony na nim tekst, z pisownią, a szczególnie użyciem wielkich liter obcymi współczesnej angielszczyźnie (i być może wskazującymi na brak wykształcenia), opowiadał wstrząsającą historię:
Oto skura Białego Człowieka, pojmanego przez Indjana, Oskalpowanego i obdartego Żywcem brzuch wycienty. Przywiązany do Łoża Wengli i Uprażony na Śmierć. Biała skura jest Zdobyczom plemienia. Indjanie z Ulisses używają Bladej Skury jak pieniondza. Rozkaz Wysyła nas do Albeny. Jeśli zachowamy swoją skure. 117 Dzielnych Ludzi zgineło niektórzy chorują. ARMIA Gen Sullivana. Luke Swaatland z Wyoming. 13 wrzesień 1779.
Jeśli ta notatka jest prawdziwa, zawiera kilka przerażających zarzutów wobec rdzennych Amerykanów w stanie Nowy Jork w czasach wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Autor nie tylko oskarża ich o upieczenie człowieka na rozżarzonych węglach, obdarcie go ze skóry i wykonanie z niej tego pergaminu, ale także twierdzi, że całe plemię używa skóry białych jako waluty.
Rzeczywiście żył w tamtej epoce Luke Swetland (nie Swaatland) z Wyoming Valley w Pensylwanii, który został porwany 25 sierpnia 1778 roku, kiedy płynął kanu rzeką Susquehanna. W 1915 roku opisał tę historię jego prawnuk Edward Merrifield w książce _The Story of the Captivity and Rescue from the Indians of Luke Swetland: An Early Settler of the Wyoming Valley and a Soldier of the American Revolution_ (Historia pojmania przez Indian i uwolnienia Luke’a Swetlanda: osadnika w Wyoming Valley i żołnierza rewolucji amerykańskiej). Tekst opowiada o przymusowej podróży Swetlanda do dzisiejszego Appleton w stanie Nowy Jork, gdzie został „wnukiem” starszej rdzennej Amerykanki, zamieszkał z nią i jej wnuczkami i wykonywał fizyczne prace w ich domu. „Indianie byli wobec mnie niezwykle życzliwi i dali mi bez liku prezentów – zanotował Swetland we wpisie w pamiętniku, przytoczonym w książce. – Także na wiele innych sposobów okazywali mi wielki szacunek”.
Czternaście miesięcy po porwaniu i licznych nieudanych próbach Swetlandowi udało się uciec i wrócić do rodziny. „Z początku zdało im się, jakby ujrzeli zjawę – napisał Merrifield o powrocie pradziadka. – Lecz to prawdziwie był on, z krwi i kości”.
Czy Swetland napisał tę rozpaczliwą notatkę na zachowanym kawałku skóry innego jeńca? Miałam wątpliwości. Jej data wydawała mi się zbyt bliska daty jego powrotu do domu, żeby mogła powstać pod bezpośrednią groźbą tortur. Także ortografia budziła pewne wątpliwości. Co prawda tekst pochodził mniej więcej z okresu, kiedy amerykańską angielszczyznę dopiero ujednolicano w standardową, uzgodnioną ortografię*, ale wnuk Swetlanda twierdził, że dziadek był zapalonym czytelnikiem. Prawdopodobnie znałby typową pisownię własnego nazwiska (choć nawet to nie jest stuprocentowo pewne, biorąc pod uwagę czas powstania notatki).
Mam różne umiejętności, które przydają się w naszym projekcie, ale akurat zdolności manualne do nich nie należą. Wszyscy zgodnie twierdzą, że jestem niezdarą, więc już wyobrażałam sobie, że nadzieję się na skalpel i doprowadzę do skażenia próbek z Huntington. Wstrzymałam oddech, próbując wyciąć jak najmniejszy fragment skóry z zabytkowej księgi i z pergaminu. Umieściłam te drobniutkie płatki w plastikowych próbówkach, zamknęłam je i podpisałam, a następnie przesłałam do chemików z mojego zespołu, żeby je przeanalizowali metodą peptydowego odcisku palca (ang. _peptide mass fingerprinting_, PMF), tą samą, którą zastosowano w bibliotece na Harvardzie w 2014 roku.
A oto jak przebiega taka analiza: najpierw trzeba pobrać kawałeczek oprawy książki skalpelem albo ostrą pęsetą; jeśli wycinek jest widoczny gołym okiem, wystarczy aż nadto. Próbkę rozkłada się w enzymie zwanym trypsyną i przenosi na płytkę MALDI (Matrix-Assisted Laser Desorption/Ionization – laserowa jonizacja/desorpcja wspomagana matrycą), którą umieszcza się w spektrometrze mas, gdzie lasery naświetlają próbkę, żeby zidentyfikować w niej peptydy (krótkie łańcuchy aminokwasów, czyli cegiełek, z których zbudowane są białka). Tak właśnie powstaje peptydowy odcisk palca (PMF). Wygląda jak wykres liniowy: poszarpana kreska, która wznosi się i opada. Poszczególne odciski odpowiadają pozycji w bibliotece znanych przykładów próbek pobranych od zwierząt.
Każda rodzina zwierząt ma wspólny zestaw markerów białkowych: punktów odniesienia, za pomocą których naukowcy mogą je od siebie odróżnić. Jak tłumaczył mi Daniel Kirby – chemik, który przeprowadził pierwsze testy PMF domniemanych książek antropodermicznych – czasami (na przykład w przypadku wielorybów) takich punktów odniesienia jest na tyle dużo, i wystarczające jest także zróżnicowanie ewolucyjne gatunków tworzących daną rodzinę, że można zidentyfikować poszczególne gatunki. Rodzina wołowatych (_Bovidae_), ssaków parzystokopytnych z rzędu przeżuwaczy, jest bardzo liczna, a wszyscy jej członkowie mają wspólne markery białkowe z wyjątkiem jednego – ale właśnie ten ostatni marker umożliwia testowi PMF rozróżnienie skóry owczej, koziej i krowiej, a więc skór zwierzęcych najczęściej używanych w introligatorstwie. Kiedy test wskaże na rodzinę człowiekowatych (_Hominidae_), nie da się już bardziej uściślić pochodzenia próbki, bo ludzie są zbyt bliscy w czasie ewolucyjnym pozostałym członkom tej rodziny (szympansom, orangutanom i gorylom), żeby mieć odrębne od nich markery białkowe. Ta nieprecyzyjność może wydawać się wadą testu PMF. Nadaje się on jednak dobrze do badania książek antropodermicznych, bo jeśli markery odpowiadają rodzinie _Hominidae_, z dużą dozą pewności wskazuje to na ludzką skórę. (Piszę o „dużej dozie” pewności, bo nigdy nie widziałam książki oprawionej w skórę innej małpy człekokształtnej, ale jeśli natkniesz się na taki tom, czytelniczko lub czytelniku, koniecznie daj mi znać).
Kolagen, jedno z białek wchodzących w skład ludzkiej i zwierzęcej skóry, utrzymuje się w starym przedmiocie znacznie dłużej, niż na ogół może przetrwać DNA, o ile skóra ta została zakonserwowana za pomocą odpowiedniej metody, takiej jak garbowanie albo mumifikacja. Jednocześnie procesy w rodzaju garbowania często niszczą znaczną część zdatnego do badań DNA pozostającego w danym przedmiocie. Testy DNA mogą więc być trudne do przeprowadzenia w przypadku starych ksiąg w garbowanej skórzanej oprawie, której dotykają ludzie mogący zanieczyścić próbkę własnym materiałem genetycznym. W pobieraniu i analizie historycznego, starego DNA dokonuje się szybki postęp, głównie dzięki najnowszym usprawnieniom, które umożliwiły sekwencjonowanie wielu cząsteczek DNA jednocześnie, co generuje duże zbiory danych pozwalające dokładniej poznać DNA uszkodzone przez działanie czasu. Od naszych pierwszych testów książek antropodermicznych metodą PMF sprzed pięciu lat zdążyła powstać nowa dziedzina nauki – biokodykologia, zajmująca się badaniem fizycznej struktury ksiąg za pomocą narzędzi wykorzystujących białka i geny, a także mikroorganizmy wraz z ich genami. Te fascynujące prace nie tylko przynoszą nam nowe fakty dotyczące produkcji książek, ale także pozwalają lepiej poznać minione światy, w których powstały. Odkrywamy dzięki nim na przykład dawne praktyki hodowli zwierząt czy dowody na epidemię dżumy (i resztki skromnego lunchu jakiegoś biednego skryby) na rejestrach zgonów z 1630 roku. Ta dziedzina dopiero raczkuje, ale wyniki i widoki na przyszłość są obiecujące.
Większość badań biokodykologicznych koncentrowała się jak dotąd na pergaminie, czyli skórze zwierzęcej zakonserwowanej przez usunięcie sierści, naciąganie na specjalnych ramach, wygładzenie i wysuszenie, lecz bez poddawania jej ostrym chemicznym procesom garbowania. Dzięki temu znacznie więcej DNA w pergaminowych okładkach czy stronach ksiąg pozostaje nienaruszone. Dużo książek z pergaminu pochodzi ze średniowiecza, a przechowujące je instytucje często mają bardzo surowe zasady dotyczące pobierania próbek, które wiązałoby się z niszczeniem dzieła, nawet jeśli byłaby to próbka ledwie widoczna gołym okiem. Pionierzy biokodykologii wprowadzają nieniszczące metody pobierania DNA z pozostałości po materiale, którym ścierano poprzedni tekst z pergaminu. Nasz zespół zamierza w przyszłości zbadać, czy sprawdzą się one w wyjątkowym przypadku garbowanej ludzkiej skóry. Przy pracy nad historycznymi artefaktami zawsze najlepiej stosować metody jak najmniej inwazyjne, a jednocześnie skuteczne. Na razie najnowocześniejsze sposoby sekwencjonowania DNA są na tyle drogie, że wiele instytucji i indywidualnych kolekcjonerów nie może sobie na nie pozwolić. Natomiast koszt testów PMF jest znikomy dla tych, którzy mają dostęp do sprzętu, można także nauczyć konserwatorów i kustoszy, na co dzień niepracujących w laboratorium, jak je przeprowadzać. Jeśli nowe badania DNA okażą się odporne na zanieczyszczanie próbek materiałem genetycznym osób dotykających danego przedmiotu, może będziemy mogli dowiedzieć się więcej o ludziach, z których wykonano te książki, na przykład poznać ich płeć biologiczną. Tymczasem testy PMF pozostają tanią, wiarygodną metodą umożliwiającą odróżnienie skóry ludzkiej od zwierzęcej, kwerenda w sprawie pochodzenia poszczególnych książek zaś – naszym głównym sposobem zapełniania luk historycznych.
Działanie na pierwszej linii na tym przecięciu historii i nauk ścisłych jest absolutnie fascynujące. Poznawaniu wyniku każdego testu towarzyszą podobne uczucia jak otwieraniu prezentu gwiazdkowego. Kiedy dostaliśmy rezultaty PMF pergaminu i książki ze zbiorów Huntington, w obu przypadkach potwierdziły moją intuicję. _Anatomy Epitomized and Illustrated…_ była oprawiona w prawdziwą ludzką skórę, co zgadzało się z jej medycznym pochodzeniem. Notatka Swaatlanda okazała się napisana na skórze krowiej.
Dlaczego ktoś miałby kłamać, twierdząc, że coś wykonano ze skóry człowieka? Mówiąc krótko: dla pieniędzy. Rzadkość takiego przedmiotu, związana z nim makabryczna otoczka i niezdrowa ciekawość, jaką budzi, podnoszą jego wartość. Wynik testu PMF podaje w wątpliwość wiele różnych kwestii dotyczących notatki Swaatlanda: czy w ogóle pochodzi ona z XVIII wieku, czy może ktoś spreparował ją później, żeby wykorzystać opowieść Swetlanda o porwaniu i niewoli dla własnego zarobku? Takie wstrząsające historie o porwaniach, na ogół przez ludzi innej rasy, tworzą osobny, prawdziwie amerykański gatunek literacki, zwany _captivity narrative_. Powiązanie z nim pergaminu może wskazywać na mroczniejszą motywację twórcy notatki. Wielu uczonych twierdzi, że ten gatunek opowieści pomagał demonizować rdzennych Amerykanów i usprawiedliwić ekspansję Stanów Zjednoczonych na zachód pod hasłem Objawionego Przeznaczenia. Czy notatka jest przykładem działań wynikających z takiego sposobu myślenia?
Chociaż mało prawdopodobne, żebym kiedyś znalazła niepodważalny dowód – na przykład list od fałszerza przedmiotów wykonanych z ludzkiej skóry, szczegółowo tłumaczący, co nim kierowało (mogę tylko pomarzyć) – to właśnie niejednoznaczność motywacji stojących za fałszerstwami sprawia, że są one dla mnie równie intrygujące jak antropodermiczne autentyki. Zaledwie nieco ponad połowa przedmiotów, które do tej pory zbadaliśmy, rzeczywiście została zrobiona ze skóry człowieka, więc po świecie krążą liczne fałszywki. Każda z nich stanowi fragment układanki, jaką jest zjawisko bibliopegii antropodermicznej, oraz kontekstu historii medycyny, w którym można było takie dzieła tworzyć.
Książki oprawione w ludzką
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.