- W empik go
Mroczne umysły - ebook
Mroczne umysły - ebook
Alexandra Bracken, autorka świetnie przyjętej powieści LORE, wraca z serią Mroczne umysły!
W 2018 na ekrany kinowe wszedł film na podstawie Mrocznych umysłów!
Ruby ma szesnaście lat. Jest niebezpieczna. I żyje. Na razie.
Tajemnicza choroba zabiła większość amerykańskich dzieci. Ruby przeżyła, ale podobnie jak reszta ocalałych, została z czymś gorszym niż wirus. Przerażające umiejętności, których nie może kontrolować, naznaczają jej codzienność. Dziewczyna trafia w końcu do Thurmond – brutalnego, stanowego obozu rehabilitacyjnego. Tam pozna prawdziwy strach oraz nauczy się panować nad swoimi mocami. Trenowanie unikalnych predyspozycji, które posiadają młodzi wybrańcy, jest bowiem jedyną szansą na przeżycie dla całej generacji. Jeszcze nigdy tak wiele nie zależało od nastolatków!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-178-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KIEDY WYRYWAŁYŚMY CHWASTY W OGRODZIE, powietrze wypełniło się nagle białym szumem.
Zawsze źle go znosiłam – niezależnie od tego, czy przebywałam na zewnątrz, w stołówce, czy w zamkniętym baraku. Gdy się rozlegał, świdrujące dźwięki rozsadzały mi skronie z siłą bomby wodorowej. Inne dziewczęta z Thurmond już po kilku minutach wracały do siebie, pozbywając się oszołomienia i mdłości tak, jak strząsa się zabłąkane źdźbła trawy przyklejone do ubrania. Ale ja? Zanim udawało mi się jakoś pozbierać, mijało zazwyczaj kilka godzin.
Tym razem powinno być tak samo.
Ale nie było.
Nie wiedziałam, za co spotkała nas ta kara. Ogrodzenie otaczające obóz było pod napięciem. Znajdowałyśmy się tak blisko, że w powietrzu wyczuwałam zapach spalenizny, a w ustach lekkie drgania płynącego przez siatkę prądu. Być może ktoś zebrał się na odwagę i opuścił teren ogrodu… Albo postanowił ziścić nasze marzenia i rzucił kamieniem w głowę stojącego nieopodal żołnierza Sił Specjalnych Psi… To wynagrodziłoby nasze cierpienie.
Pamiętałam tylko, że przez znajdujące się nad nami megafony ryknęły dwa ostrzegawcze sygnały: krótki i długi. Kiedy przylgnęłam do wilgotnej ziemi, z całej siły przyciskając dłonie do uszu, poczułam dreszcz na karku. W napięciu czekałam na cios.
Ryk głośników nie przypominał typowego białego szumu – tego dziwnego brzęczenia, które wypełnia powietrze, gdy człowiek siedzi w zupełnej ciszy – ani delikatnego buczenia emitowanego przez ekran komputera. Rząd Stanów Zjednoczonych oraz Departament do spraw Młodzieży ze Zdolnościami Psionicznymi opracowały dźwięk będący połączeniem alarmu samochodowego i wiertła dentystycznego, a następnie wzmocniły go tak, by pękały od niego bębenki.
I to dosłownie.
Dźwięk huknął z głośników, rozrywając na strzępy każdy nerw w moim ciele i – zagłuszając krzyki setek nastoletnich odmieńców – przedarł się przez moje dłonie, a następnie wcisnął do mózgu, skąd nie mogłam go już wyrzucić.
Oczy zaszkliły mi się od łez. Wcisnęłam twarz w ziemię – na języku czułam jedynie posmak krwi i gleby. Obok mnie upadła dziewczyna. Jej usta wykrzywione były w niemym krzyku. Wszystko wokół straciło nagle ostrość.
Wydobywający się z głośników dźwięk sprawił, że całe moje ciało skręcało się w spazmach. Zwijałam się w konwulsjach niczym stary, pożółkły kawałek papieru. Ktoś mną potrząsał. Słyszałam, jak wypowiada moje imię – Ruby – ale byłam zbyt daleko, żeby odpowiedzieć. Opadałam coraz głębiej, tam, gdzie nie było już nic, jakby pochłonęła mnie ziemia. Potem ogarnęła mnie ciemność.
I cisza.1
PIERWSZA UMARŁA GRACE SOMERFIELD.
A przynajmniej pierwsza w mojej klasie. Jestem pewna, że już wcześniej tysiące, może nawet setki tysięcy dzieci odeszły w ten sam sposób. Minęło sporo czasu, zanim połączono ze sobą te wydarzenia… A może po prostu rząd ukrywał przed nami prawdę na długo po tym, gdy zaczęły umierać.
Kiedy ich śmierć wyszła w końcu na jaw, dyrekcja mojej podstawówki stanowczo zakazała nauczycielom i pracownikom szkoły rozmawiać z nami o tym, co określano wówczas chorobą Everharta (na pamiątkę Michaela Everharta – pierwszego nastolatka, który na nią zmarł). Wkrótce jednak nadano jej właściwą nazwę: ostra młodzieńcza neurodegeneracja idiopatyczna – w skrócie OMNI. Wówczas nie była to już jedynie choroba Michaela. Dotyczyła każdego z nas.
Wszyscy dorośli, których znałam, przytulali nas tylko, skrywając prawdę za fasadą uśmiechu. Wciąż znajdowałam się w swoim małym słonecznym świecie pełnym kucyków i kolorowych zabawek. Kiedy patrzę wstecz, nie mogę uwierzyć w swoją naiwność – przegapiłam tyle tropów! Umknęły mi nawet tak wyraźne sygnały, jak to, że mój tata, policjant, zaczął brać nadgodziny, a gdy w końcu wracał do domu, unikał mnie jak ognia. Mama zaczęła podawać mi najróżniejsze witaminy i nawet przez chwilę nie pozwalała zostać samej.
Z drugiej strony oboje byli jedynakami, więc nie miałam nawet kuzynów, których śmierć mogłaby być dla mnie ostrzeżeniem. Co więcej, mama nie pozwoliła tacie na kupno „tej wysysającej duszę wylęgarni szmiry i bezmyślnej rozrywki”, zwanej też telewizorem, więc mojego małego świata nie burzyły żadne przerażające doniesienia. To wszystko, w połączeniu z kontrolą rodzicielską nałożoną na internet – tak rygorystyczną, że nie powstydziłaby się jej CIA – sprawiło, że bardziej od ryzyka śmierci przed ukończeniem dziesiątego roku życia zajmowało mnie ułożenie pluszaków na łóżku.
Nie byłam przygotowana na to, co nastąpiło piętnastego września.
Poprzedniej nocy padał deszcz, więc rodzice wysłali mnie do szkoły w czerwonych kaloszach. Na lekcji uczyliśmy się o dinozaurach i ćwiczyliśmy kaligrafię, po czym pani Port z właściwym sobie wyrazem ulgi na twarzy wypuściła nas na przerwę obiadową.
Wyraźnie pamiętam każdy szczegół tamtego posiłku – nie dlatego, że siedziałam naprzeciwko Grace, ale dlatego, że była pierwsza i że w ogóle nie powinno się to było wydarzyć. Nie była przecież stara jak mój dziadek. Nie miała też raka jak koleżanka mojej mamy, Sara. Żadnych alergii, kaszlu, urazów głowy – nic. Umarła zupełnie niespodziewanie i zanim zrozumieliśmy, co się stało, było już za późno.
Grace próbowała właśnie ustalić, czy w jej galaretce utopiła się mucha. Czerwona masa dygotała i niemal wypadła z kubeczka, kiedy nieco za mocno go ścisnęła. Naturalnie wszyscy chcieli wypowiedzieć się na temat tego, czy w kubeczku znajduje się mucha, czy raczej wepchnięty tam przez Grace kawałek cukierka. Ja także.
– Nie kłamię – powiedziała Grace. – Ja tylko…
I zamilkła. Plastikowy pojemnik wyślizgnął jej się z palców i uderzył o stół. Jej usta były rozchylone, a wzrok wbity w punkt znajdujący się gdzieś za moimi plecami. Zmarszczyła czoło, jakby ktoś tłumaczył jej właśnie jakieś skomplikowane zagadnienie.
– Grace? – zapytałam. – Wszystko w porządku?
Jej oczy błysnęły białkami i uciekły do tyłu. Westchnęła lekko – tak delikatnie, że nie zdołała nawet zdmuchnąć kilku brązowych kosmyków, które przykleiły jej się do ust.
Zamarliśmy, chociaż przecież wszyscy musieliśmy myśleć to samo – Grace zemdlała tak jak Josh Preston, który tydzień czy dwa tygodnie wcześniej stracił przytomność na boisku, ponieważ – jak wyjaśniła nam pani Port – spadł mu poziom cukru czy stało się coś równie bezsensownego.
Do naszego stolika podbiegła jedna z czterech starszych pań, które (w białych daszkach i z gwizdkami na szyi) w czasie przerwy obiadowej patrolowały stołówkę i szkolne boisko. Nie wiem, czy poza mglistym pojęciem na temat reanimacji miała ona jakiekolwiek uprawnienia medyczne, jednak natychmiast ściągnęła bezwładne ciało Grace na ziemię.
Wokół nich zgromadził się tłum gapiów. Kobieta przycisnęła ucho do jaskraworóżowej koszulki Grace, nasłuchując bicia jej serca, ale ono już ustało. Nie wiem, co kierowało ratującą, ale zaczęła nagle krzyczeć. Wkrótce otoczyły nas białe daszki i zaciekawione twarze. Dopiero kiedy Ben Cho trącił nieruchomą rękę Grace czubkiem buta, zrozumieliśmy, że ona nie żyje.
Dzieciaki krzyczały. Jedna z dziewczynek, Tess, zaniosła się takim płaczem, że nie mogła złapać tchu. Wszystkie małe stopy rzuciły się w stronę wyjścia.
Siedziałam nieruchoma, otoczona przez tacki z niedojedzonymi obiadami, wpatrując się w kubeczek galaretki. Ogarniało mnie przerażenie. Po chwili czułam się tak, jakby moje ręce i nogi na stałe przyrosły do stolika. Nie wiem, jak długo bym tam siedziała, gdyby szkolny ochroniarz nie wyniósł mnie ze stołówki.
Grace nie żyje, myślałam tylko. _Grace nie żyje? Nie żyje_.
A to był dopiero początek.
Miesiąc później Centrum do spraw Zapobiegania i Kontroli Chorób opublikowało listę pięciu symptomów OMNI. Miała ona pomóc rodzicom stwierdzić, czy ich dziecko zagrożone jest tą chorobą. Wtedy nie żyła już połowa mojej klasy.
Chociaż mama dobrze ukryła ulotkę, znalazłam ją przez przypadek, kiedy wspięłam się na blat w poszukiwaniu czekolady, również schowanej przez mamę między produktami do pieczenia.
„Jak rozpoznać, czy Twoje dziecko znajduje się w grupie ryzyka?”, głosiła broszurka. Już kiedyś widziałam tę ogniście pomarańczową kartkę, na której była wydrukowana – kilka dni wcześniej pani Port wręczyła ją resztce swoich uczniów. Oczywiście, najpierw złożyła ją na cztery części i spięła trzema zszywkami, tak abyśmy nie mieli dostępu do jej treści. Na wierzchu widniał trzykrotnie podkreślony napis: do rąk własnych rodziców ruby. Trzykrotne podkreślenie to nie przelewki. Gdybym otworzyła broszurkę, rodzice z pewnością daliby mi szlaban.
Szczęście mi jednak sprzyjało – papier był już rozerwany.
1. Twoje dziecko z dnia na dzień staje się posępne, wycofane i/lub traci zainteresowanie ulubionymi zajęciami.
2. Zaczyna mieć problemy z koncentracją lub nadmiernie skupia się na poszczególnych czynnościach, przez co traci poczucie czasu i/lub zaniedbuje siebie i innych.
3. Ma halucynacje, nudności, przewlekłe migreny, problemy z pamięcią i/lub zaburzenia przytomności.
4. Twojemu dziecku coraz częściej zdarzają się ataki agresji, gwałtowne zachowanie lub akty samookaleczania (na jego ciele pojawiają się oparzenia, siniaki i rany cięte niewiadomego pochodzenia).
5. Zachowanie lub umiejętności Twojego dziecka są niezrozumiałe, niebezpieczne i narażają Ciebie oraz innych na fizyczne niebezpieczeństwo.
JEŚLI ZAUWAŻYSZ U SWOJEGO DZIECKA KTÓRYKOLWIEK Z POWYŻSZYCH SYMPTOMÓW, ZAREJESTRUJ JE NA STRONIE OMNI.GOV. WKRÓTCE OTRZYMASZ INFORMACJĘ DOTYCZĄCĄ SZPITALA, DO KTÓREGO NALEŻY ODWIEŹĆ DZIECKO.
Skończyłam czytać ulotkę, złożyłam kartkę i odłożyłam tam, gdzie ją znalazłam. Potem zwymiotowałam do zlewu.
Pod koniec tygodnia zadzwoniła do mnie babcia, która wyjaśniła mi wszystko bez zbędnego owijania w bawełnę. Moi rówieśnicy umierali, ale lekarze już się tą sprawą zajęli. Babcia kazała mi się nie martwić. Powiedziała, że w końcu jestem jej wnuczką i że wszystko będzie dobrze. Musiałam jej obiecać, że jeśli poczuję się dziwnie, to natychmiast powiem o tym rodzicom.
Sytuacja ze złej bardzo szybko zmieniła się w koszmarną. Tydzień po pogrzebie kolejnej czwórki dzieci z sąsiedztwa prezydent wystąpił z odezwą do narodu. Rodzice oglądali transmisję na żywo na komputerze, a ja podsłuchiwałam pod drzwiami.
– Rodacy! – zaczął prezydent Gray. – Stoimy w obliczu poważnego kryzysu. Kryzysu, który zagraża nie tylko życiu naszych dzieci, ale i przyszłości naszego wielkiego narodu. Niech pocieszeniem będzie dla was fakt, że w tym trudnym czasie nasz sztab w Waszyngtonie opracowuje programy, których zadaniem będzie wsparcie zarówno rodzin dotkniętych tą straszliwą tragedią, jak i dzieci, którym udało się przetrwać.
Bardzo chciałam zobaczyć twarz przemawiającego prezydenta, ponieważ wydaje mi się, że wiedział – musiał wiedzieć! – iż groźba, o której mówił, ta przeszkoda na drodze do wspaniałej przyszłości, nie miała nic wspólnego ze zmarłymi dziećmi. Przykryte ziemią czy spalone na proch, istniały już tylko we wspomnieniach ludzi, którzy je kochali. Same odeszły na zawsze.
A ta dokładnie złożona karteczka z listą objawów, z którą nauczyciele wysyłali nas do domów – listą, którą wielokrotnie odczytywano w czasie serwisów informacyjnych, podczas gdy na pasku u dołu ekranu przewijały się zdjęcia zmarłych dzieci? Nie, oni nie lękali się o dzieci, które mogły umrzeć. Nie martwili się pustką, którą miały po sobie pozostawić.
Oni bali się nas – tych, którzy przeżyli.2
W DNIU, W KTÓRYM PRZYWIEŹLI NAS DO THURMOND, padał deszcz. Padało także przez cały następny tydzień, a potem przez jeszcze kolejny. Był to ten rodzaj lodowatego deszczu, który, gdyby temperatura spadła o pięć stopni, natychmiast zamieniłby się w śnieg. Obserwowałam, jak krople wody wijącymi się strużkami spływają po szybie autobusu. Gdybym siedziała teraz w samochodzie rodziców, śledziłabym te kręte tory, błądząc koniuszkiem palca po chłodnej szybie. Teraz jednak ręce miałam związane na plecach, a mężczyźni w czarnych mundurach upchnęli czworo z nas na jednym siedzeniu. Nie było tu nawet miejsca, żeby wziąć głębszy oddech.
Ciepło wydzielane przez ponad sto ciał sprawiło, że szyby autobusu zaszły mgłą i zamieniły się w parawan, który odizolował nas od świata. Później szyby jasnożółtych autobusów, którymi zwożono dzieci, zamalowano czarną farbą. Na razie jednak nikt jeszcze na to nie wpadł.
W trakcie tej pięciogodzinnej jazdy siedziałam najbliżej okna, więc kiedy tylko deszcz na chwilę się uspokajał, dostrzegałam skrawki mijanego krajobrazu. Wszystko wydawało mi się takie samo – zielone farmy, niekończące się połacie lasów. Miałam wrażenie, że wciąż jesteśmy w Wirginii. Siedząca obok mnie dziewczyna, którą później zaklasyfikowano jako Niebieską, w pewnej chwili musiała rozpoznać mijany znak, ponieważ nachyliła się do mnie, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Miałam wrażenie, że skądś ją znam… Może mieszkała w moim mieście, a może pochodziła z sąsiedniej miejscowości. Wydaje mi się, że wszystkie dzieci wokół mnie pochodziły z Wirginii, ale mogłam się tego jedynie domyślać, ponieważ w autobusie obowiązywała tylko jedna zasada – zasada zachowania bezwzględnej ciszy.
Poprzedniego dnia zabrano mnie z domu i wraz z innymi dziećmi na całą noc umieszczono w jakimś magazynie. Pomieszczenie, w którym nas trzymano, zalane było dziwną jasnością. Posadzono nas w grupce na brudnej betonowej podłodze i skierowano na nas jaskrawe światło trzech reflektorów. Nie pozwolono nam spać. Oczy tak mocno łzawiły mi od kurzu, że nie widziałam spoconych, bladych twarzy otaczających mnie dzieci, nie mówiąc już o pilnujących nas żołnierzach, którzy znajdowali się poza kręgiem światła. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, że przestali oni tworzyć całość – zbiór mężczyzn i kobiet. W szarej poświacie półsnu dostrzegałam jedynie drobne, przerażające elementy: cuchnącą benzyną pastę do butów, skrzypienie sztywnej skóry, grymas obrzydzenia na ich twarzach, czubek buta, który wbijał mi się w ciało, żeby nie pozwolić mi zasnąć…
Następnego ranka w autobusie panowała zupełna cisza, nie licząc trzasku krótkofalówek i płaczu dzieci siedzących w tylnej części pojazdu. Chłopiec, który znajdował się na drugim końcu naszego siedzenia, zmoczył spodnie, ale nie zamierzał poinformować o tym stojącej tuż obok niego rudowłosej funkcjonariuszki Sił Specjalnych Psi (SSP) – kiedy wcześniej poskarżył się jej, że cały dzień nic nie jadł, uderzyła go w twarz.
Wcisnęłam bose stopy w podłogę, tak by nie poruszać nogami. Głód sprawił, że było mi słabo, a nawracające zawroty głowy wygrywały nawet z obezwładniającym, kłującym strachem. Nie mogłam się skupić i trudno mi było siedzieć nieruchomo. Miałam wrażenie, że się kurczę. Wydawało mi się, że zapadam się w fotel i powoli znikam. Zaczęłam tracić czucie w unieruchomionych wciąż w tej samej pozycji dłoniach. Kiedy próbowałam rozciągnąć plastikową opaskę, którą zaciśnięto nam ręce, jeszcze mocniej werżnęła się ona w delikatną skórę nadgarstków.
„Siły Specjalne Psi” – tak właśnie siebie i żołnierzy, którzy zabrali nas z magazynu, określił kierowca autobusu.
– Zabieramy was zgodnie z rozkazem dowódcy Sił Specjalnych Psi Josepha Traylora – powiedział, a na dowód tego w wyciągniętej dłoni trzymał jakiś dokument, więc chyba mówił prawdę. I tak byłam nauczona, że z dorosłymi się nie dyskutuje.
Autobus zjechał z wąskiej szosy i wtoczył się na mniejszą drogę gruntową. Nowe wstrząsy obudziły tych, którym jakoś udało się zasnąć. Ludzie w czarnych mundurach także się ożywili. Kobiety i mężczyźni wyprostowali się i zaczęli wypatrywać czegoś przez przednią szybę.
Najpierw dostrzegłam potężne ogrodzenie. Ciemniejące popielate niebo zalewało wszystko wokoło ponurym granatem – jedynie siatka ogrodzenia srebrzyła się w ciemności, a wiatr wpadał w jego otwarte bramy. Spojrzałam w bok przez szybę i tuż pod nią zauważyłam kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn, którzy biegnąc, eskortowali nasz autobus. Kiedy mijaliśmy budkę kontrolną przy bramie, znajdujący się w niej żołnierze SSP wstali i zasalutowali kierowcy autobusu.
Szarpnęło i pojazd nagle się zatrzymał. Nie wolno nam było się poruszyć. Za plecami słyszeliśmy jedynie łoskot zasuwanej bramy obozu. Dźwięk zatrzaskiwanych zamków przeciął ciszę jak grzmot. Nie byliśmy tu pierwszym transportem– ten przyjechał rok wcześniej, kiedy stworzono obóz. Nie byliśmy też ostatni. Transporty zjeżdżały tu regularnie przez następne trzy lata, aż obóz całkiem się zapełnił.
W autobusie panowały zupełna cisza i bezruch. W końcu do drzwi zastukał żołnierz w czarnej pelerynie przeciwdeszczowej. Kierowca wyciągnął rękę i otworzył drzwi, jednocześnie niwecząc nasze nadzieje na to, że jest to tylko chwilowy postój.
Do środka wszedł ogromny mężczyzna, który bez problemu mógłby się wcielić w rolę olbrzyma albo czarnego charakteru w bajce. Żołnierz przez cały czas miał na głowie kaptur, który zasłaniał mu twarz, włosy i wszystko to, dzięki czemu mogłabym go później rozpoznać. Tak czy owak, pozostawało to chyba bez znaczenia. Mężczyzna nie przemawiał w swoim imieniu, tylko w imieniu całego obozu.
– Za chwilę wstaniecie i jedno za drugim opuścicie autobus! – wrzasnął. Kierowca chciał mu podać mikrofon, ale żołnierz odsunął go ręką. – Zostaniecie podzieleni na dziesięcioosobowe grupy i zaprowadzeni na badania. Nie próbujcie uciekać. Nie odzywajcie się. Róbcie tylko to, co wam rozkażemy. Jeśli nie podporządkujecie się tym wymogom, zostaniecie ukarani.
Miałam dziesięć lat i byłam jednym z najmłodszych dzieci w autobusie, chociaż było też kilkoro młodszych ode mnie. Większość miała dwanaście, może nawet trzynaście lat. Nienawiść i nieufność, które czaiły się w oczach żołnierzy, napawały mnie lękiem, ale u starszych dzieci wywoływały bunt.
– Walcie się! – zawołał ktoś w tylnej części autobusu.
Odwróciliśmy się akurat w momencie, kiedy rudowłosa funkcjonariuszka SSP wepchnęła jednemu z nastolatków kolbę karabinu do ust. Chłopiec krzyknął z bólu i zaskoczenia, a kobieta powtórzyła ruch jeszcze kilkakrotnie. Kiedy wściekłemu chłopcu udało się w końcu złapać oddech, z jego ust trysnęła strużka krwi. Ręce miał związane za plecami, więc nie zdołał obronić się przed ciosem. Musiał go po prostu przyjąć.
Żołnierze zaczęli wyprowadzać dzieci czwórkami, ja jednak wciąż wpatrywałam się w pobitego chłopaka. Miałam wrażenie, że emanuje od niego milcząca, toksyczna wściekłość. Nie wiem, czy zauważył, że na niego patrzę, ale po chwili odwrócił się, spojrzał mi prosto w oczy i skinął głową, jak gdyby chciał mnie ośmielić. Uśmiechnął się do mnie, odsłaniając zakrwawione zęby. Nagle poczułam, jak ktoś siłą podnosi mnie z siedzenia. Zanim się spostrzegłam, ześlizgnęłam się po schodkach autobusu i zalał mnie ulewny deszcz. Kolejny żołnierz SSP podniósł mnie z kolan i wskazał, żebym dołączyła do dwóch dziewczyn w moim wieku. Przemoczone, niemal przezroczyste ubrania przykleiły się do ich ciał niczym stara skóra.
Na placu około dwudziestu żołnierzy SSP ustawiało dzieci w równe rzędy. Stopy grzęzły mi w błocie. Miałam na sobie tylko piżamę i drżałam z zimna, ale nikt tego nie zauważył, nikt też nie podszedł, aby uwolnić nasze ręce z plastikowych opasek. Czekaliśmy w milczeniu, zaciskając zęby. Spojrzałam w chmury, wystawiając twarz na deszcz. Czułam, że to niebo spada na ziemię – kawałek po kawałku.
Ostatnie grupki dzieci zostały wyciągnięte z autobusu i rzucone na ziemię. Wśród nich znalazł się także chłopak z poranioną twarzą. Był ostatnim pasażerem, tuż za wysoką blondynką o pustym spojrzeniu. Chociaż zasłona z deszczu i zamglone szyby autobusu utrudniały widoczność, jestem pewna, że nachylił się do blondynki i szepnął jej coś do ucha w momencie, gdy wysiadała z autobusu. Odpowiedziała szybkim skinięciem głowy. Kiedy tylko jej stopy dotknęły ziemi, rzuciła się na prawo, wymykając się stojącemu nieopodal żołnierzowi. Inny funkcjonariusz SSP wrzasnął: „Stój!”, ale dziewczyna biegła dalej, prosto do bramy. Wszyscy zgromadzeni obserwowali uciekinierkę i nikt nie zwracał uwagi na nastolatka, który wciąż znajdował się w autobusie – nikt prócz mnie. Chłopak ześlizgnął się po schodkach pojazdu. Przód jego białej bluzy z kapturem poplamiony był krwią. Ta sama strażniczka, która go uderzyła, pomagała mu teraz zeskoczyć na ziemię. Widziałam, jak jej palce zaciskają się na jego łokciu, i moja posiniaczona skóra przypomniała sobie jej dotyk. Widziałam, jak chłopak odwraca się i coś do niej mówi. Na jego twarzy malował się niczym niezmącony spokój.
Strażniczka puściła ramię nastolatka i wyjęła pistolet z kabury, po czym bez słowa – nie mrugnąwszy nawet okiem – wsadziła sobie lufę do ust i pociągnęła za spust.
Nie wiem, czy to ja krzyknęłam, czy to zduszony szloch wydarł się z ust kobiety, która zbyt późno zdała sobie sprawę z tego, co robi. Obraz jej twarzy – opadnięta żuchwa, wybałuszone oczy, zmarszczki na nagle obwisłej skórze – wyrył się w powietrzu jak negatyw i pozostawał tam dłużej niż rozbryzg różowego obłoku krwi i kępki włosów na karoserii autobusu.
Stojąca obok mnie dziewczynka zemdlała, a po chwili wszyscy zaczęliśmy krzyczeć.
Strażniczka runęła na ziemię dokładnie w tym momencie, gdy żołnierze pochwycili nastolatkę i cisnęli ją w błoto. Strugi deszczu spłukiwały krew kobiety z szyb i żółtej karoserii autobusu, rozmywając ciemne plamy tak, że po chwili nie było już po nich śladu. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie.
Chłopiec patrzył tylko na nas.
– Uciekajcie! – krzyknął przez połamane zęby. – Na co czekacie? Uciekajcie!
Nie pomyślałam wtedy: _Kim ty jesteś?_ ani: _Dlaczego?_, ale: _Przecież nie mam dokąd pójść_.
Sądząc po panice, która wybuchła, nastolatek równie dobrze mógłby wysadzić w powietrze cały autobus. Niektóre dzieci posłuchały go i rzuciły się w stronę ogrodzenia, ale na ich drodze wyrośli nagle żołnierze w czarnych mundurach. Większość jednak stała w miejscu i krzyczała – krzyczała bez końca. Wokół nich spływały potoki deszczu, a nasze stopy uwięzione były w grząskim błocie. Jakaś dziewczyna popchnęła mnie na ziemię, kiedy żołnierze SSP rzucili się w stronę stojącego w drzwiach autobusu chłopca. Inni strażnicy krzyczeli, żebyśmy usiedli na ziemi i nie ważyli się nawet ruszyć. Posłuchałam.
Jeden z nich wrzasnął do krótkofalówki:
– Pomarańczowy! Potrzebujemy wsparcia przy bramie głównej. Przynieście pasy bezpieczeństwa dla Pomarańczowego…
Odważyłam się podnieść oczy dopiero wówczas, gdy żołnierze kazali nam wstać z ziemi. Chłopiec z zakrwawioną twarzą leżał w błocie. Ogarnęło mnie przerażenie. Zaczęłam się zastanawiać, czy pośród nas są inne dzieci, które potrafią doprowadzić do tego, by ktoś zrobił sobie krzywdę. I czy to dlatego nas tu przywieziono.
_Nie ja…_, kołatało mi się w głowie. _Nie ja… Popełnili błąd. To nieporozumienie…_
Z rosnącym poczuciem pustki patrzyłam, jak jeden z mężczyzn bierze puszkę farby w sprayu i na plecach chłopca maluje ogromne X. Nastolatek przestał krzyczeć tylko dlatego, że dwaj żołnierze SSP naciągnęli mu na twarz dziwną czarną maskę, która do złudzenia przypominała kaganiec.
Napięcie pokryło moją skórę jak krople potu. Żołnierze przeprowadzili nas przez obóz w stronę infirmerii, gdzie mieliśmy zostać poddani selekcji. Widzieliśmy dzieci, które zmierzały w przeciwną stronę, oddalając się od ponurych drewnianych baraków. Wszystkie miały na sobie białe kombinezony, a na plecach kolorowy znak X, któremu towarzyszył wymalowany na czarno numer. Naliczyłam pięć różnych kolorów: zielony, niebieski, żółty, pomarańczowy i czerwony.
Dzieci z zielonym i niebieskim znakiem nie miały skrępowanych rąk i mogły iść swobodnie, jednak te z wyblakłym żółtym, pomarańczowym lub czerwonym iksem z trudnością brnęły naprzód przez grząskie błoto – miały stopy i ręce skute metalowymi kajdankami, a wszystkie połączone były dodatkowo długim łańcuchem, przez co musiały iść jedno za drugim. Dzieci oznaczone pomarańczowym znakiem miały na twarzach maski przypominające kagańce.
Popędzani przez strażników, dotarliśmy wreszcie do jasno oświetlonego budynku, na którego drzwiach widniała podarta kartka z napisem INFIRMERIA. Po obu stronach długiego korytarza stali lekarze i pielęgniarki, którzy kręcąc głowami, patrzyli na nas z rozdrażnieniem. Szachownicę kafelków na podłodze pokrywała śliska breja z wody i błota. Musiałam się mocno skoncentrować, żeby nie upaść. Powietrze przesycone było zapachem spirytusu salicylowego i syntetycznego aromatu cytryny.
Ustawiliśmy się w kolejce na ciemnej betonowej klatce schodowej po jednej stronie pierwszego piętra. Znajdowały się puste łóżka, a wokół nich zwisały białe zasłony. _Nie chcę być Pomarańczowa ani Czerwona._
Czułam, jak skręca mnie w żołądku. Przed oczami wciąż miałam twarz tej kobiety – moment, kiedy pociągnęła za spust – oraz krwawą masę włosów, która rozbryznęła się tuż przy mnie. Przypomniałam sobie minę mojej mamy, kiedy zamykała mnie w garażu, a także twarz babci.
_Przyjedzie po mnie_, myślałam. _Przyjedzie. Naprawi mamę i tatę, a potem przyjedzie i mnie stąd zabierze. Przyjedzie, przyjedzie, na pewno przyjedzie…._
Na górze zdjęto nam plastikowe opaski, a następnie znów nas podzielono. Połowa została skierowana lodowatym korytarzem na prawo, a druga połowa na lewo. Obie części budynku wyglądały tak samo i niczym się nie wyróżniały – było tam kilkoro zamkniętych drzwi, a na końcu obu skrzydeł znajdowało się okienko. Przez moment jak w transie obserwowałam deszcz bębniący o cienką zaparowaną szybę. Po chwili drzwi po lewej stronie otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem i stanął w nich tęgi mężczyzna w średnim wieku. Spojrzał na nas, a następnie powiedział coś szeptem do stojącego na czele grupy strażnika SSP. Jedne za drugimi otwierały się kolejne drzwi, a w każdych stał jakiś dorosły. Oprócz białych kitli łączyło ich tylko jedno – malująca się na ich twarzach podejrzliwość.
Bez słowa wyjaśnienia strażnicy zaczęli wyciągać dzieci z szeregu i popychać je w stronę ludzi w białych kitlach oraz przypisanych im gabinetów. Zdezorientowane, pełne niepokoju głosy zostały natychmiast zagłuszone przez świdrujący dźwięk dzwonka. Patrzyłam na kolejno zatrzaskujące się drzwi i zastanawiałam, czy kiedykolwiek będę miała jeszcze szansę zobaczyć te dzieci.
_Co nam jest?_ Obejrzałam się przez ramię. Czułam się tak, jakby moja głowa wypełniona była mokrym piaskiem. Nie dostrzegałam nigdzie chłopaka z poranioną twarzą, ale wspomnienie o nim nie przestawało mnie prześladować. Czy przywieźli nas tu, ponieważ myślą, że mamy chorobę Everharta, że umrzemy?
Jakim cudem nastolatek zmusił tę strażniczkę, by postąpiła w ten sposób? Co takiego jej powiedział?
Kiedy tam stałam, dygocząc tak, że bolały mnie nawet stawy i kości, poczułam, jak ktoś ujmuje moją dłoń. Dziewczyna – ta sama, która wcześniej ściągnęła mnie w błoto – spojrzała na mnie surowo. Włosy w odcieniu ciemnego blondu przylegały do jej czaszki. Między górną wargą a nosem miała różową bliznę. Kiedy mówiła, jej ciemne oczy błyszczały. Zauważyłam, że z jej aparatu ortodontycznego wyciągnięto drucik, jednak do zębów wciąż przyklejone miała metalowe zamki.
– Nie bój się – szepnęła. – Nie pozwól, by to zauważyli.
Tuż przy jej szyi zauważyłam wywiniętą metkę, na której ktoś ręcznie napisał: SAMANTHA DAHL.
Stałyśmy tak blisko siebie, że nasze złączone palce schowane były pomiędzy materiałem moich spodni od piżamy oraz jej fioletową puchową kurtką. SSP pojawiło się i zabrało ją, kiedy szła do szkoły – tego samego ranka, co mnie. Chociaż miało to miejsce dobę wcześniej, wciąż pamiętałam nienawistne spojrzenie jej ciemnych oczu, żarzące się na tylnym siedzeniu samochodu, w którym nas zamknięto. Nie krzyczała jak inni.
Dzieci, które wcześniej zniknęły za drzwiami, pojawiły się znowu, ściskając w rękach szare swetry i szorty. Zamiast ustawić je z powrotem w naszym szeregu, żołnierze zaprowadzili je na dół. Nie zdążyliśmy zadać im żadnego pytania ani nawiązać kontaktu wzrokowego.
_Nie wyglądają na skrzywdzone_, pomyślałam. Wyczuwałam zapach markera i spirytusu salicylowego, ale nikt nie płakał ani nie krwawił.
Kiedy w końcu przyszła kolej na Samanthę, strażnik stojący przed nami rozdzielił nas ostrym szarpnięciem. Bardzo chciałam do niej dołączyć i wraz z nią stawić czoło temu, co czekało nas za tymi drzwiami. Nie mogłam znieść myśli, że znów zostanę zupełnie sama, bez żadnego oparcia.
Ręce drżały mi tak mocno, że musiałam skrzyżować ramiona i chwycić się za łokcie, żeby powstrzymać dygotanie. Stałam na początku szeregu i spoglądałam na błyszczącą powierzchnię ułożonych w szachownicę kafelków, która rozpościerała się między czarnymi butami żołnierza a moimi ubrudzonymi błotem stopami. Byłam wykończona nieprzespaną nocą, a zapach pasty żołnierskich butów jeszcze bardziej mnie zamroczył.
Zawołali mnie.
Znalazłam się w słabo oświetlonym gabinecie – o połowę mniejszym niż moja ciasna sypialnia. Nie mogłam sobie przypomnieć momentu, w którym przekroczyłam jego próg.
– Imię i nazwisko? – zapiszczał ktoś wysokim głosem.
Mój wzrok padł na kozetkę i zwisające nad nią dziwne szare urządzenie w kształcie pierścienia.
Zza stojącego na stole laptopa wyłoniła się twarz wątłego mężczyzny w białym kitlu. Miałam wrażeniem, że wystarczyłby jeden gwałtowniejszy ruch, by okulary w cienkich srebrnych oprawkach zjechały mu z nosa. Przylgnęłam plecami do zamkniętych drzwi, próbując zachować jak największą odległość między mną a nieznajomym i dziwną maszyną.
Mężczyzna podążył za moim wzrokiem i spojrzał na kozetkę.
– To tomograf. Nie ma się czego bać.
Chyba nie wyglądałam na przekonaną, ponieważ mówił dalej:
– Czy kiedykolwiek coś sobie złamałaś albo uderzyłaś się w głowę? Wiesz, co to tomografia komputerowa?
Jego głos był pełen cierpliwości, więc zrobiłam krok do przodu. Potrząsnęłam głową.
– Za chwilę położysz się na kozetce, a ja za pomocą tej maszyny upewnię się, że z twoją głową wszystko w porządku. Najpierw musisz mi jednak podać imię.
„Upewnię się, że z twoją głową wszystko w porządku”. Skąd wiedział…?
– Imię i nazwisko, proszę – powiedział, a w jego głosie wyczuwałam rozdrażnienie.
– Ruby – odparłam i przeliterowałam nazwisko.
Mężczyzna zaczął stukać w klawiaturę komputera i przez chwilę nie zwracał na mnie uwagi. Mój wzrok ponownie przeniósł się na urządzenie. Zastanawiałam się, czy zbadanie tego, co mam w głowie, będzie bolało.
Czy uda mu się zobaczyć to, co zrobiłam.
– Cholera, ależ oni się robią leniwi – mruknął raczej do siebie niż do mnie. – Czy zostałaś w ogóle poddana wstępnej klasyfikacji?
Nie miałam pojęcia, o czym mówi.
– Kiedy cię zabrano… czy zadawano ci jakieś pytania? – zapytał, po czym wstał. Pomieszczenie było naprawdę niewielkie. Wystarczyły dwa kroki, by znalazł się tuż przy mnie. Serce zaczęło mi walić. – Czy twoi rodzice opowiedzieli żołnierzom o twoich objawach?
– Objawach? Nie mam żadnych objawów. Ja nie…
Mężczyzna z irytacją pokręcił głową.
– Uspokój się. Tu jesteś bezpieczna, nie skrzywdzę cię – mówił bezbarwnym tonem, jednak w oczach miał dziwny błysk. Czułam, że słowa, które wypowiada, są wyuczone. – Istnieje wiele różnych objawów – wyjaśnił, schylając się tak, by spojrzeć mi w oczy. Widziałam jedynie jego krzywe zęby i ciemne kręgi pod oczami. Jego oddech pachniał kawą i miętą. – Wiele różnych typów… dzieci. Zrobię teraz zdjęcie twojego mózgu, co pozwoli nam ustalić, do której grupy należysz.
Potrząsnęłam głową.
– Nie mam żadnych objawów! Moja babcia przyjedzie, przyrzekam! Ona panu powie!
– Powiedz mi no, skarbeczku, jak sobie radzisz z matematyką i zagadkami? Zieloni są niezwykle inteligentni i mają zadziwiająco dobrą pamięć.
Przed oczami znów pojawił mi się obraz dzieci z kolorowymi znakami na plecach. _Zielony_, pomyślałam i próbowałam sobie przypomnieć inne kolory. _Czerwony, niebieski, żółty i…_
_Pomarańczowy_. Jak ten chłopiec z zakrwawionymi ustami.
– Dobrze więc… – powiedział i wziął głęboki oddech. – Połóż się na kozetce, żebyśmy mogli zacząć. Już!
Nadal tkwiłam w miejscu. W głowie wirowały mi myśli. Trudno mi było nawet na niego spojrzeć.
– Już! – powtórzył, kierując się w stronę urządzenia. – Nie zmuszaj mnie do tego, żebym przywołał żołnierzy. Oni nie będą tacy mili, wierz mi! – Mężczyzna dotknął bocznego panelu urządzenia, na którym natychmiast zaświecił się ekran. Po chwili rozbłysła cała maszyna. Pośrodku szarej obręczy mrugało jasne białe światło, będące w gotowości do przeprowadzenia kolejnego badania. Maszyna buchała gorącym powietrzem i wydawała piski, od których włosy jeżyły mi się na karku.
W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: _Dowie się. Dowie się, co im zrobiłam_.
Znów przywarłam plecami do drzwi, a dłonią na oślep szukałam klamki. Przypomniały mi się przestrogi, których tata udzielał mi na temat nieznajomych. Tu wcale nie było bezpiecznie, a ten mężczyzna nie chciał mojego dobra.
Dygotałam tak mocno, że mogło mu się zdawać, iż zaraz zemdleję. A może chciał siłą zaprowadzić mnie na kozetkę i przytrzymywać do czasu, aż znajdę się pod urządzeniem.
Miałam ochotę zerwać się do ucieczki. Zaciskałam już palce na klamce, kiedy poczułam, jak jego ręka przedziera się przez moje splątane włosy i chwyta mnie za kark. Dotyk jego lodowatej dłoni na mojej rozpalonej skórze sprawił, że przeszedł mnie dreszcz, ale krzyknęłam dopiero wtedy, gdy u podstawy czaszki poczułam eksplozję bólu.
Mężczyzna wpatrywał się we mnie zamglonym wzrokiem, nawet nie mrugając. Ja jednak widziałam wszystko – nieprawdopodobne wizje. Palce bębniące na kierownicy samochodu, kobietę w czarnej sukni nachylającą się, żeby mnie pocałować, lecącą prosto na mnie piłkę bejsbolową na boisku, niekończącą się zieleń pola, rękę przeczesującą włosy małej dziewczynki… Te sceny przelatywały mi pod zamkniętymi powiekami jak klatki starego filmu. Sylwetki ludzi i kontury przedmiotów odciskały mi się na siatkówce i pozostawały tam, krążąc pod moimi powiekami jak wygłodniałe duchy.
_To nie należy do mnie!_, krzyczało coś w mojej głowie. _To nie moje!_
Ale czy te obrazy mogły należeć do mężczyzny w kitlu? Każdy z nich… Czy były to jego wspomnienia? Myśli?
Po chwili zobaczyłam jeszcze coś. Chłopca, a nad nim to samo urządzenie pobłyskujące lampkami i wypuszczające dym. _Żółty_. Czułam, że to słowo formuje się w moich ustach, jakbym miała je wypowiedzieć na głos. Zobaczyłam małą rudowłosą dziewczynkę w pomieszczeniu podobnym do tego. Widziałam, jak podnosi palec i jak biurko i laptop unoszą się na kilkanaście centymetrów ponad ziemię. _Niebieska_, w mojej głowie ponownie odezwał się głos tego mężczyzny. Chłopiec trzymający w dłoniach ołówek, wpatrujący się w niego z niezwykłym skupieniem i ołówek stający w płomieniach. _Czerwony_. Karty z obrazkami i cyframi przed twarzą jakiegoś dziecka. _Zielony_.
Zacisnęłam powieki, ale nie potrafiłam uwolnić się od obrazów, które pojawiły się jako następne – rzędy maszerujących potworów w kagańcach. Stałam wysoko ponad nimi i spoglądałam na nich zza zalanej deszczem szyby, ale widziałam kajdanki i łańcuchy. Widziałam wszystko.
_Nie jestem jedną z nich. Błagam, błagam, błagam…_
Upadłam na kolana, opierając dłonie na kafelkowej podłodze. Próbowałam opanować mdłości. Ręka mężczyzny wciąż zaciskała się na moim karku.
– Jestem Zielona! – szlochałam, a moje słowa niemal ginęły pośród dźwięków wydawanych przez maszynę. Jej światło już wcześniej było jasne, ale teraz sprawiło, że jeszcze mocniej łomotało mi w skroniach. Patrzyłam w puste oczy mężczyzny i z całej siły pragnęłam, żeby mi uwierzył. – Jestem Zielona… Błagam, błagam…!
Zobaczyłam jednak twarz mojej mamy i uśmiech, którym obdarzył mnie chłopak z połamanymi zębami. Sprawiał wrażenie, jak gdyby coś we mnie poznawał. Jak gdyby wiedział, kim jestem.
– Zielona…
Na dźwięk skierowanych do mnie słów podniosłam wzrok. Wpatrywałam się w mężczyznę, a on we mnie. Jego spojrzenie wciąż było zamglone. Mamrotał coś pod nosem, jak gdyby przeżuwał każde słowo.
– Jestem…
– Zielona – powiedział, potrząsając głową. Jego głos był już pewniejszy. Kiedy podszedł, żeby wyłączyć maszynę, wciąż siedziałam na podłodze. Byłam tak zaskoczona, gdy usiadł za biurkiem, że zapomniałam o płaczu. Jednak dopiero kiedy wziął do ręki puszkę z zieloną farbą, narysował wielkie X na plecach koszuli uniformu i podał mi ją, zaczęłam oddychać.
Wszystko będzie dobrze, pocieszałam się, idąc zimnym korytarzem, schodząc po schodach i dołączając do dziewczynek oraz mężczyzn w mundurach, którzy czekali na mnie na dole. Dopiero w nocy, kiedy rozbudzona leżałam na swojej pryczy, zrozumiałam, że miałam jedną szansę na ucieczkę… i że jej nie wykorzystałam.