- W empik go
Mroki - ebook
Mroki - ebook
Mroków Jarosława Borszewicza nie da się jednoznacznie sklasyfikować. Możemy ten utwór nazwać prozą literacką, tomikiem poezji czy wreszcie powieścią o mrocznej fabule… Ale chyba nie ma potrzeby szeregować tej książki, ponieważ jej niezwykła forma literacka nadal wciąga nas w dyskusję o sens istnienia, bo „trzeba coś robić między pierwszą a drugą datą… Pierwszą już znam. Drugą…”.
Borszewicz debiutował tą książką w Iskrach w 1983 roku i po wielu latach można śmiało stwierdzić, że przeszła ona świetnie próbę czasu. Czytelnik szybko daje się wciągnąć w zawiłą opowieść, ponieważ tak naprawdę bohaterem tej książki jest śmierć, którą my próbujemy tylko ułaskawić. „Benek mówi, że myśl o śmierci najlepiej zagłuszyć drugim człowiekiem. Ale ja mu nie wierzę” – mówi narrator, który zmaga się ze swoją samotnością, śmiertelnością własną i najbliższych, który próbuje jednak znaleźć nadzieję w miłości czy przyjaźni…
Obecne wydanie zostało znacząco poprawione i uwspółcześnione przez autora.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0404-9 |
Rozmiar pliku: | 715 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
dr. Wiesławowi Uchańskiemu
– Prezesowi Zarządu Wydawnictwa Iskry –
za telefon 4 grudnia 2014 roku
o godzinie 12.57.
Czasem taki telefon
ratuje życie nie tylko książce,
ale i autorowi...
Marysi i Stasiowi
Dobrze, że jesteś,
bo wczoraj znowu bolało mnie serce,
a ciągle nie mam pomysłu na życie.
Musisz mi pomóc,
bo od szesnastu dni pada deszcz
i życie powoli zaczyna mi się rozmywać.
Miałem iść do dentysty,
ale przybłąkał mi się wiersz o tobie,
no i nie mam go z kim zostawić w domu.
Dobrze, że jesteś,
bo w zeszłym tygodniu „U Fukiera”
śmierć znowu pytała o mnie szatniarza.
Dzwoniłem dzisiaj do ciebie,
ale słuchawka ugryzła mnie w rękę
i pewnie ta rana tak szybko się nie zagoi.
Musisz mi pomóc,
bo jestem zmęczony jak Bóg,
który harował przez tydzień –
i nie stworzył świata...
– Imię?
– Duet.
– Nazwisko?
– Zezowaty.
– Urodzony?
– Sześciokrotnie.
– Imię ojca?
– Irena.
– Imię matki?
– Stanisław.
– Zawód wykonywany?
– Dorożkarz.
– Stan cywilny?
– W trakcie rozwodu... z samym sobą.
– Pochodzenie?
– Małpioboskie.
– Religia?
– Miewam napady katolicyzmu. Ale tylko do siódmej rano, bo jak wyjdę na ulicę, to od razu agnostykiem jestem.
– Znaki szczególne?
– Serce po lewej stronie.
Czerwiec.
Południe.
Mróz.
Jadę autobusem do Szczęśliwic.
Przyglądając się siedzącej obok – może dwudziestoletniej – ślicznej dziewczynie, po raz milionowy uświadamiam sobie, że przecież śmierć jest, że umrę...
Próbuję zdławić w sobie tę myśl; bezskutecznie.
Nie pomaga mi żaden z dotychczasowych sposobów na niemyślenie o śmierci... Jeden z nich – najpewniejszy – to wyobrażanie sobie końca świata, wtedy moja śmierć od razu staje się śmiesznie nieprzerażająca.
– Zatrzymać autobus! – krzyczę.
Tłok.
Mroczny, obrzydliwy warkot silnika.
Nikt nie reaguje.
Przedzieram się w stronę kierowcy.
– Zatrzymaj autobus, słyszysz?!
Pekaesiarz – tłusty i pryszczaty – udaje głuchego, a może i naprawdę nie słyszy mojej prośby.
– Kura ma pióra, stój! – szarpię kierowcę. – Bo zarzygam autobus!
– Aaa, to trza było tak od razu! Ja jak się nachlom w upoł ciepły gorzoły, to też z miejsca haftuje!
Wyskakuję.
Pola.
Pola.
Pola.
Autobus odjeżdża.
Naprzeciw mnie pojawia się stary, zgarbiony człowiek.
– Co to za miejscowość, dziadziu? – pytam.
– Krosno Odrzańskie – staruszek łapie się za serce. – Za chwilę umrę...!
– No to może odprowadzę pana do domu?
– Nie, muszę do kościoła, bo tam chcę umrzeć. Tam byłem chrzczony, tam miałem ślub i tam skończę; jak tylko mnie coś zaboli, to raz-raz wskakuję w garnitur i lecę do kościółka.
– Hm, to mi się nawet podoba – wzdycham. – A nie wziąłby pan mnie ze sobą, bo ja też chciałbym umrzeć w kościele?!
– Eee, ty masz dopiero dziewiętnaście wiosenek, to jeszcze nam nie po drodze.
Skąd on wie, ile ja mam lat? – zastanawiam się, ruszając pustą, czarną, asfaltową, zagmatwaną jak labirynt drogą... i będę szedł nią aż do końca tej książki!
Trupy sosen. Wraki lip. Zwłoki wiązów. Strzępy dębów. Trzewia modrzewia. Kikuty grabu. Drzazgi wierzb. Wiechcie olch. Świery spod siekiery. Jabłonie po zgonie. Ruiny jarzębiny. Brzozy zgrozy. Półżywe żywopłoty z półmartwymi martwakami i nieżywy żywotnik. Kaliny bez kończyny. Orzechy zgładzone jak grzechy. Nieswoje sekwoje. Tuzin topól pod topór. Bez bez bzu. Susz z grusz. Głogi trwogi. Jesion zniesion. Jodła spodła. Buki na stiuki. Leszczyny na wikliny. Klony na wagony.
Od dziesięciu lat – dzień w dzień – mijam armie, pułki i dywizje drzew wymordowanych ku bezpieczeństwu pijanych kierowców, którzy wracając z dyskotek, dansingów, zabaw, rautów, prywatek, wesel, popijaw, pogrzebów, chrzcin, imienin, komunii, rozwodów, urodzin, sylwestrów, nowych roków, ch-lanych poniedziałków i styp, nie wyrabiają na zakrętach i pakują się gablotami w drzewa.
Poza drzewnym cmentarzyskiem omijam wymiociny dogorywających szczurków. Przegniłe odwłoki ciężarnych kotek. Zmarmoladziałe jeże. Zmasakrowane żabie ślipka. Kał miażdżonych ciał. Szpacze szkielety. Zbutwiałe poroża łosi. Wyszczerbione kły saren. Rozdwajające się paznokietki bocianów. Spleśniałe serca jagniąt. Sadzawki końskich szczyn. Sznurki wnętrzności jaszczurki. Główeczki lisków spłaszczone jak ziemniaczane placuszki. Flaczki dyndające z psich odwłoków. Dogorywające mrówki z przetrąconymi kręgosłupami. Muchy bzykające (się) ze strachu przed kostuchą. Komary w epileptycznych konwulsjach. Móżdżki zajęcy wytryskujące oczodołami i oczy żmij wyciekające z usznych małżowin. Pajęcze dziecię z jedną ocalałą nóżką. Owrzodziałe piersi perliczek. Zgalareciałe wątroby zaskrońców. Rozharatane jęzory dżdżownic. Obślizgłe jądra ślimaków. Rozmiażdżone stópki krecików. Poszatkowane płucka wróbli i rozbryzgane macice prosiąt.
Wilki wspomnień...
Mam dziesięć lat.
Leżę w szpitalu.
Wieczór.
– Dziadek, zgaś tą lampę – mówi jeden z pacjentów.
– Niechta sie poli – odpowiada dziadek.
– Zgaś, mówię! – protestuje.
– Niechta sie poli, poczytam trochu – odpowiada dziadek, udając, że przegląda gazetę.
– Przecież wszyscy wiedzą, że nie umiesz czytać. Zgaś.
– Jak to nie umim? Umim.
– Zgaś!
– Niechta sie poli.
– Zgaś. Dzisiaj kostucha nie przyjdzie.
– Kto jom tam wi? Może przyjś...
– Jak ma przyjść, to przyjdzie. Światło nic nie pomoże.
– Eee, odpendzi jom.
– Zgaś, mówię, bo ja przy świetle za cholerę nie usnę.
– Eee... Do tej pory poliłem i nikumu nie przeszkadzało.
– Przeszkadzało, przeszkadzało... Tylko nic nie mówiłem. Ale przez to światło to stale niewyspany chodzę.
– Jeszcze tylko dzisia...
Mężczyzna wyskakuje z łóżka i gasi dziadkowi światło.
Pauza.
– To ja se świeczke zapale, co?
– Jeszcze gorzej. Może się coś zapalić.
– Bede uważał.
– Nie, dziadek. Śpij... Albo idź na korytarz, tam jest widno.
– Z korytarza to mnie siostry przependzom. Tak jak wczoraj.
– To śpij.
Pauza.
Dziadek zsuwa się z łóżka i wychodzi na korytarz.
Po chwili słyszę kobiecy głos:
– Co to za łażenie po nocy?! Już na salę!
– Ide, ide...
Dziadek wraca.
Po kilku minutach zapala lampkę i przykrywa ją gazetą.
– Bo jak wstanę...! – krzyczy mężczyzna.
Dziadek gasi lampkę.
Nad ranem budzi mnie hałas.
Otwieram oczy.
Salowe układają martwego dziadka na wózku i wywożą go z sali.
Jakbyśmy pozwolili mu zapalić lampkę, to na pewno by nie umarł – myślę, popłakując.
Wieczór.
Czytam książkę Du du du...
Jedna myśl nakłada mi się na drugą, druga na trzecią, trzecia na czwartą, czwarta na pierwszą...
A jak mnie za dużo myśli naraz najdzie, a każda z innej parafii, to zaczynam chodzić i mówię:
du du du
du du du
du du du
Wtedy przestaję myśleć o tym, co myślałem.
I później znów mam pojedyncze myśli.
Ale muszę mówić jak najprostszymi, a nawet urywanymi zdaniami.
Bo inaczej,
to mi się znów myśli nakładają na siebie i
du du du
du du du
du du du
Ewa, lekarka, tłumaczy mi śmierć:
– Komórki, rozumiesz? Najpierw rozwijają się, później zatrzymują się w rozwoju, aż w końcu obumierają... Zegar biologiczny, rozumiesz?
– Nie! A dlaczego te komórki umierają?
– Z nudów! Jak drzewa, samochody, ludzie, zegarki, domy... Ot, umierają, żeby urozmaicić sobie życie.