- W empik go
Mściwój i Swanhilda: tragedja w 5 aktach - ebook
Mściwój i Swanhilda: tragedja w 5 aktach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 275 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mściwój, Mieczysław – książęta bordyccy.
Bernard z domu Bilungów, książę saski.
Dytrych, margrabia Marki północnej.
Bruno, syn margrabiego Dytrycha.
Winhard, jego przyjaciel.
Hecyl, marszałek dworu księcia Bernarda.
Onodrag, Wojmir, Dzierzko, Przybigniew, Gościsław, Barnuta, – panowie lutyccy
Kapłan słowiański.
Jarosz, Mojmir – dworscy książąt bodryckich
Poseł ze Stargradu, miasta w ziemi Wagrów.
Zbysława, córka Onodraga, żona Mieczysława.
Swanhilda, synowica księcia Bernarda.
Towarzyszka Swanhildy.
Mnich, spowiednik Swanhildy.
Rycerze sascy i słowiańscy – panowie lutyccy – zakonnice – pielgrzymi żebracy. Rzecz dzieje się w r. 996 i 997.Scena I.
HECYL.
Trąbią na wieży – strażnik znać daje, że książęta bodryccy ze swoją drużyną nadjeżdżają. – Życzeniem księcia jest, abyśmy uroczyście wyszli na spotkanie gości.
1. RYCERZ.
Kiedym był młodym, wychodziliśmy patrzeć, jak Słowian w kajdanach prowadzą – jeńców, schwytanych w bitwach; ani mi się nie śniło, że w starości będę wychodził z nizkim pokłonem na ich spotkanie.
2 RYCERZ.
Zmieniły się czasy – mógłby kto myśleć, że się naszemu orężowi powodzić przestało.
HECYL.
Póki trwali upornie w swej przeklętej wierze, póty nie chowaliśmy miecza w pochwę; ale dziś, kiedy tam pełno kościołów i klasztorów – nie możemy przecie pędzać się za nimi, jak za dzikim zwierzem.
3 RYCERZ.
Kościoły stoją, ale dla naszych księży, nie dla nich; spytajcie Ekberta – on ich zna najlepiej; kilka lat dowodził tam strażą biskupią.
2 RYCERZ.
Cóż ty mówisz na to, Ekbercie?
4 RYCERZ.
Cóż ? – to, że z wilka nie zrobisz baranka, ani z tej psiarni słowiańskiej Chrystusowej trzody. Gdybyśmy ich nie spędzali byli co niedzieli do kościoła, pewnoby księża mszę dla gołych ścian odprawiali. – Szkoda tylko tej wody, którą na chrzest tej hałastry wypsuto.
WSZYSCY.
Szkoda dalibóg, szkoda.
4 RYCERZ .
Chodziliśmy często z biskupem łowić pogan po lasach, gdzie ukryli w gęstwinach niemało bałwanów. – Nieraz schwyciliśmy ich jak spiącego zająca w zbożu – siedzieli w koło bożyszcza, śpiewając pieśni, grając na jakichś tam brzękadłach i popijając miód i piwo. Weselsze to nabożeństwo niż u nas.
3 RYCERZ.
Szkoda tylko, że duszy nie zbawia.
2 RYCERZ.
I cóżeście robili z nimi?
4 RYCERZ.
Wpadaliśmy na nich jak burza z gradem; kto się opierać ośmielił, zarąbaliśmy go na miejscu, resztę wiązaliśmy i sprzedawali do niewoli. Czasem jednak musieliśmy ich puścić, bo książęta bardzo za nimi obstawali.
2 RYCERZ.
O, jabym tym książętom nic dowierzał wcale.
4 RYCERZ.
Mściwoja widywałem często w kościele; modlił się na kolanach i to bardzo serdecznie; – ten zaś drugi, Mieczysław, to wcielony szatan – ulegał wprawdzie biskupowi, ale nieraz w rozmowie szydził z niego.
1 RYCERZ.
Ojca ich, starego Mściwoja, znałem dobrze; – pamiętam, jak go tu chrzcili za nieboszczyka księcia Hermana.
4 RYCERZ.
Chytry to był człowiek, ożenił się z biskupa siostrą, a kazał mu po nocach dobra pustoszyć, nareszcie żonę od siebie odpędził. W sam czas go sobie szatani zabrali, bo za jego życia byłoby z pewnością do wojny przyszło.
1 RYCERZ.
Jabym i za dziś nie ręczył, te młode wilczki nie odrodzą się od starego.
HECYL.
No, ale dziś dzięki rozumowi księcia i bezwojny z Bodrycami będziemy ich mieli dobrze w ręku. Zobaczycie, że po weselu Mściwoja z Swanhildą rozgospodarujemy się tam u nich jak u siebie w domu (wchodzi Winhard). Otóż i Winhard; gdzieżeś swego towarzysza Brunona zostawił?
3 RYCERZ.
Zapija pewno gdzieś swoje zmartwienie.
1 RYCERZ.
A toż by przecie Winhard na krok go nie odstąpił; nie bardzo on lubi odchodzić od dzbana, póki w nim choć kropla zostaje.
2 RYCERZ.
Nie miła to jednak rzecz patrzeć na wesele, naktóremby się próżno panem młodym być chciało.
WINHARD.
Jeszcze daleko do wesela; przecież wiecie, że wprzódy pójdziemy na wojnę razem; tymczasem może gdzie na włoskich polach kruki panu młodemu pieśń weselną zakraczą.
1 RYCERZ.
No, ale choćby Mściwój sto razy zginął, to jeszczeby Swanhilda z takim wartogłowem i opojem, jak twój Bruno, do ołtarza nie poszła (odchodzą w głąb wszyscy – wchodzą Dytrych i Bruno).SCENA II.
BRUNO.
Prawdaż to, ojcze, że wszystko stracone?–
Więc żadne prośby, żadne przedstawienia
Zamiarów księcia zmienić nie zdołają?
DYTRYCH.
Czyż tyle razy już ci nie mówiłem,
Byś się daremną nie łudził nadzieją?
Wiesz, że już wszystko dawno ułożone
I że dziś Słowian przyjazdu czekamy.
BRUNO.
Ach, czemuż owe przeminęły czasy,
Gdy między nimi a nami szumiała
Jak piekło straszna, nieprzebyta puszcza!
Przeklęty topor, co pierwszy wyrąbał
Drogi, przez które do nas się wdzierają!
DYTRYCH.
Mylisz się, synu, jeżeli kto sięga
Do cudzej ziemi zwycięzką prawicą,
To my z pewnością – nie oni.
BRUNO.
Więc czemu
Tak się korzymy zwyciężonym wrogom,
Tak się staramy o łaskę i względy
Tych, co drżeć winni przed potęgą naszą?
DYTRYCH.
Książe ma ważne powody zapewnić
Sobie ich wierność – nie dość, że mu będą
Lennikiem, jeszcze chce mieć z nich przyjaciół.
BRUNO.
Jednak za drogo przyjaźń okupuje.
Czyż ona warta tego, by na zamian
Dać skarb tak drogi: rękę najpiękniejszej.
Germańskiej córy? – Ojcze, to zbyt dziwne –
Uwierzyć trudno nawet temu.
DYTRYCH.
Darmo
Tracisz twe słowa – a przytem Swanhilda
Miłować ciebie nie chce – do Mściwoja
Przylgnęła całą duszą.
BRUNO.
Wiem ja dobrze,
Skąd owa miłość swój początek bierze.
Mnichy to w serce Swanhildy wszczepili
Uczucie owe w nadziei, że znowu
W słowiańskiej ziemi pozyszczą przewagę.
Co się za życia starego Mściwoja
Z rąk im wymykać zaczęła.
DYTRYCH.
Być może,
Lecz ty nie wzbudzisz nigdy w niej miłości.
Wie ona o tem, iż na łowach częściej
Niźli w kościele bywasz – puhar pełny
Poniesiesz prędzej do ust, niż krzyż święty.
Gdyby nie mieli księża na mnie względu,
Dawnoby klątwę na ciebie rzucili,
Za twoje łowy w święta i niedziele.
Nie tajno też to wszystkim, iż nie gardzisz,
Gdy się do ciebie dziewczęta zalotnie
Uśmiechną, wiedząc, że nie pożałujesz
Złota za miłość chwilową. – Swanhilda
Pobożna, czysta dziewa, w modłach tylko
I księgach świętych całkiem zatopiona.
BRUNO.
A więc dla tego serce jej wybrało
Nędznika tego, którego jedyną
Zaletą może nieco gładkie lice;
Co nawet pewnie jest z pozoru tylko
Chrześcijaninem. – Dziwne to, na Boga,
Serce niewieście – dusza tonie w niebie,
A zmysły jednak to serce przekupią.
DYTRYCH.
Zaniechaj, synu, żalów i uniesień,
Zgódź się z książęcia wolą, przeciw której
I ja nic nie mam, choć żałuję ciebie.
BRUNO.
Może zechcecie jeszcze, bym ich dłonie
Serdecznie ściskał – korzył się przed nimi.
Nie, ja nie zniosę nawet obecności
Śmiertelnych naszych wrogów – dusza cała
Wzdryga się na to samo, że słowiańskie
Dźwięki zadrasnąć mogą moje ucho. –
A cóż dopiero patrzeć na ten widok,
Że się tu bratać będą z nami – (wchodzi książe Bernard).SCENA III.
BERNARD.
Co to?
Ty się naprzykrzasz ojcu? – małoć tego,
Co tyle razy już ci mówiliśmy?
BRUNO.
Książę, choć słowo jeszcze…
BERNARD.
Wiem już z góry,
Co chcesz powiedzieć mi – lecz niezadługo
Dam ci odpowiedź taką, co wystarczy
Na wieczne czasy (Trąby za sceną). Słyszysz, to odpowiedź!
Już niedaleko są – wkrótce przybędą,
Zamiarów moich nie myślę odmieniać.
BRUNO.
Książę, mój ojcze! – nie, to być nie może –
Nie ścierpię tego – miecz utopię cały
W zdradzieckich piersiach, zanim mu dozwolę
Unieść Swanhildę.
BERNARD.
Milcz, zuchwały chłopcze,
Co to? – ty, nędzny dzieciuchu, ty chciałbyś
Krzyżować moje zamiary? – Milcz, śmiałku,
Milcz, bo cię związać każę i posadzić
Do najciemniejszej jamy w mem więzieniu.
DYTRYCH.
Strzeż się, sprzeciwiać woli starszych, synu!
BRUNO.
Książę, mój ojcze!….
Bernard.
Milcz, ni słowa więcej!
Daruj, margrabio; może się zbytecznie
Uniosłem – lecz ten dzieciuch bezrozumny
Mej woli i twych przedstawień nie słucha.
Hecylu! słuchaj! (Hecyl się zbliża), idźcie za nim, pilnie
Strzeżcie go – jeśli się poważy chociaż
Dłoń zwrócić w stronę, gdzie oręż u boku,
To go skrępować i przywieść przedemnie.
(Hecyl, Bruno i dwóch innych wychodzą).S C E N A IV.
Margrabio, przebacz memu uniesieniu,
Lecz on dziś gotów wszcząć niewczesne spory;
Dziś, gdyśmy winni przybrać takie lica,
By nawet oka błyśnięciem nie zdradzie
Niechęci skrytej.
DYTRYCH.
Ja mu się nie dziwię. –
Jam stary, książę, – krew już nie wre w żyłach,
Jednakże czoło samo mi się marszczy,
Gdy spojrzę w stronę, zkąd tu przybyć mają.
Żal mi też jego zbolałego serca.
BERNARD.
Wierz mi, margrabio, to jest szał chwilowy,
Krnąbrnego serca upór, co się zżyma,
Jak dziecko, dostać gdy cacka nie może,
Któreby potem samo rozłamało.
Poświęć mi syna, margrabio – jam także
Poświęcić gotów własną synowiecę,
Jeśli inaczej losy nie rozrządzą. –
Znasz przecie moje zamysły.
DYTRYCH.
Znam książę.
Wiesz, żem zdolniejszy mieczem władać ostrym,
Niźli do rady – pełń, coś postanowił –
Zawsze ci wiernie stać przy boku będę.
Jednak mi dziwno, że zamysły knując
Względem cesarza, sam go dzisiaj wiedziesz
Do Włoch – i jeszcze szukasz sprzymierzeńców
Dla jego sprawy.
BERNARD.
Nie dziw się, margrabio;
Gdybyśmy dzisiaj pozostali w domu,
Całeby Niemcy zdradą to nazwały –
Germanii sława wszystkich do Włoch woła.
Potem nadejdą inne czasy, młody
Niedoświadczony cesarz wnet zapomni,
Że mu niemiecki oręż dał potęgę –
Chytre go Włochy i Greki otoczą,
A on im łaski sypać pocznie szczodrze;
Wtedy czas będzie wznieść do góry miecze
I o zniewagę Niemców się upomnieć,
Wtenczas nam wszyscy przyklaskiwać będą.
Pamiętaj jednak, margrabio, iż wtedy
Biada nam, jeśli choć jednego wroga
Zostawim w tyle za sobą.
DYTRYCH.
Rozumiem,
Lepiej że wróg ten pójdzie razem z nami.
Lecz jeśli oni tak się rozzuchwalą,
Że się za równych nam uważać będą?….
BERNARD.
Do czasu znosić będziem to musieli,
Potem nadejdzie chwila im przypomnieć,
Czem być powinni – dziś ich witać trzeba
Najsłodszym lica uśmiechem i łudzić
Najponętniejszej obietnicy słowem.SCENA V.
(Trąby – wchodzą Mściwój i Mieczysław w orszaku rycerzy, książę Bernard idzie naprzeciwko nich).
BERNARD.
Witajcie, mili goście. Dzięki szczere
Przyjmijcie zaraz w progach mego domu,
Żeście tak chętnie na wezwanie moje
Zechcieli przybyć.
MŚCIWÓJ.
Spieszyliśmy tutaj,
By dać ci, książę, dowód, jak nam drogiem
Twe zaufanie – dla mnie tem ci więcej,
Żeś spełnił dawne duszy mej pragnienia.
Przyjąwszy prośby me o rękę ślicznej
Twej synowicy, co dziś dom ten zdobi,
Jak najpiękniejszy kwiat z rozwitem łonom.
BERNARD .
Choć mi żal będzie oddać ją daleko,
Jednakże czerpię pociechę w tej myśli.
Że ona będzie tym zakładem słodkim,
Co nas powiąże trwałej i serdeczniej,
Niż dotąd było. Gdy z wyprawy wrócim.
Na którą wzywa nas cesarza wola,
Z wyprawy, która, da Bóg, krótką będzie,
Bo chytrzy, ale tchórzliwi wrogowie
Widoku tylu mężnych się ulękną –
Gdy wrócim, mówię, w jednej szczęsnej chwili
Będziemy sławić tryumf i wesele.
MIECZYSŁAW.
Po którem oby lepsze przyszły czasy
Dla naszej i dla waszej ziemi, książę;
Kiedy będziemy już krewnymi, wtedy
Sądzę, iż bratnią będzie wasza ręka,
Gdy wyciągniecie ją do nas.
BERNARD.
Tak, książę. –
Ufam, że wrócą się te szczęsne czasy,
Gdy z mym rodzicem ojciec wasz w tych samych
Komnatach chadzał, złączony serdecznym
Przyjaźni węzłem, potwierdzonym jeszcze
Chrztu świętym zdrojem, którym w tymże samym
Niechęci chmury naganiać poczęła;
Lecz snadź dziś Bóg sam posyła wiatr błogi,
By rozwiał chmury te pomiędzy nami.
MŚCIWÓJ.
Nasz rodzic stanął już przed sądem Pana,
Co mu przebaczył, jeżeli był w błędzie,
Przez wzgląd na czyste jego serca chęci.
BERNARD.
Wierzcie, książęta, ze łzą żalu w oku
Powitaliśmy wieść o jego zgonie;
Lecz żal łagodzi ta myśl, że synowie
Spadkobiercami są dawnej przyjaźni,
A nie późniejszej niechęci. –
Więc witam Was, drodzy goście, takiem samem sercem,
Jakiem się zmarli ojcowie witali.
Chciejcie rozgościć się w tym domu, który
Tak niecierpliwie czekał was, książęta.
Krótkim, niestety, będzie tu wasz pobyt;
Niech więc wesoło chwile te ucieka,
Bo niezadługo będziem stąd daleko.
(Wszyscy wychodzą).SCENA VI.
SWANHILDA.
Czy wiesz z pewnością, że książe przyjechał?
TOWARZYSZKA.
Sama widziałam, jak wjeżdżał z drużyną
W zamkową bramę.
SWANHILDA.
Boże! dzięki Tobie!
Przeczucie słodkie ciągle mi mówiło,
Że on przyjedzie wkrótce – chociaż nie wiem.
Dla czego co noc dziwne sny mię… straszą,
Zamiast ślubnego wieńca widzę białą
Zasłonę mniszki, – przy weselnej uczcie
Zamiast muzyki wrzawę słyszę dziką
I krew nie wino z puharów się leje.
MNICH.
Córko! to może Bóg ostrzega ciebie,
Że ci ten związek szczęścia nie przyniesie.
SWANHILDA.
A może szatan w czarnym płaszczu nocy
Przychodzi straszyć, aby zerwać związek,
Który ma zachwiać państwem jego w ziemi
Pogańskiej. – Wszakże, ojcze, śluby nasze
Położą koniec sąsiedzkim rozterkom –
Utwierdzać będą Chrystusową wiarę
W słowiańskiej ziemi.
MNICH.
Prawda – lecz nie wiemy,
Czy księciu ufać można.
SWANHILDA.
O nie ojcze,
W tem kształtnem ciele duch szlachetny żyje.
Kto zdradę knować zdolny, ten nie wzniesie
Jasnego czoła tak śmiało do góry.
Spojrz tylko w oczy – przez te okna patrzy
Zacny mieszkaniec tej pięknej budowy. –
A jego wiara, gorące modlitwy,
Ufność dziecięca prawie, z jaką słuchał
Twych nauk ojcze – czyliż nam nie ręczą
Ze serce swoje szczerze oddał Bogu?
MNICH.
I ojciec jego także, jak się zdało,
Gorąco przyjął naszą świętą wiarę,
Lecz nie wyrzucił on z serca szatana,
Tylko go ukrył głębiej. Sam stargradzki
Biskup mu siostrę swoją dał za żonę,
Choć ostrzegali dobrzy przyjaciele;
Za to on potem oszukał biskupa
I precz odtrącił żonę.