Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mucha w bursztynie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mucha w bursztynie - ebook

Powieść z pogranicza różnych gatunków literatury: historycznej, przygodowej, podróżniczej, ale przede wszystkim fantasy. Bohater główny z powodu choroby nowotworowej zostaje wprowadzony w stan śpiączki, z którego wybudza się w różnych odstępach czasu, ale w osobach niczego nieświadomych „nosicieli”. Nasz bohater poznaje ich myśli, odbiera wrażenia zmysłowe, ale nie ma wpływu na podejmowane przez nich działania. Może tylko obserwować otaczającą ich obu – jego i „nosiciela” – rzeczywistość. Ponieważ wybudzenia mają miejsce w różnych miejscach i okresach w historii świata, trwają krócej bądź dłużej, ale następują chronologicznie, odbywamy wędrówkę począwszy od prehistorycznych jaskiń, przez najbardziej znaczące wydarzenia w kolejnych epokach, aż do współczesności. Oczywiście osoby „nosicieli” są także różne, spotykają ich odmienne koleje losu, bohater przeżywa mnóstwo ekscytujących, często niebezpiecznych przygód.

Książka porywa wartkością i barwnością akcji, a ponadto jest napisana z dużym poczuciem humoru.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-18194-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. WYJŚCIE Z PIECZARY

Ciem­ność, jasność, znowu ciem­ność! Prze­la­tu­jące z zawrotną szyb­ko­ścią obrazy, któ­rych nie spo­sób roz­po­znać, wra­że­nia, któ­rych nie udaje się posma­ko­wać. Pęd, trwa­nie, sza­leń­stwo, cie­pło, zimno, głód, ból. Cza­sem wyda­wało mi się, że jestem rybą w głę­bi­nach, kiedy indziej pła­zem peł­za­ją­cym po ziemi, tylko nie byłem w sta­nie zasta­no­wić się nad tym. Czu­łem się jak kaleka po wyle­wie lub sta­rzec w ostat­nim sta­dium Alzhe­imera. Nie wie­dzia­łem, kim jestem, co się ze mną dzieje, czu­łem tylko, że żyję. A może nie żyłem, choć to, co się ze mną działo, było cał­ko­wi­tym zaprze­cze­niem wyobra­że­nia o śmierci?

Wresz­cie, po prze­pły­nię­ciu cze­goś, co zda­wało się być oce­anem czasu – nie mia­łem zresztą poję­cia, co to czas, a tym bar­dziej ocean – obłą­kany prąd zwol­nił i wyrzu­cił mnie ze swego nurtu. Albo ina­czej – wszystko się zatrzy­mało w prze­dziw­nej stop-klatce, jeśli do abso­lut­nej ciem­no­ści pasuje słowo stop-klatka.

Poczu­łem doj­mu­jące cie­pło i roz­pa­la­jącą mnie od środka głowy jasność.

I usły­sza­łem głos w języku nie­okre­ślo­nym, w któ­rym musiały być zawarte wszyst­kie języki świata.

– Jesteś?

– Jestem!

– Więc idź dalej!

Wtedy jesz­cze nie przy­szło mi do głowy, że wła­śnie zosta­łem stwo­rzony.

Nagle sze­roką pano­ramą roz­wi­nął mi się w mózgu słynny fresk Michała Anioła z dło­nią Boga wysu­niętą w stronę Adama…

Tyle że jedyne co mi wtedy przy­szło do głowy, to że śnię. I że trzeba się obu­dzić!

– No, Aldo, wsta­waj!

Jako dziecko mie­wa­łem podobne sny roz­gry­wa­jące się w mroku. Wam zapewne też się przy­da­rzały. Sce­na­riu­sze bywają podobne – oto znaj­du­jemy się w wiel­kim, zagra­co­nym pomiesz­cze­niu, dookoła panuje abso­lutny mrok, a my poty­kamy się o roz­ma­ite sprzęty, któ­rych prze­zna­cze­nia nie spo­sób roz­po­znać. Czu­jemy nara­sta­jącą grozę i pra­gniemy, żeby to się wresz­cie skoń­czyło.

Jed­nakże w snach małego Aldo ni­gdy nie było kom­plet­nej ciem­no­ści – zawsze paliła się mała czer­wona lampka niczym w ciemni foto­gra­ficz­nej.

Tym razem jed­nak nie świe­ciło się nic. Krą­żąc w cał­ko­wi­tym mroku, nie tra­fia­łem na żadne zna­jome sprzęty, jedy­nie na skalne ściany i kamie­nie pod bosymi sto­pami… Bałem się. Z moich ust, dziw­nie zasznu­ro­wa­nych, choć nie­zu­peł­nie szczel­nie, wydo­by­wały się dźwięk zbli­żone do pła­czu. Gdzie i kim jestem, skąd się wzią­łem? Zamiast pamięci ziała próż­nia dosko­nała.

Znów strach powró­cił ze wzmo­żoną siłą – a jeśli tak wygląda śmierć? Nie­spo­dzie­wa­nie z mroku wyło­niła się ręka, drobna, ale silna, chro­pawa, o poła­ma­nych paznok­ciach przy­po­mi­na­ją­cych szpony. Prze­stra­szy­łem się jesz­cze bar­dziej. A jed­no­cze­śnie poczu­łem pły­nący z niej potok cie­pła i dobra. Ręka owa pocią­gnęła mnie zde­cy­do­wa­nie. Po paru kro­kach świat przede mną z lekka posza­rzał. Nie opie­ra­łem się, poszli­śmy razem ku świa­tłu, zrazu bar­dzo odle­głemu i sła­bemu, potem, z każ­dym stąp­nię­ciem, zysku­ją­cemu na mocy. Zorien­to­wa­łem się, że jestem w jaskini i po kamie­ni­stym pod­łożu podą­żam ku wyj­ściu. Na nie­za­pi­sa­nej tablicy mózgu zaczęły mi się poja­wiać poję­cia: „pie­czara”, „świa­tło”, „mama”. Cie­kawe, cho­ciaż wszyst­kie te poję­cia były mi dosko­nale znane, nie potra­fi­łem wyra­zić ich sło­wami.

Jakoś do głowy mi nie przy­szło, że jesz­cze nie nauczy­łem się mówić.

Nie minęło wiele czasu, a już sta­ną­łem nie­pew­nie na skal­nej półce. Przede mną roz­cią­gała się roz­le­gła, tra­wia­sta dolina oko­lona inten­syw­nie zie­lo­nymi wzgó­rzami. Natych­miast przy­po­mniały mi się rezer­waty Kenii lub Tan­za­nii odwie­dzone pod­czas safari w 1998 roku.

Rów­no­cze­śnie w moje noz­drza, dotąd przy­tkane jaski­nio­wym zadu­chem, ude­rzył nowy zapach, nie­siony rzeź­wią­cym wia­trem, zapach pełen woni ziół, wil­goci, pomie­szany z tysią­cem innych, nie­zna­nych aro­ma­tów.

Tym­cza­sem moje oczy przy­zwy­cza­iły się do świa­tła i wnet jasność wydała mi się dość blada, nie­pełna… Ale już niebo nad wzgó­rzami poczęło przy­bie­rać nie­po­wta­rzalną łoso­siową barwę. Jesz­cze chwila, a wyło­niła się sło­neczna kula, oświe­tla­jąc całą sze­roką dolinę, któ­rej har­mo­nii nie mąciła żadna asfal­towa droga, wieża prze­kaź­ni­kowa tele­fo­nii komór­ko­wej czy słupy wyso­kiego napię­cia.

Spoj­rza­łem z ukosa na moją opie­kunkę i prze­ra­zi­łem się. Istota, która wypro­wa­dziła mnie na świa­tło dnia, okryta czę­ściowo sier­ścią, kudłata, przy­po­mi­nała wielką, sto­jąca pew­nie na dwóch nogach małpę. Choć chyba już nią nie była. Twarz miała jasno­cze­ko­la­dową, nie­omal ludzką, roz­świe­tloną przez rozumne oczy. Wyglą­dała jak młod­sza sio­stra pra­matki Lucy, którą widzia­łem kie­dyś w muzeum w Addis Abe­bie. Musiała być olbrzymką, a może po pro­stu ja zma­la­łem, bo się­ga­łem jej led­wie do pasa.

Nie zna­jąc jej zamia­rów, chcia­łem wyszarp­nąć swoją rękę, ale nie byłem w sta­nie wyko­nać ruchu, za to wyda­łem jakiś okropny nie­ar­ty­ku­ło­wany skrzek, który chyba nie został pra­wi­dło zro­zu­miany – olbrzymka unio­sła mnie w górę i wetknęła ogromne pomarsz­czone wymię w moje usta. Chcia­łem zapro­te­sto­wać, ale byłem strasz­li­wie głodny, a jej mleko już po chwili wydało mi się napo­jem bogów.

Tym­cza­sem z jaskini dobiegł mnie pomruk. Powi­nie­nem się prze­ra­zić, ale ssa­łem w naj­lep­sze. Kar­miąc mnie, istota usu­nęła się nieco, aby nie zagra­dzać wej­ścia. Wnet na zewnątrz wygra­mo­lił się samiec – wielki, jesz­cze bar­dziej kosmaty i kom­plet­nie nagi, o okrut­nym pysku King Konga. Na szczę­ście zda­wał się cał­ko­wi­cie nas igno­ro­wać. Całą uwagę sku­pił na wscho­dzą­cym słońcu. Na jego dzi­kim obli­czu poja­wiło się coś łagod­nego, nie­omal ludz­kiego. Schy­lił się pokor­nie przed wzno­szącą się tar­czą, a potem padł na twarz. Kar­mi­cielka przy­sło­niła mi oczy, by ochro­nić wzrok przed pro­mie­niami sło­necz­nymi, a potem upa­dli­śmy razem. Prze­mknęła mi myśl, że w ten spo­sób człe­ko­kształtne pry­mi­tywy oddają cześć Temu, któ­rego istoty nie ogar­niają, choć są prze­ko­nane, że ist­nieje… Lekko uno­sząc głowę, mogłem przy­glą­dać się sawan­nie nabie­ra­ją­cej pełni barw. Jeśli idzie o roz­ma­itość i obfi­tość zwie­rzyny, przy­po­mi­nała biblijny raj. Kiedy wsta­li­śmy, matka pocią­gnęła mnie w stronę pobli­skiego stawu, a wła­ści­wie tro­chę więk­szej kałuży zlo­ka­li­zo­wa­nej w zagłę­bie­niu skal­nym. Zanim zaczę­li­śmy żło­pać wodę, zoba­czy­łem moją twarz, a może powi­nie­nem powie­dzieć: mordę. Jak bły­ska­wica prze­szyła mnie myśl, że tak musie­li­śmy wyglą­dać milion, a może wię­cej lat temu. Wra­że­nie spoj­rze­nia pro­sto w twarz swego pra­pra­pra­przodka było tak doj­mu­jące, że powi­nie­nem się obu­dzić. Ale nie mogłem.

Mówi się, że śmierć jest snem nie­prze­spa­nym. Nie wiem, po dru­giej stro­nie byłem wpraw­dzie dość długo, ale tylko jedną nogą. Poczy­na­jąc od owego zadzi­wia­ją­cego poranku na skal­nej półce prze­ży­łem tysiące takich snów, prze­cho­dzą­cych z jed­nego w drugi niczym wąż poły­ka­jący kolej­nego węża, a mimo to nie zbli­ży­łem się nawet do progu wiel­kiej tajem­nicy nie­bytu. Cały czas zda­wa­łem sobie sprawę, że śnię, cho­ciaż nie mia­łem poję­cia, czy i kiedy się obu­dzę.

Owe dość reali­styczne roje­nia róż­niły się zde­cy­do­wa­nie od wszyst­kich świa­dectw, z jakimi zda­rzyło mi się zetknąć. Roz­ma­ici osob­nicy wyry­wani z objęć śmierci kli­nicz­nej mówili, że w momen­cie gdy docho­dzili do kra­wę­dzi nie­ist­nie­nia, doświad­czali wra­że­nia oglądu całego swego życia.

U mnie nastę­po­wało coś zdu­mie­wa­ją­cego – zamiast obraz­ków z dzie­ciń­stwa czy mło­do­ści Aldo Gur­bia­niego oglą­da­łem swoją histo­rię pre­na­talną. I to się­ga­jącą począt­ków naszego gatunku. W dodatku nie z per­spek­tywy aktyw­nego uczest­nika, tylko, jak to w snach bywa, bez­rad­nego obser­wa­tora, osob­nika mocno zanu­rzo­nego w ciele istoty z zamierz­chłej epoki, a jed­no­cze­śnie nie­po­sia­da­ją­cego nad nim żad­nej kon­troli. Z jaź­nią mego „nosi­ciela” mia­łem mniej­szy kon­takt niż pasa­żer wyciecz­kowca z most­kiem kapi­tań­skim. Mogłem obser­wo­wać, dozna­wać podob­nych jak on wra­żeń zmy­sło­wych, bez żad­nego wpływu na jego czyny i myśli. Ot, mucha w bursz­ty­nie. Tyle, że mucha wiecz­nie żywa!

Począt­kowo mia­łem kon­cep­cję, że mój prze­żarty nowo­two­rem mózg po pro­stu mie­sza i gene­ruje fabuły z bazy danych nagro­ma­dzo­nych latami, tasuje mniej lub bar­dziej przy­pad­kowo obrazy i doświad­cze­nia wynie­sione z fil­mów i ksią­żek.

Ale jak wytłu­ma­czyć to, że widzia­łem miej­sca i prze­ży­wa­łem zda­rze­nia, o któ­rych wcze­śniej nawet nie czy­ta­łem? To, co działo się ze mną od chwili wyj­ścia z jaskini, spra­wiało pozory frag­men­tów auten­tycz­nego życia odtwa­rza­nych na magne­to­wi­dzie. Bar­dzo krótko łudzi­łem się, że sen szybko minie – trwał i wyda­wało się, że będzie się cią­gnął w nie­skoń­czo­ność. W dodatku śni­łem zaska­ku­jąco reali­stycz­nie – z zacho­wa­niem kon­se­kwen­cji, logiki i praw­do­po­do­bień­stwa. Zwy­czajne sny zawie­rają sporo mate­rii oni­rycz­nej, mgły, cha­otycz­nego nie­do­okre­śle­nia, tym­cza­sem przede mną otwie­rały się wspo­mnie­nia się­ga­jące pra­dzie­jów, nad­zwy­czaj żywe, z uwzględ­nie­niem smaku, dotyku, zapa­chu i nasy­ce­niem barw god­nych hol­ly­wo­odz­kiej taśmy fil­mo­wej lub cyfrówki naj­now­szej gene­ra­cji.

Począt­kowo sądzi­łem, że moja podróż w cza­sie jest przy­pad­kiem jed­no­ra­zo­wym. Myli­łem się. Moja wizyta w prze­szło­ści nie skoń­czyła się pierw­szego, dru­giego ani następ­nego dnia. Nie urwała się po mie­siącu ani po roku. Całe szczę­ście, że nie śni­łem wszyst­kiego. Wydaje mi się, że prze­ży­wa­łem wyłącz­nie nie­które, bar­dziej trau­ma­tyczne epi­zody, jakby wypre­pa­ro­wane z całej sza­rej egzy­sten­cji, z pomi­nię­ciem tego, co naj­wy­raź­niej nie odło­żyło się w mej pamięci.

Natu­ral­nie pró­bo­wa­łem ana­li­zo­wać to, co się ze mną działo, przy­po­mnia­łem sobie, kim jestem (Aldo Gur­biani, lat 65, rasy bia­łej, hete­ro­sek­su­alny). Zda­wa­łem sobie też sprawę, że dobro­wol­nie dałem się wpro­wa­dzić w stan hiber­na­cji. Praw­do­po­dob­nie na lata. Jedyną moż­liwą, trudną do zaak­cep­to­wa­nia, ale nie­uchron­nie nasu­wa­jącą się hipo­tezą było, że prze­ży­wam ponow­nie realne zda­rze­nia, które kie­dyś naprawdę się wyda­rzyły. Mnie, a może innym przed­sta­wi­cie­lom ludz­kiego gatunku? Swego czasu zetkną­łem się z teo­rią, że pamięć gatun­kowa zapi­sana w genach wła­ściwa jest wszel­kim stwo­rze­niom żywym, przy czym w wypadku czło­wieka jest ona roz­wi­nięta w naj­wyż­szym stop­niu, choć na co dzień prze­waż­nie zablo­ko­wana. Sły­sza­łem o ludziach, któ­rzy przy­po­mi­nali sobie swe wcze­śniej­sze wcie­le­nia, a i mnie samemu zda­rzało się prze­ży­wać histo­rie z prze­szło­ści. Tym razem jed­nak zde­rza­łem się z czymś o wiele bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nym – z pamię­cią gene­tyczną roz­po­startą na prze­strzeni całych dzie­jów.

Jak to się doko­ny­wało i czy moż­liwe było, by dro­bina mate­rii zawarta w jed­nym plem­niku, czy może jaju, była zdolna prze­no­sić infor­ma­cje nie tylko o orga­ni­zmie, ale o wie­kach osob­ni­czych doświad­czeń?

Andy Spi­nelli, mój młody asy­stent, (25 lat, po dok­to­ra­cie) tłu­ma­czył mi swego czasu „cyber­ne­tyczną teo­rię duszy”. Twier­dził, że w indy­wi­du­al­nym kodzie gene­tycz­nym zawarte są spe­cy­ficzne „zaczepy”, pozwa­la­jące się łączyć z trud­nym do ogar­nię­cia wymia­rem ducha, skąd mniej lub bar­dziej bez­wied­nie czer­piemy nawyki, odru­chy, ale rów­nież wspo­mnie­nia.

– Moim zda­niem przy­po­mina to wir­tu­alną chmurę ze świata kom­pu­te­ro­wego.

– Cie­kawa teo­ria, szkoda, że nie do udo­wod­nie­nia – mówi­łem Andy’emu, który, zwin­nie poru­sza­jąc się na swym wózku inwa­lidz­kim, zata­czał wokół mnie coraz węż­sze kółka na podo­bień­stwo natręt­nej muchy.

– Ktoś kie­dyś ją udo­wodni – odpo­wia­dał z nie­zmą­coną pew­no­ścią. – Powiada prze­cież Pismo: „Bło­go­sła­wieni, któ­rzy nie widzieli, a uwie­rzyli”.

Tym­cza­sem czas pły­nął, a ilość nie­wia­do­mych prze­wyż­szała te nie­liczne wia­dome. Nie mia­łem poję­cia, jak długa będzie moja podróż. Zorien­to­wa­łem się wpraw­dzie, że sen ma cha­rak­ter chro­no­lo­giczny, ale czy wyni­kał z tego jakiś głęb­szy sens? Tak samo nie udało mi się dociec, czy mogłem oglą­dać wspo­mnie­nia dla bio­gra­fii mych przod­ków naj­waż­niej­sze, naj­moc­niej utrwa­lone, czy też dobrane przez Naj­wyż­szego Reży­sera według jakie­goś tylko dla niego wia­domego klu­cza? Naj­bar­dziej przy­po­mi­nało to prze­glą­da­nie rodzin­nych albu­mów, zatrzy­my­wa­nie się na okre­ślo­nych stro­nach, cho­ciaż zawsze w kolej­no­ści zda­rzeń.

Sny bywały róż­nej dłu­go­ści. Nie­które przy­po­mi­nały błysk fle­sza, inne wyda­wały się nie koń­czyć, stwa­rza­jąc wra­że­nie, że prze­ży­wam całe życie. Inna sprawa, że prze­wa­żały te krót­sze, pełne nega­tyw­nych doznań: stra­chu, głodu, bólu i zimna. Naj­wię­cej było stra­chu! Ciężko prze­ży­łem trzę­sie­nie ziemi, które przy­sy­pało naszą jaski­nię, walkę z wiel­kim sza­blo­zę­bym tygry­sem i wielką powódź nie­uchron­nie przy­wo­dzącą na myśl biblijny potop. Wie­lo­krot­nie otar­łem się o śmierć, przy czym doświad­cze­niem zupeł­nie wyjąt­ko­wym była ucieczka przed nacie­ra­ją­cym w zawrot­nym tem­pem poża­rem sawanny, kiedy prze­ko­nany byłem o nie­uchron­nej śmierci. Prze­ży­łem z garstką mych współ­ple­mień­ców, wska­ku­jąc w ostat­nim momen­cie do nie­wiel­kiego stawu, który ostał się wśród ognio­wej burzy.

Oczy­wi­ście sta­ra­łem się usta­lić zarówno czas, jak i miej­sce, w któ­rym się zna­la­złem, – wiele wska­zy­wało na pół­nocno-wschod­nią Afrykę, może Ery­treę, ale bio­rąc pod uwagę prze­miany kli­ma­tyczne zacho­dzące w świe­cie, mogło to być rów­nie dobrze każde inne miej­sce bli­sko zwrot­nika Raka. Patrząc w niebo, widy­wa­łem bowiem gwiaz­do­zbiory nie­wąt­pli­wie przy­na­leżne do pół­noc­nego nieba, a kli­mat pra­wie przez okrą­gły rok był cie­pły, tem­pe­ra­tura powie­trza zmie­niała się nieco w porze cie­płej i suchej. A prze­cież wie­dzia­łem, że musi przyjść ochło­dze­nie, gdzieś na pół­nocy rosły lodowce… Jeśli dotrą do nas, nie bar­dzo wie­dzia­łem, jak mie­li­by­śmy prze­trwać. Bez ognia, bez cie­płych ubrań. A ja w żaden spo­sób nie mogłem im pomóc – zero kon­taktu! Jesz­cze trud­niej byłoby mi okre­ślić, w czyim ciele się znaj­do­wa­łem. Ni­gdy nie inte­re­so­wa­łem się pale­on­to­lo­gią, toteż nie potra­fił­bym wska­zać róż­nic dzie­lą­cych choćby gatu­nek homo erc­tus od homo sapiens. Łatwiej przy­szło mi zro­zu­mieć, czemu pierw­szy zapa­mię­tany sen przy­padł na wcze­sną epokę kamienną, a nie było mi dane w pełni prze­żyć wspo­mnień bar­dziej odle­głych przod­ków, z try­lo­bi­tami, dino­zau­rami i pra­mał­piat­kami włącz­nie. Wygląda na to, że ewo­lu­cja w wyda­niu, w jakim przed­sta­wiają ją dar­wi­ni­ści, jest hipo­tezą w dużym stop­niu chy­bioną. A moja (i mego nosi­ciela) świa­do­mość naro­dziła się nagle, w wyniku nad­przy­ro­dzo­nej inge­ren­cji, pod­czas owego tajem­ni­czego kon­taktu w jaskini.

Takich pytań mia­łem bar­dzo wiele, nie­stety nie mogłem niczego spraw­dzić doświad­czal­nie.

Z owego pierw­szych odcinka snu naj­bar­dziej istotna oka­zała się sprawa mego gene­tycz­nego prze­trwa­nia, z czym nie­ro­ze­rwal­nie łączyła się kwe­stia seksu. Daleka od jakie­go­kol­wiek roman­ty­zmu. Sta­dem nie­po­dziel­nie wła­dał stary samiec, ojciec wszech­władny, zazdro­sny pan kil­ku­na­stu kobiet ule­głych i nie­zwy­kle wobec niego bojaź­li­wych. Krył je dość regu­lar­nie, choć gdy już zaspo­koił swe żądze, szedł spać dopusz­cza­jąc swych totum­fac­kich, także star­szych synów, co sami­com nie robiło, jak się wyda­wało, więk­szej róż­nicy.

Mój pierw­szy „nosi­ciel”, nawet kiedy pod­rósł, nie nale­żał do tego kręgu – na tle rówie­śni­ków wyda­wał się drobny, nie­wy­soki, nie­śmiały, toteż po wej­ściu w wiek doj­rze­wa­nia cho­dził non stop z obrzę­kłymi jądrami, dając upust swym chu­ciom samo­dziel­nie bądź w zaba­wach z kole­gami. Coraz czę­ściej mar­twi­łem się, czy i jak prze­każe swoje geny dalej? Oka­zało się, że przy­pad­kiem. Kiedy patriar­cha, ranny w star­ciu z niedź­wie­dziem, wyzio­nął ducha, w sta­dzie roze­grała się krótka walka o przy­wódz­two. Rywa­li­zo­wało kilku sam­ców, ale walkę, o dziwo, wygrał jeden z młod­szych synów, z wyglądu ewi­dentny mał­po­lud, za to siłacz jakich mało. Nowy wódz nie zado­wo­lił się wyłącz­nie satys­fak­cją – dwóch naj­sil­niej­szych rywali wypę­dził, a wśród reszty usta­lił „kolej­ność dzio­ba­nia” w swoim hare­mie. Zaj­mo­wa­łem w nim pozy­cję jede­na­stą albo dwu­na­stą. Dobre i to. Stało się prak­tyką, ze kiedy herszt, zaspo­ko­iw­szy żądze, szedł spać, do samic dory­wali się inni, cze­ka­jący w kolejce. Któ­rejś nocy i memu przod­kowi udało się wresz­cie dopaść jed­nej z mło­dych kosma­tek. Przy­pusz­czam, że wła­śnie wtedy roz­po­częła się moja histo­ria rodzinna. Pew­no­ści nie mam, albo­wiem ten etap mych wspo­mnień skoń­czył się w momen­cie osią­gnię­cia przeze mnie orga­zmu. Ogar­nął mnie mrok.

W następ­nym śnie, sta­no­wią­cym znacz­nie dal­szą sekwen­cję mego rodo­wodu, byłem już kimś innym – synem, wnu­kiem, a może praprawnu­kiem patriar­chy, nie jestem w sta­nie stwier­dzić auto­ry­ta­tyw­nie czy minęły dzie­się­cio­le­cia, czy tysiąc­le­cia, w każ­dym razie nie pozna­wa­łem nikogo z hordy.

Z bli­żej nie­ja­snych powo­dów opu­ści­li­śmy jaski­nie i gnieź­dzi­li­śmy się na pod­mo­kłych kępach wśród trzę­sa­wisk, na któ­rych wpraw­dzie nie bra­ko­wało poży­wie­nia, ale rów­nież wsze­la­kich paso­ży­tów. Gdy­bym mógł jakoś poro­zu­mieć się z moim nosi­cie­lem, wyper­swa­do­wał­bym mu nie­zdrową loka­li­za­cję, ale mogłem jedy­nie obser­wo­wać, jak błotne gorączki i kro­ko­dyle czy­nią spu­sto­sze­nie wśród moich współ­braci. W każ­dym razie na mokra­dłach prze­ży­łem kil­ka­na­ście lat upra­wia­jąc zbie­rac­two, a gdy osta­teczny pomór zabił więk­szość doj­rza­łych męż­czyzn, prze­ją­łem rolę roz­pło­dowca i pozy­cję przy­wódcy stada. Nie nacie­szy­łem się swoją funk­cją długo – po któ­rymś prze­ka­za­niu mate­riału gene­tycz­nego nastą­pił kolejny prze­skok cza­sowy. Chyba dość spory. Kli­mat odmie­nił się osta­tecz­nie, nasze stado zamiesz­ki­wało teraz duszny desz­czowy las pełen licz­nych zagro­żeń, a zwłasz­cza wiel­kich nie­bez­piecz­nych kotów, cho­ciaż dzia­ła­jąc w gru­pie, uda­wało się sta­wiać im czoła. Obok kamieni w użytku były drew­niane dzidy. Sypia­li­śmy prze­waż­nie w sza­ła­sach zlo­ka­li­zo­wa­nych na podo­bień­stwo pta­sich gniazd na drze­wach, cho­ciaż i tak nie było sezonu, żeby któ­re­goś z mło­dych nie porwał lam­part.

Poko­le­nia odcho­dziły za poko­le­niami. Zasta­na­wia­łem się, czy za któ­rymś razem znajdę się w ciele nie­wia­sty, doświad­cza­jąc doznań kom­plet­nie nie­do­stęp­nych dla face­tów. Ale nie­stety, w swej dłu­giej jak się miało oka­zać histo­rii, ni­gdy mi się to nie przy­da­rzyło, co dowo­dzi, że pamięć gene­tyczna jest prze­no­szona wyłącz­nie w linii męskiej. Jed­nak jakoś szcze­gól­nie nie żało­wa­łem tego ogra­ni­cze­nia. Przez całe tysiąc­le­cia bycie nie­wia­stą wią­zało się nie tyle z rzad­kimi i bar­dzo krót­kimi okre­sami rado­ści, co z mnó­stwem kło­po­tów, bólu i wysiłku nie­zna­nych współ­cze­snym femi­nist­kom. Zaj­mo­wa­nie się dzie­cia­kami, doglą­da­nie ognia, któ­rego długo jesz­cze nie potra­fiono samo­dziel­nie krze­sać, a pie­czo­ło­wi­cie prze­cho­wy­wano jak skarb pod­kra­dziony bogom, któ­rych pio­run ugo­dził w wyschnięte drzewo, bez­względne ule­ga­nie męskim zachcian­kom, czyli seks pozba­wiony jakich­kol­wiek uczuć, a prze­waż­nie rów­nież przy­jem­no­ści – tego nie da się zazdro­ścić.

Trzeba też było nie lada cier­pli­wo­ści, aby kibi­co­wać postę­powi naszego gatunku. Naj­prost­sze wyna­lazki potrze­bo­wały tysiąc­leci prób i błę­dów, a nie­kiedy bywało, że zosta­wały zapo­mniane.

Ileż furii wywo­ły­wały we mnie jałowe zabiegi roz­nie­ca­nia ognia. Nie pomnę, ile razy woła­łem darem­nie do mego pra­przodka: – Poszu­kaj krze­mie­nia, dur­niu!

Jed­nak odzewu nie było! Odbie­ra­łem wszyst­kie bodźce zewnętrzne tak samo jak mój nosi­ciel, ale myśli nie byłem w sta­nie prze­nik­nąć. Mogłem je co naj­wy­żej odga­dy­wać na pod­sta­wie napię­cia mię­śni, prze­ły­ka­nia śliny, mru­ga­nia oczami, poce­nia się, czy przy­spie­szo­nego bicia serca.

Tym­cza­sem sny nastę­po­wały jedne po dru­gich. Cza­sem działy się w rodzi­nie, która sta­rzała się na mych oczach, kiedy indziej roz­miar prze­skoku był nie­moż­liwy do oceny. Wyda­rze­nia prze­su­wały się jak w foto­pla­sty­ko­nie (pamię­tam takie urzą­dze­nie z wcze­snego dzie­ciń­stwa), ata­ku­jąc swą róż­no­rod­no­ścią, cho­ciaż zdo­ła­łem zare­je­stro­wać tylko te naj­waż­niej­sze, naj­bar­dziej ory­gi­nalne.

Prze­wa­żały doświad­cze­nia naj­prost­sze – nie­koń­czące się wędrówki, prze­pla­ta­jące się okresy głodu i roz­le­ni­wia­ją­cej syto­ści, cza­sem roz­koszna odmiana zwią­zana z kąpielą w gorą­cych źró­dłach, skąd nie­stety prze­go­niły nas niedź­wie­dzie. Co do polo­wań bywało róż­nie – nie­kiedy my polo­wa­li­śmy całą hordą, a nie­kiedy dra­pież­niki polo­wały na nas. Zwy­kle po zakoń­cze­niu łowów soli­dar­ność łowiecka pękała, zwłasz­cza w okre­sach kry­zysu przy­wódz­twa (co bywało dosyć czę­ste), i docho­dziło do hanieb­nych poty­czek o lep­sze kąski. Dla samic i dzieci nie­zmien­nie pozo­sta­wały te gor­sze. Na szczę­ście utarczki koń­czyły się prze­waż­nie na powierz­chow­nych ranach i ogól­nych potłu­cze­niach.

Czas pły­nął, a ja oglą­da­łem naszą histo­rię, reje­stru­jąc jak wcho­dzą do użytku pierw­sze okry­cia ze skór, nie­odzowne w związku z ozię­bie­niem kli­matu, i coraz dosko­nal­sze narzę­dzia z kamie­nia – tłuki, skro­baki, sie­kierki i noże. Jak już wspo­mi­na­łem, żadną miarą nie byłem w sta­nie przy­spie­szyć ewo­lu­cyj­nego pro­cesu ani pomóc swoją współ­cze­sną wie­dzą mym pale­oli­tycz­nym przod­kom. Co nie zna­czy, że nie odczu­wa­łem emo­cji i dumy, gdy wresz­cie udało się im skon­stru­ować pierw­szy oszczep, pierw­szy łuk, czy ule­pić pierw­szy gar­nek. Zachwy­cało mnie też, jak na wpół zwie­rzęce gwizdy, syki, piski i pohu­ki­wa­nia zaczęły prze­mie­niać się w coraz bar­dziej modu­lo­waną mowę. I co naj­waż­niej­sze, że dzięki niej moż­liwe stało się prze­ka­zy­wa­nie naby­tych doświad­czeń kolej­nym gene­ra­cjom. Warto dodać, że w każ­dym kolej­nym śnie, oddzie­lo­nym nie­rzadko stu­le­ciami mroku od poprzed­niego, musia­łem od nowa uczyć się ewo­lu­ują­cej, coraz bar­dziej uroz­ma­ico­nej mowy współ­ple­mień­ców.

Moi przod­ko­wie roz­wi­jali się bar­dzo wolno, ale nie­ustan­nie. Posłu­gi­wa­nie się narzę­dziami oraz mowa coraz bar­dziej odróż­niały ich od świata zwie­rząt, a te róż­nice pogłę­biły się, gdy jeden z mych pro­to­pla­stów odkrył wielką nie­obecną – miłość.

W onym cza­sie kli­mat po okre­sie znacz­nego ochło­dze­nia znów wyraź­nie się ocie­plił, opu­ści­li­śmy nie­go­ścinne pust­ko­wia, wycho­dząc na sawannę bogatą w zwie­rzynę, jadalne owoce i nasiona traw. Jedy­nym towa­rem defi­cy­to­wym bywała, gdy nasta­wała pora suszy, woda. Kiedy jedyna znaczna rzeka w oko­licy zamie­niła się w wąską strugę, mogłem obser­wo­wać, jak gro­ma­dzą się przy niej sta­dami wszel­kie gatunki zwie­rząt w prze­dziw­nym rozej­mie. Jak piją wedle usta­lo­nej hie­rar­chii czwo­ro­nogi więk­sze i mniej­sze, dra­pieżne i rośli­no­żerne, przy czym sło­nie, noso­rożce, bawoły zda­wały się pil­no­wać panu­ją­cego ładu.

Ten szcze­gólny „pokój Boży” trwał jedy­nie do zmroku, po któ­rym zgodna dotąd spo­łecz­ność zwie­rzęca odcho­dziła od wodo­poju i roz­pra­szała się, a ludzie kryli się za kol­cza­stą pali­sadą wokół ognisk, nasłu­chu­jąc jak na zewnątrz, w lep­kim mroku zaczy­nają się dziać rze­czy straszne, na co wska­zy­wały ryki wiel­kich kotów i zawo­dze­nie hien. Osta­tecz­nym dowo­dem tra­ge­dii były ran­kiem stada sępów, cią­gnące w kie­runku świe­żego ścierwa.

Natu­ral­nie nikomu z naszego stadka nie przy­cho­dziło do głowy wyściu­biać łba poza solidny płot z kol­cza­stych krze­wów. Co prawda, naj­więk­sza nawet ostroż­ność nie gwa­ran­to­wała peł­nego bez­pie­czeń­stwa. Zwłasz­cza jeśli kogoś dopa­dał po pro­stu pech. Takie nie­szczę­ście przy­da­rzyło się szcze­powi z pół­noc­nego wschodu, skła­da­ją­cego się z ludzi drob­nych, o nieco jaśniej­szej skó­rze od nas. W środku dnia spo­tkali się z potęż­nym lwem. Ludo­ja­dem! Zawsze ostrze­gano nas przed takimi osob­ni­kami z prze­trą­coną psy­chiką – prze­waż­nie za młodu odpę­dzo­nym od stada.

Popu­larna opo­wieść gło­siła, że osob­niki takie, gdy doro­sły, sta­wały się inkar­na­cją demo­nów. Obo­jętne jed­nak, co sie­działo w lwie, naszym pobra­tym­com przy­szło sto­czyć ciężką walkę na śmierć i życie z bestią o roz­mia­rach rosłego cie­laka

Walka osta­tecz­nie oka­zała się zwy­cię­ska, ale została oku­piona śmier­cią ojca rodu i cięż­kimi ranami kilku innych męż­czyzn. Jakimś spo­so­bem wieść o tym wyda­rze­niu dotarła na nasze tery­to­rium i skło­niła do pod­ję­cia nie­stan­dar­do­wych dzia­łań

Mój kolejny nosi­ciel, noszący imię Uzzu, był wtedy led­wie nie­do­rost­kiem, toteż nie uczest­ni­czył w pro­ce­sie decy­zyj­nym. Musiał jed­nak zaak­cep­to­wać posta­no­wie­nie star­szych i aktyw­nie przy­stą­pić do jego reali­za­cji.

Była to pierw­sza wojna, w któ­rej przy­szło mi uczest­ni­czyć, a wła­ści­wie jed­no­stronny akt bru­tal­nej agre­sji. Nasz szczep po krót­kiej, nie­szcze­gól­nie krwa­wej utarczce, zagar­nął pod swą pie­czę liczące kil­ka­dzie­siąt osób stado „beżo­wych” o jasnych oczach. Doro­słych męż­czyzn pogo­niono; jeden wyjąt­kowo czu­purny mło­dzian, który nie chciał ska­pi­tu­lo­wać, zgi­nął, a kobiety i dzieci zostały wcie­lone do naszej rodziny – czy­taj haremu wodza! Powi­nie­nem przy­zwy­czaić się do tego stanu rze­czy – okru­cień­stwo, gwałt, zabi­ja­nie były czymś nor­mal­nym w tam­tych epo­kach. Choć sty­ka­łem się rów­nież z empa­tią, z roz­pa­czą matek i ojców, gdy ginęło ich potom­stwo, z obja­wami przy­jaźni, a także przy­wią­za­nia.

Zapa­mię­ta­łem tę paradę jeń­ców, prze­pę­dzo­nych wokół naszego ogni­ska – pier­wo­cinę rzym­skich trium­fów czy sowiec­kiej defi­lady zwy­cię­stwa. Na czele nie­siono ciało pole­głego, za któ­rym reszta postę­po­wała w mil­cze­niu, jeśli nie liczyć pochli­py­wa­nia sio­stry bojow­nika, pier­wo­wzoru wszyst­kich przy­szłych Anty­gon.

Aya, bo tak ją zwano, była wtedy jedy­nie tro­chę więk­szą, prze­stra­szoną dziew­czynką, ale nie tylko jej szlo­chy, jasna kar­na­cja i błę­kitne oczy zwró­ciły uwagę Uzzu (a przy oka­zji rów­nież mnie!). Kiedy pochód zatrzy­mał się wśród naszych sza­ła­sów, prze­ra­żona wodziła dookoła wzro­kiem i ich spoj­rze­nia na moment spo­tkały się… To coś, co w nim zagrało, co poczu­łem i ja, było czymś moc­niej­szym niż pożą­dliwy dreszcz w lędź­wiach. Przy­po­mi­nało raczej upa­dek dro­biny żaru na wyschniętą hubkę. Pra­wie rów­no­cze­śnie z zauro­cze­niem poja­wiła się gorycz. Było prze­cież oczy­wi­ste, że naj­póź­niej za kil­ka­na­ście księ­ży­ców nasz przy­wódca znie­woli to smu­kłe ciało, roze­drze szczu­płe, kształtne jak u mło­dej anty­lopy nogi. I nie dokona tego nie­stety nie­do­ro­stek Uzzu, który wła­śnie zaczy­nał odkry­wać dziwną cho­robę przez przy­szłe poko­le­nia nazwaną miło­ścią.

Nie zna­łem jego myśli, a prze­cież rozu­mia­łem dosko­nale, co się z nim dzieje, dzie­ląc wraz z nim nie­prze­spane noce, uczest­ni­cząc w ukrad­ko­wym pod­glą­da­niu dziew­czyny i nie­zli­czo­nych bój­kach, toczo­nych o byle co z rówie­śni­kami w oczy­wi­stym celu zaim­po­no­wa­nia dłu­go­no­giej nim­fie.

Aya, mimo swego mło­dego wieku nie pozo­sta­wała obo­jętna na jego zaloty. Jako stary ero­to­man zauwa­ża­łem lepiej od mego pra­przodka dziew­częcą mowę ciała, jej wil­got­nie­jące oczy i mocno zaci­skane uda pocie­rane o sie­bie.

Wpraw­dzie star­sze kobiety pil­no­wały zasad przy­zwo­ito­ści i hie­rar­chii w sta­dzie, mając bacze­nie, by kąsek prze­zna­czony dla wodza nie tra­fił przed cza­sem w nie­po­wo­łane ręce, ale prze­cież nie mogły upil­no­wać wszyst­kich przy­pad­ko­wych dotknięć i otarć.

Młode ciała i dusze lgnęły do sie­bie inten­syw­nie, mimo że uboga mowa nie pozwa­lała na wygła­sza­nie miło­snych tyrad czy ukła­da­nie poezji. Uzzu nie był dotąd istotą krnąbrną i nie spra­wiał więk­szych trud­no­ści star­szym, ale tym razem jego deter­mi­na­cja rosła z dnia na dzień. W końcu zde­cy­do­wali się na zła­ma­nie obo­wią­zu­ją­cych tabu i rzu­ce­nie wyzwa­nia tra­dy­cji.

Cere­mo­nia pokła­dzin miała się odbyć pół księ­życa po pierw­szej mie­siączce. Toteż kiedy kobiety zauwa­żyły kro­pelki krwi pozo­sta­wiane przez Ayę na ścieżce, przy­go­to­wa­nia do jej zaślu­bin z wodzem wkro­czyły w decy­du­jącą fazę.

Uzzu bał się kon­se­kwen­cji, ale posta­no­wił nie pod­dać się losowi. Trzy dni przed rytu­al­nym świę­tem, w zagaj­niku, w któ­rym poszu­ki­wano jadal­nych pędów, udało mu się zamie­nić kilka zdań z popła­ku­jącą dziew­czyną.

– Uciek­niesz ze mną? – zapy­tał.

– Choćby na koniec świata!

Teo­re­tycz­nie ich ucieczka nie miała prawa się udać. Jed­nak sama przy­roda sprzy­jała zako­cha­nym. Lądem nie mogliby ujść daleko – jeśli nie pościg, dopa­dłyby ich wro­gie ple­miona lub dra­pieżne bestie. Ali­ści szcze­gól­nym tra­fem z wio­senną rów­no­nocą, po inten­syw­nych desz­czach w górach, sze­roko roz­lała się ich rzeka. Leniwy stru­mień stał się nagle potężny, wartki i groźny. Oba­lał drzewa i pory­wał zwie­rzęta. Dwa dni przed pla­no­wa­nym świę­tem deflo­ra­cji, pod­czas wid­nej księ­ży­co­wej nocy, prze­kra­dli się na skraj wody i tam zde­cy­do­wali się wsko­czyć na jedną z pły­ną­cych kłód, posta­na­wia­jąc zdać się na los szczę­ścia.

Nikt ich nie ści­gał, przy­bie­ra­jąca rzeka zagra­żała samemu ist­nie­niu osady, toteż miesz­kańcy bar­dziej zajęli się rato­wa­niem dobytku niż ści­ga­niem zbie­gów, któ­rych uznano za zmar­łych.

Rwący nurt odda­lił ich szybko od rodzin­nej wio­ski, omi­ja­jąc mie­li­zny i wiry. Zanim nastał pierw­szy świt, byli daleko! A nawet za daleko. Kiedy się ock­nęli, dookoła roz­cią­gał się bez­miar wody, a brzeg był jedy­nie zie­loną kre­ską na hory­zon­cie.

– Gdzie jeste­śmy? – zapy­tała Aya.

– Na morzu! – zawo­ła­łem bez­gło­śnie, ale Uzzu tylko bez­rad­nie roz­ło­żył ręce. Bra­ko­wało mu wła­ści­wego słowa na okre­śle­nie tego, co widział.

O ist­nie­niu oce­anu led­wie sły­szeli, za to szybko prze­ko­nali się, że ota­cza­jąca ich słona woda jest nie­zdatna do picia. Zdani wyłącz­nie na mor­skie prądy, odda­lali się coraz bar­dziej od lądu, z każ­dym dniem moc­niej prze­ko­nani, że czeka ich śmierć. Żucie liści nie­wiele mogło pomóc. Szczę­ściem na drze­wie schro­niło się kil­ka­na­ście drob­nych gry­zoni, któ­rych krew rekom­pen­so­wała brak wody, a ciała posłu­żyły na przy­nętę dla ryb. Te rów­nież, spo­ży­wane na surowo, dostar­czały nieco płynu wycień­czo­nym orga­ni­zmom.

Mocno kibi­co­wa­łem wszyst­kim poczy­na­niom Uzzu, prze­ży­wa­łem jego dzia­ła­nia pełen emo­cji, cho­ciaż byłem prze­ko­nany, że musi mu się udać. Moje ist­nie­nie było wystar­cza­ją­cym dowo­dem, że nie mógł odejść z tego świata, nie pozo­sta­wia­jąc potomka.

Tym­cza­sem stan zagro­że­nia nie skła­niał do ero­tycz­nych piesz­czot. Aya cały czas oba­wiała się sto­czyć z pnia, zwłasz­cza kiedy fale się pod­nio­sły, a drze­wem poczęło mio­tać we wszyst­kie strony. Uzzu przy­wią­zał oboje lia­nami do kona­rów i rzy­ga­jąc, wzy­wał bogów Słońca i Księ­życa, aby powstrzy­mali swój gniew. Sztorm minął dopiero trze­ciego dnia nad ranem, a oni, skraj­nie zmę­czeni, usnęli wśród poła­ma­nych kona­rów.

Obu­dzi­łem się wraz z nim koło połu­dnia. Pada­jące pio­nowo pro­mie­nie słońca prze­bi­jały przez listo­wie. Nie czu­łem ruchu wody, toteż szybko pod­nio­słem się i zoba­czy­łem że drzewo ugrzę­zło na pły­ciź­nie, a kil­ka­dzie­siąt kro­ków dalej znaj­duje się piasz­czy­sta plaża, nad którą uno­szą się grzywy palm.

Aya nie umiała pły­wać i bała się wody, toteż Uzzu wziął ją na ręce i bro­dząc zanu­rzony nie­kiedy po szyję, podą­żył w stronę brzegu.

Nie­znany ląd, jak się oka­zało cał­kiem spora wyspa ze ska­li­stym wznie­sie­niem w cen­trum, spra­wiał wra­że­nie bez­ludne. W dodatku oka­zał się nie­zwy­kle przy­ja­zny dla mło­dej pary. Dobry Duch Słońca, bo tak nazy­wali siłę, która czu­wała nad nimi, pozwo­lił im zna­leźć źró­dło słod­kiej wody, a nawet nie­duży staw, w któ­rym mogli zaży­wać kąpieli, obja­wił mnó­stwo sma­ko­wi­tych owo­ców i jadalne trawy, nadto co dnia dostar­czał w nad­mia­rze ryb i zamiesz­ku­ją­cych cie­płe morze kra­bów i żółwi, które w porze odpływu mogli wybie­rać z szybko schną­cych kałuż mię­dzy ska­łami. Ich wyspa nie była szcze­gól­nie wielka, ale było na niej wszystko, co potrzebne do życia. Prze­żyli na niej ponad rok, dłuż­szy czas cze­ka­jąc cier­pli­wie, aż ich ciała i dusze doj­rzeją do zespo­le­nia. Aya była pło­chliwa jak gazela i łatwo się gnie­wała; dotknięta bez przy­zwo­le­nia potra­fiła dotkli­wie ugryźć, a ślady jej pazu­rów nie­raz zna­czyły piersi i ramiona Uzzu, który z braku jakie­go­kol­wiek doświad­cze­nia nie bar­dzo wie­dział, jak się zabrać do rze­czy. Cóż, za pierw­szym razem nawet doby­cie kraba ze sko­rupy przy­spa­rza wiel­kich trud­no­ści. Ale jak się nie ma co się lubi, a hor­mony buzują…? Napa­lony chło­pak, szu­ka­jąc zaspo­ko­je­nia, posiadł nawet nie­do­ro­słą suczkę sza­kala, która przy­błą­kała się do nich. i cier­pli­wie cze­kał, wie­rząc w odmianę losu.

Tym­cza­sem Aya rosła jak na droż­dżach, eks­plo­do­wały jej piersi, zaokrą­gliły się bio­dra, a usta coraz bar­dziej chętne, nabrały smaku miodu i mleka.

I któ­re­goś dnia speł­niło się obo­pólne marze­nie o sta­niu się jed­no­ścią. Pew­nego upal­nego popo­łu­dnia po kąpieli w lagu­nie dziew­czyna sama pocią­gnęła go ku sobie na posła­nie z pal­mo­wych liści. Pozwo­liła się doty­kać, sama lizała go języ­kiem roz­kosz­nym, choć szorst­kim, a na koniec roz­warła przed nim furtkę do raju, cia­sną zrazu i zaplom­bo­waną, ale ewi­dent­nie chętną. I posiadł Uzzu Ayę, intu­icyj­nie postę­pu­jąc niczym czło­wiek w pełni rozumny. Dotąd w ich hor­dzie seks upra­wiano po zwie­rzę­cemu, od tyłu, tak że samice nie­ko­niecz­nie roz­po­zna­wały, kto jest part­ne­rem. On mógł czer­pać radość z wpa­try­wa­nia się w pełne miło­ści oczy. Tego dnia kochali się jesz­cze wie­le­kroć, nie wsty­dząc się swych ciał w słońcu dnia, wymie­nia­jąc poca­łunki. Choć odczu­wa­łem dokład­nie to, co czuł mój pra­pra­przo­dek, zazdro­ści­łem mu tego prze­ży­wa­nia potęgi miło­ści, peł­nej abso­lut­nego odda­nia, jaka mnie, sta­remu lubież­ni­kowi, nie przy­tra­fiła się ni­gdy.

Szczę­ście mło­dych nie trwało długo. Raj­skie wybrzeże nie oka­zało się aż tak bez­ludne, jak mogli przy­pusz­czać, zwłasz­cza że pod­czas odpływu wyspę łączyło z lądem sta­łym łatwe do poko­na­nia pasmo pia­chu, na które począt­kowo nie zwró­cili uwagi.

Żyjąc w złud­nym prze­ko­na­niu, że są jedy­nymi ludźmi w raju, nie myśleli o ostroż­no­ści, zacho­wu­jąc się podob­nie jak żyjące na bez­lu­dziu zwie­rzęta, które ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkały czło­wieka. Co noc roz­pa­lali ogień, choć oprócz kro­ko­dyli więk­szych dra­pież­ców na wyspie nie było… Aż dziw, że udało się im bez­tro­sko prze­żyć cały rok.

Jako dziecko pasjo­no­wa­łem się przy­go­dami Robin­sona Cru­zoe. Pamię­tam do dziś, jaki dreszcz emo­cji prze­szył mnie, kiedy bry­tyj­ski roz­bi­tek zna­lazł na plaży ślad ludz­kiej stopy, a następ­nie dotarł na miej­sce ludo­żer­czej uczty. Owo odkry­cie pozwo­liło mu jed­nak przed­się­wziąć środki bez­pie­czeń­stwa i dzięki wła­snej prze­zor­no­ści zacho­wać życie.

Uzzu i Aya mieli znacz­nie mniej szczę­ścia. Z obec­no­ści intru­zów zdali sobie sprawę dopiero, kiedy ostrze­gaw­czo zaskom­lił oswo­jony sza­kal. Kil­ku­oso­bowa banda czar­no­skó­rych pokur­czów nade­szła ze wszyst­kich stron, ota­cza­jąc ich sze­ro­kim krę­giem. Jedy­nym moż­li­wym kie­run­kiem ucieczki był szlak na strome wznie­sie­nie, skąd mogli rzu­cać okru­chami skał w ata­ku­ją­cych. To jed­nak wzmo­gło ich agre­sję. Owego dnia ura­to­wał ich zapa­da­jący zmierzch, który na krótko powstrzy­mał napast­ni­ków. Ludo­żercy roz­pa­lili wokół góry kilka ognisk i czu­wali, by ści­gani nie wydo­stali się z pułapki. Owej nocy, wie­dząc o swym nie­uchron­nym jak mnie­mali końcu, kochali się jak sądzę po raz ostatni. Bar­dzo sku­tecz­nie. Świa­do­mość Uzzu zga­sła wraz z zapłod­nie­niem, wsze­lako jestem żywym dowo­dem, że dyna­stia prze­trwała, choć mój pra­pra­pra­dzia­duś, jestem tego pra­wie pewny, został zje­dzony, a biedna Aya i kilka następ­nych poko­leń jej dzieci prze­żyło wśród ludo­żer­ców. Sami też musieli zostać kani­ba­lami, choć nawet po kilku poko­le­niach róż­ni­li­śmy się od reszty stada jaśniej­szą skórą i smu­klej­szą syl­wetką. Kar­ło­wate ple­mię gra­so­wało po uro­dzaj­nym wybrzeżu, wzbo­ga­ca­jąc swoją dietę o wyso­ko­ka­lo­ryczne mózgi swych sąsia­dów.

Trwało to kil­ka­set, a może nawet kilka tysięcy lat, przy czym ów okres nie zapi­sał się jakoś szcze­gól­nie w moich wspo­mnie­niach, być może auto­ma­tycz­nie wypie­ra­łem z pamięci zda­rze­nia okrutne i nie­przy­jemne. We wspo­mnie­niach zacho­wa­łem natu­ral­nie wra­że­nia z kani­bal­skich uczt, tym okrop­niej­sze, że odczu­cia mego przodka, radość z wzbie­ra­ją­cych śli­nia­nek, kłó­ciły się z moim obrzy­dze­niem, gdy przy­cho­dziło mi jeść czy­jąś nie­do­pie­czoną tatu­owaną nogę lub drobną kobiecą rękę, ozdo­bioną wto­pioną w ciało bran­so­letką.

Jeden dzień zmie­nił wszystko. Zbu­dziły mnie – w tym wcie­le­niu nosi­łem imię Goon i liczy­łem sobie kil­ka­na­ście wio­sen – okrzyki „_Zossa_, _zossa_”, a gdy wyło­ni­łem się z jamy ziem­nej, którą zamiesz­ki­wa­li­śmy, spo­strze­głem nad­cią­ga­jącą ciemną chmurę, która prze­sło­niła całe dotąd sło­neczne niebo.

– Co to takiego? – zapy­ta­łem mojej star­szej sio­stry Dii, która wsku­tek pokaź­nej ciąży poru­szała się z tru­dem, a mimo to jako pierw­sza wygra­mo­liła się na powierzch­nię.

– _Zossa_ – powtó­rzyła, macha­jąc rękami niczym skrzy­dłami i kła­piąc zębami.

Potem zoba­czy­łem pierw­sze egzem­pla­rze owa­dów spa­da­ją­cych wprost z nieba na liście drzew i krze­wów. Przy­po­mi­nały nie­groźne pasi­ko­niki. Tylko, że były ich miliony. _Zossa_! – sza­rań­cza!

Goon padł na zie­mię, nakry­wa­jąc głowę dłońmi.

– Ale głu­pek – zaśmiała się moja sio­stra – te owady ludzi nie jedzą. Prze­ży­jemy.

Jej opty­mizm oka­zał się prze­sa­dzony. Sza­rań­cza wpraw­dzie nas oszczę­dziła, ale pożarła wszystko, co mogło nada­wać się do jedze­nia. Zagłada roślin pocią­gnęła za sobą śmierć rośli­no­żer­nych zwie­rząt, zosta­wia­jąc ludzi w poża­ło­wa­nia god­nej sytu­acji.

Ple­mię nie podej­mo­wało żad­nych dzia­łań, licząc, że z kolejną porą desz­czową przy­roda odżyje. Póki co, gwoli prze­trwa­nia stada, poczęto poświę­cać na poży­wie­nie jego naj­słab­szych człon­ków. Nie­do­łęż­nych star­ców, naj­młod­sze dzieci. Moją sio­strę chwi­lowo oszczę­dzono, cze­ka­jąc, aż uro­dzi…A Goon? Tak samo jak kilku pozo­sta­łych przy życiu nie­do­rost­ków, spę­tany na podo­bień­stwo zwie­rzaka zło­wio­nego w sidła, cze­kał na kolejną ucztę. Jej moment – peł­nia księ­życa – zbli­żał się. Co się działo w duszy Goona, nie wiem, choć brak jakichś sil­niej­szych reak­cji z jego strony mógł wska­zy­wać na pogo­dze­nie z losem. Nie doce­ni­łem deter­mi­na­cji jego sio­stry. Któ­rejś nocy pod­kra­dła się do śpią­cego, prze­cięła nożem krę­pu­jące go więzy… Potem ucie­kli przed sie­bie, w nie­znane.

Jak prze­ży­łem wraz z Goonem tę despe­racką ucieczkę, dokład­nie nie pamię­tam. We wspo­mnie­niach pozo­stał mi jedy­nie nie­koń­czący się marsz przez roz­pa­lone słoń­cem pia­ski pustyń oka­la­ją­cych nad­brzeżny raj, roz­pacz­liwe szu­ka­nie cie­nia w zało­mach skał i u pod­nóża piasz­czy­stych diun, nara­sta­jący głód i pra­gnie­nie. Raz tylko spadł krótki, dobro­czynny deszcz. To że prze­żył, zawdzię­czał Dii, swej sio­strze, naj­lep­szej opie­kunce, która gdy stra­ciła dziecko, kar­miła brata wła­snym mle­kiem z cią­gle nabrzmia­łych sut­ków. Potem umarła, ale wcze­śniej kazała Goonowi przy­się­gać na Sło­neczną Tar­czę, że wypije jej krew. Więc wypił. I opity tą krwią sio­strzaną, ostatni ze swego stada, pełzł dalej na czwo­ra­kach, aż ujrzał zie­leń drzew, błę­kit jeziora i żółte ściany gli­nia­nych domów.

Tak dotar­łem na rubież cywi­li­za­cji Mię­dzy­rze­cza, odmien­nej od wszyst­kiego co dotąd widzieli moi przod­ko­wie. Ludzie lepili tu chaty z rzecz­nego mułu, na małych polet­kach, zasi­la­nych wio­sen­nymi powo­dziami, upra­wiali zboża i hodo­wali nie­wiel­kie kosmate świ­nie. Wieki póź­niej kra­ina ta zyskała nazwę Sumeru, a potom­ko­wie Goona na­dal upra­wiali pola, udo­sko­na­la­jąc coraz bar­dziej skom­pli­ko­wany sys­tem iry­ga­cyjny i uczest­ni­czyli co pewien czas, po żni­wach, w budo­wie pierw­szych świą­tyń, które z cza­sem zmie­niły się w wie­lo­pię­trowe zik­ku­raty…

Pobrzę­kuje mi w pamięci tytuł prze­czy­ta­nej ongiś pracy „Histo­ria zaczyna się w Sume­rze”. Czy może być coś cie­kaw­szego niż uczest­ni­cze­nie w tych począt­kach, co prawda na pra­wach obser­wa­tora filmu, ale filmu odbie­ra­nego wszyst­kimi zmy­słami – także za pomocą węchu, smaku, dotyku. Każde kolejne życie dostar­czało nie­zwy­kłej por­cji wra­żeń. Wspo­mi­nam więc cie­płe poranki w ramio­nach coraz to innych kobiet, słodki smak dak­tyli, zapach wiel­błą­dziego potu i ryb z pobli­skiego portu. O tym, że dzie­dzi­czę nie tylko gene­tyczną pamięć, upew­niały mnie dwie syme­tryczne bro­dawki przy moim krę­go­słu­pie, z któ­rych nie­raz szy­dzili męż­czyźni, wyty­ka­jąc mi „cycki na ple­cach”, a które lubiły cało­wać kobiety. Wie­lo­krot­nie mia­łem oka­zję prze­żyć uczu­cie głodu i syto­ści. Kie­dyś, po trzę­sie­niu ziemi, udało mi się wydo­stać spod gru­zo­wi­ska zawa­lo­nych murów, spę­dzić jedno życie ze źle zro­śniętą ręką i dru­gie z ampu­to­waną nogą. Wie­lo­krot­nie doświad­czy­łem, jak sma­kuje bycie mężem zdra­dza­ją­cym i zdra­dza­nym. Naprawdę przez tysiące lat można obej­rzeć, usły­szeć i prze­żyć wiele cie­ka­wych rze­czy. Na przy­kład wysłu­chać jak na pla­cyku wypeł­nio­nym ludz­kim mro­wiem herold w jaskra­wych sza­tach ogła­sza po raz pierw­szy świeżo wydane prawo Ham­mu­ra­biego: „oko za oko, ząb za ząb”.

W odróż­nie­niu od moich zaję­tych obo­wiąz­kami dni codzien­nego przod­ków, nie­zau­wa­ża­ją­cych postępu, mia­łem pew­ność, że wokół mnie dzieje się donio­sła histo­ria. Rodzi się przy­szłość ludz­ko­ści! Jedyna przy­krość pole­gała na tym, że nie dane mi było uczest­ni­czyć aktyw­nie w akcie tego two­rze­nia. Ileż razy mógł­bym uchro­nić moich ante­na­tów przed błę­dem lub nie­szczę­ściem, uła­twić im życie, pchnąć roz­wój cywi­li­za­cji setki lat w przód… Nie poli­czę momen­tów, kiedy czu­łem, że dys­po­nu­jąc swą wie­dzą i doświad­cze­niem, postą­pił­bym dokład­nie odwrot­nie niż oni.

Co gor­sza, nie mogłem nawet obser­wo­wać świata zgod­nie ze swo­imi zain­te­re­so­wa­niami. „Nosi­ciele” mieli inne prio­ry­tety. Kiedy oni patrzyli w prawo, nie mogłem rzu­cić okiem w lewo. I tak, przez przy­ziemną pra­co­wi­tość kup­czyka Weruta, któ­rym wów­czas byłem, stra­ci­łem bez­pow­rot­nie moż­li­wość oso­bi­stego pozna­nia Abra­hama, i to zanim wyru­szył na swą wędrówkę w poszu­ki­wa­niu Ziemi Obie­ca­nej. Abram i Lot żyli prze­cież wraz ze swym ojcem Tera­chem zale­d­wie parę prze­cznic ode mnie. Zapewne wie­lo­krot­nie spo­ty­ka­łem się z nim na targu, jed­nak pogło­ski o nawie­dzo­nym synu sąsiada poczęły się roz­cho­dzić dopiero, gdy opu­ścił tereny Mię­dzy­rze­cza.

Jedni twier­dzili, że stało się to z powodu dłu­gów, inni, że wszedł w kon­flikt z wypły­wo­wym magiem o imie­niu Aze­her, który posiadł jakoby rzadką umie­jęt­ność czy­nie­nia cudów i przy­wo­ły­wa­nia demo­nów, a przy­szły patriar­cha nie­ustan­nie go wyśmie­wał. Trze­cia wer­sja gło­siła, że Abram pro­wa­dził tajemne roz­mowy z jakimś potęż­nym duchem, więk­szym od wszyst­kich miej­sco­wych bogów – tych Enli­lów, Utu, Esz­ku­rów czy Enta­nów razem wzię­tych – i że ów Bóg nad bogami przy­obie­cał mu żyzną zie­mię, na któ­rej jego potom­ko­wie roz­ro­dzą się niczym gwiazdy na nie­bie. Pokpi­wano z tych wizji i tylko ja wie­dzia­łem, jak dale­ko­siężne kon­se­kwen­cje wynikną z obiet­nic Boga. Podob­nie nie dzi­wi­łem się, kiedy wiele lat póź­niej dotarła do nas pogło­ska o tym, że nasz sąsiad gotów był poświę­cić swego syna Bogu i tylko anioł powstrzy­mał dzie­cio­bój­stwo, łapiąc nie­do­szłego mor­dercę za ramię…

Wkrótce potem także moi przod­ko­wie wyru­szyli w drogę. Han­del sta­wał się coraz bar­dziej intratny, a moż­li­wo­ści podróży więk­sze. I tak kolejny z mych ante­na­tów, Szu­ram z Babi­lonu, dotarł do Egiptu, gdzie mógł podzi­wiać pira­midy i Sfinksa, w sta­nie zde­cy­do­wa­nie lep­szym niż obec­nie, a także odwie­dzić wzno­szone wła­śnie Ache­ta­ton, kró­lew­skie mia­sto będące ucie­le­śnie­niem mono­te­istycz­nej uto­pii. Nie­stety Szu­ram, wierny czci­ciel Isz­tar i Mar­duka, nie inte­re­so­wał się obcymi wie­rze­niami, nie dawał też posłu­chu zło­śli­wym języ­kom, gło­szą­cym, że fara­ona refor­ma­tora zba­ła­mu­cili hebraj­scy medycy, któ­rych uczy­nił swymi dorad­cami.

W każ­dym razie, patrząc na owo świe­cące nowo­ścią mia­sto, któ­rego prze­pych łączył się z suro­wo­ścią nowej dok­tryny, w roz­mo­wie z innymi kup­cami podzie­lał ich zachwyt i podziw dla wiel­ko­ści dzieła, które ich zda­niem miało olśnie­wać potęgą przez setki lat. Ja, ich późny wnuk, dostrze­ga­łem coś innego, wie­dzia­łem prze­cież o rychłej śmierć Ech­na­tona, unie­waż­nie­niu pro­pa­go­wa­nej prze­zeń reli­gii i upadku mia­sta, poźniej bły­ska­wicz­nie pożar­tego przez napie­ra­jącą pusty­nię.

Któ­re­goś wie­czora mój przo­dek zasie­dział się u złot­nika, u któ­rego zamó­wił naszyj­nik dla narze­czo­nej Suri, pozo­sta­wio­nej w Babi­lo­nie. Wyszedł dopiero po zmierz­chu. Idąc wąską uliczką mię­dzy warsz­ta­tami mala­rzy i rzeź­bia­rzy, któ­rych nie bra­kło na przed­mie­ściu sto­licy, zde­rzył się z zama­sko­waną posta­cią, przy­odzianą w ciemną szatę i zasłonę na twa­rzy, noszoną przez kobiety ludów pustyni.

Zde­rze­nie było tak silne, że nie­wia­sta z jękiem upa­dła, a Szu­ram przy­klęk­nął, pyta­jąc czy nic się jej nie stało i czy może jej pomóc. Zasłona zsu­nęła się z jej głowy, a księ­życ, który wła­śnie wyszedł zza chmury oświe­tlił w pełni jej twarz.

Nefre­tete?!

Szu­ram natu­ral­nie nie miał poję­cia, z kim ma do czy­nie­nia, pora­ziła go jedy­nie uroda tajem­ni­czej damy. Ja wie­dzia­łem dzięki wyko­pa­li­skom, pro­wa­dzo­nym trzy i pół tysiąca lat póź­niej, że piękna żona fara­ona bywała czę­sto w tych stro­nach, odwie­dza­jąc rzeź­bia­rza, swego kochanka. Arty­sta musiał kochać ją bar­dzo, bo zacho­wał jedną jej podo­bi­znę dla sie­bie, pozo­sta­wia­jąc nie­do­koń­czone jedno oko, aby tym spo­so­bem zacho­wać nad nią wła­dzę na zawsze.

W pew­nym sen­sie tak też się stało. A o uro­dzie wład­czyni dowie­dział się cały świat, kiedy jej obli­cze ujrzało świa­tło dzienne za sprawą łopaty i mio­tełki arche­ologa kopią­cego w miej­sco­wo­ści Tell el-Amarna.

Tym­cza­sem Nefre­tete wstała, gniew­nie odtrą­ca­jąc wycią­gniętą ku sobie dłoń kupca. Oczy jej mio­tały bły­ska­wice. Za nic nie chciała być roz­po­znana w trak­cie schadzki. W jej ręku poja­wił się szty­let, który na podo­bień­stwo jado­wi­tej kobry ugo­dził Szu­rama. Mój „nosi­ciel” uchy­lił się – ostrze prze­je­chało go po żebrach raniąc dotkli­wie, ale prze­cież nie śmier­tel­nie. Kobieta zamie­rzała ude­rzyć ponow­nie, ale powstrzy­mała się z ata­kiem. Usły­szała głosy. Nad­cho­dzili jacyś ludzie z pochod­niami. Zarzu­ciła na twarz zasłonę i zni­kła.

Szu­ram tym­cza­sem stra­cił przy­tom­ność. A mnie na moment przy­po­mniał się świat, z któ­rego odsze­dłem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: