- W empik go
Mumia świętego Piotra - ebook
Mumia świętego Piotra - ebook
Jest rok 1942. Wśród wielu sekretów podziemi Kremla znajduje się ona - mumia świętego Piotra. W czasie, gdy Trzecia Rzesza naciera na Europę, ale nie może przeforsować sił Armii Czerwonej, wiedza o tajemniczym eksponacie może zmienić bieg historii. Uczony Żyd Jakub Abramowicz Henefeld postanawia wykorzystać ten argument, by ocalić siebie i swoich synów przed zagładą. Doskonale wie, że Hitler zrobi dla niego wszystko, w końcu mumia powoli zakończyć wojnę zwycięstwem Niemiec.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-0467-2 |
Rozmiar pliku: | 633 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ósmego listopada 1942-ego roku pogoda w Moskwie była nie najlepsza. Czuło się nadchodzącą ostrą zimę. Temperatura była bliska zeru. Niebo pokrywały chmury, które sprawiły, że wszyscy czuli się przygnębieni, zresztą trudno żeby było inaczej. Wojna dawała się ludziom we znaki. Wiadomości z frontu były takie sobie. W mieście niewielu się widziało mężczyzn, a jeżeli już to umundurowanych, śpieszących gdzieś wykonać rozkaz.
Park Sokolniki był opustoszały, ale bramę jak zwykle szeroko otwarto. Na głównej alei znajdował się tylko jeden mężczyzna ubrany w długi płaszcz z futrzanym kołnierzem. Był to Wiktor Michajłowicz Popławski, kiedyś major Armii Czerwonej, w 1934-tym aresztowany i wywieziony na Kołymę. Pobyt w łagrze skąd wrócił w 1939-tym odebrał mu zdrowie i teraz zdegradowany major żył z ledwie starczającej na życie renty. Płaszcz byłego oficera pochodził z czasów, kiedy jeszcze mu się dobrze powodziło, podobnie jak garnitur ukryty pod płaszczem. Popławski bywał w Sokolnikach codziennie niezależnie od pogody, mieszkał zresztą niedaleko, ledwie przystanek metra od parku w ciasnej i ponurej klitce, którą mu przydzielono zamiast dawnego należącego do wojska mieszkania.
Z głównej alei Popławski skręcił w prawo, przeszedł mniej więcej sto metrów i przysiadł na stojącej samotnie ławce. Udając, że obserwuje wierzchołki drzew dyskretnie rozejrzał się wokół. Już miał sięgnąć pod ławkę, gdzie niewątpliwie coś dla niego zostawiono, gdy w głębi alejki ukazał się jakiś mężczyzna. Był chudy, lekko przygarbiony, poruszał się energicznie. Gdy się zbliżył Popławski zauważył, że przybysz wygląda na lat mniej więcej czterdzieści, twarz ma pociągłą, inteligentną, na nosie okrągłe okulary. Żeby nie zwracać na mężczyznę uwagi, sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę „Biełomorów” i zapalił. Nieznajomy dotarł do ławki, na której siedział Popławski i bez słowa usiadł obok. Ex major przyglądał mu się kątem oka, wypuszczając spokojnie dym w stronę pobliskiego jałowca. Przybysz rozglądał się niespokojnie wkoło, a potem rzekł:
- Dzień dobry Wiktorze Michajłowiczu. Pozwoli pan, że zajmę chwilkę czasu.
Popławski drgnął i przyjrzał się dokładnie twarzy mężczyzny. Skąd mogli się znać? Z łagru nie, z wojska też nie, z akademii wojskowej, wykluczone, z liceum?
- Nie znacie mnie Wiktorze Michajłowiczu. – uprzedził jego pytania przybysz. – Za to ja was znam. Zresztą nie mam zamiaru nic przed wami ukrywać. Nazywam się Henefeld. Jakub Abramowicz Henefeld.
- I co z tego? – spytał idiotycznie Popławski, który nie wiedział, co powiedzieć.
- W zasadzie nic. – zgodził się Henefeld. – Po prostu tak się złożyło, że znam dwie tajemnice. Pierwsza z nich to wasza tajemnica drogi Wiktorze Michajłowiczu.
Popławski pobladł.
- Obywatelu. – rzekł surowo – Jeśli się nie odczepicie wezwę milicję.
- Milicja nie ma tu nic do rzeczy… - uśmiechnął się Henefeld - W waszym wypadku przydałoby się… bo ja wiem… GRU.
Popławski poczuł, że brakuje mu powietrza. Był pewien, że za chwilę zostanie aresztowany, rozejrzał się trwożliwie wkoło zastanawiając się czy jest jakaś szansa ucieczki.
- Nie ma powodów do niepokoju. – uspokoił go Henefeld. – Waszą tajemnicę poznałem, że tak powiem prywatnie… wiecie jak to jest, zrozpaczona kobieta, która szuka ratunku…
Popławki pomyślał o kobietach, które mogłyby go wydać. Były tylko dwie, ale w grę tak naprawdę wchodziła jedna. Czyżby pobiegła gdzie należy i do wszystkiego się przyznała? A może tylko zwierzyła się przyjacielowi, którym jest ten zdumiewający osobnik?
Henefeld jakby wiedział, o czym Popławski myśli. Pochylił się do niego i rzekł cicho uspokajającym tonem.
- Znam waszą tajemnicę od ośmiu miesięcy. Przez ten czas włos z głowy wam nie spadł. Nie musicie się mnie w najmniejszym stopniu obawiać.
„Prowokacja” pomyślał Popławski. „Gówno wie tylko chce mnie podpuścić”.
- Nie wiem, o co wam chodzi. – powiedział – Nie uciekliście aby obywatelu z domu dla umysłowo chorych?
- Nie. – powiedział Henefeld – Choć miałem dosyć powodów, żeby tam trafić. A wracając do waszej tajemnicy polega ona na tym drogi Wiktorze Michajłowiczu, że służycie dwóm Bogom. A to jest w naszej ojczyźnie wyjątkowo źle widziane.
„Wie”. pomyślał Popławski. „Na pewno wie. Wszystko wygadała kurwa przeklęta”.
- Mnie osobiście – mówił dalej Henefeld - nic do waszych spraw. Rzecz jednak w tym, że dla drugiego z waszych Bogów mam poważną propozycję. I nie znam nikogo poza wami, kto by mógł ją przekazać.
- Nic nie rozumiem. – rzekł Popławski. – Już więcej bym rozumiał gdybyście mówili do mnie po francusku.
- Rozumiecie, rozumiecie… więc tak… ja Jakub Abramowicz Henefeld, profesor Akademii Medycznej – mówię to na wypadek gdybyście chcieli mnie odnaleźć, mój adres zna zresztą także ta kobieta, wiecie oczywiście kto.
- Nie wiem. – stwierdził Popławski.
- Otóż ja Jakub Henefeld znam - tu profesor znów rozejrzał się wkoło – znam największą tajemnicę Stalina. I tę tajemnicę chcę zdradzić waszemu drugiemu Bogu. Oczywiście nie za darmo.
Popławski milczał, więc Henefeld mówił dalej.
- Cena nie jest wysoka. Otóż w getcie, w zajętym obecnie przez Niemców mieście Drohobycz, to w zachodniej Ukrainie, znajduje się dwóch chłopców. Nazwiska macie tu na karteczce.
Henefeld wyjął z kieszeni płaszcza niewielką kartkę i podał ją Popławskiemu. Wiktor Michajłowicz rzucił na nią okiem. Na górze było napisane drukowanymi literami „Drohobycz” i w nawiasie „getto”, a poniżej „Dawid Henefeld, Szymon Henefeld”.
- To moi synowie – rzekł Henefeld – Jeden ma dziewięć lat, a drugi siedem. Jak się domyślacie są tak jak ja Żydami, a to w Drohobyczu oznacza wyrok śmierci. Przekażcie komu trzeba, że za ocalenie ich życia zdradzę największą tajemnicę Stalina. Nie lubimy się z waszymi, nazwijmy to… opiekunami, ale to dobry i uczciwy interes i dla nich i dla mnie.
Henefeld wstał i nie podając Popławskiemu ręki ruszył przed siebie alejką. Po jakimś czasie skręcił w prawo i zniknął Wiktorowi Michajłowiczowi z oczu.
Popławski siedział przerażony i sam nie wiedział, co ma teraz zrobić. To, co go najbardziej pociągało, to zerwać się z ławki i uciekać na oślep przed siebie. Wiktor Michajłowicz jednak nie na darmo był kiedyś oficerem Armii Czerwonej. Wiedział, że paniczna ucieczka nic nie da. Znajdą i zamęczą, nie tędy droga. Rozejrzał się ostrożnie, wkoło nie było nikogo. Dyskretnie wsunął dłoń pod ławkę. Od raz wyczuł pod palcami przylepioną plastrem karteczkę. Nie wyjął jej, tylko wstał, wygładził płaszcz i wolno jak człowiek, któremu lekarze kazali dużo spacerować ruszył do wyjścia. Nie rozglądał się, starał się wyglądać na człowieka zamyślonego, ale ręce mu drżały a po plecach spływały stróżki potu. Ledwie żywy z przerażenia dotarł do stacji metra. Wciąż nikt go nie zatrzymywał. „Czekają w domu” pomyślał Popławski i znów pojawiło się pragnienie panicznej ucieczki. Zbyt mocno jednak wierzył w możliwości GRU.
- Znajdą dranie. – mruczał pod nosem. – Im dalej od domu tym gorzej. A tak może przewerbują. Kto wie?
Przez chwilę pomyślał, że najlepiej byłoby pójść gdzie należy i przyznać się do wszystkiego. Tylko, że wtedy wiedziałoby za dużo ludzi. A im więcej tych co wiedzą tym większa szansa, że postawią pod ścianą. Dla przykładu po prostu.
Tak rozmyślając Wiktor Michajłowicz dotarł do swojego domu i zaczął wchodzić do siebie na drugie piętro. Każdy krok sprawiał mu trudność, ale szedł, bo co innego mógł zrobić. Wreszcie stanął pod drzwiami i przyłożył do nich ucho. W środku panowała cisza. Popławski włożył klucz do zamka i wolno go przekręcił. Ostrożnie uchylił drzwi, a potem wszedł do środka. W mieszkaniu nie było nikogo.
Następne dwa dni Wiktor Michajłowicz spędził w swoim mieszkaniu skrupulatnie czyszcząc je ze wszystkiego, co mogłoby stanowić powód do jakichkolwiek podejrzeń. Potem przez dwa dni snuł się po Moskwie starając się dociec czy ktoś go śledzi. Nie zauważył nic podejrzanego. Jednak na wszelki wypadek przeleżał jeszcze trzy dni w łóżku udając, że jest chory, a w gruncie rzeczy czekając, aż zapukają do jego drzwi. Nie zapukali. W tej sytuacji Popławski zaryzykował. Pojechał do Sokolnik wyjął karteczkę przyklejoną pod ławką, a w jej miejscu zostawił inną, w której szczegółowo opisał spotkanie z Henefeldem.
W tym czasie profesor Henefeld prowadził najnormalniejszy tryb życia. Miał wykłady dla studentów medycyny, był też na dwóch zebraniach zespołu Borysa Zbarskiego, zajmującego się konserwowaniem ciała Włodzimierza Ilicza Lenina. Co miał wspólnego z tym zespołem? Otóż zwykle medycy zajmują się ratowaniem ludzi przed śmiercią. Henefeld przeciwnie zajmował się naukowo procesami które następują po. Znał dokładnie wszelkie etapy destrukcji ludzkiego ciała, ale też wysiłki ludzi by tę destrukcję powstrzymać. Badał egipskie mumie, ludzi zamrożonych w lodowych jaskiniach, wysuszone na wiór ciała zmarłych pozostawionych swemu losowi na dużych wysokościach, zdołał nawet na tyle zaskarbić sobie zaufanie cerkwi prawosławnej, że pozwolono mu na badanie ciał świętych przechowywanych w świątyniach. Dzięki współpracy z zespołem Zbarskich - obaj, zarówno ojciec jak i syn bardzo cenili wiedzę Henefelda – bywał wielokrotnie na Kremlu, a raz nawet dostąpił zaszczytu osobistej rozmowy ze Stalinem.ROZDZIAŁ 2
Wszystkie te informacje uzyskał bez większego trudu człowiek, który w parku Sokolnickim odebrał karteczkę przyklejoną do ławki przez Popławskiego. Człowiek ten nazywał się Aleksander Piotrowicz Rybakow, pracował (zresztą pod innym nazwiskiem) jako skromny nie rzucający się w oczy księgowy, a w istocie był jednym z ważniejszych niemieckich agentów w Moskwie. Popławskiego uczyniło agentem poczucie osobistej krzywdy – Rybakow współpracował dla pieniędzy. Były mu one niezwykle potrzebne, bowiem prawdziwą pasją Aleksandra Piotrowicza były kobiety. Nie wszystkie rzecz jasna. Tylko te drobne, bardzo młode (choć pełnoletnie czego skrupulatnie przestrzegał) i nieśmiałe z wyglądu. Powinny być ubrane w krótkie spódniczki i białe podkolanówki, bielizna też musiała być śnieżnie biała inaczej Rybakow nie doznawał pożądanych emocji. Nie było łatwo w Moskwie czasu wojny znaleźć takie kobiety, toteż korzystał przeważnie z usług przebranych według jego gustu prostytutek i uchodził wśród pań lekkich obyczajów i alfonsów za niegroźnego fetyszystę. Żeby zachować incognito występował w tym środowisku pod nazwiskiem Romanowicz i był bardzo ceniony, bo płacił dużo i sumiennie. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że prostytutki to ordynarna podróbka, a liczy się tylko oryginał. Krążył całymi dniami po parkach, miejscach gdzie bywa młodzież i wypatrywał takiej, która mimo pozornej niewinności byłaby za pieniądze gotowa na wszystko. Czasem znajdował, bywał z nią w podmiejskich restauracjach, aż ostatecznie trafiał z dziewczyną do mieszkania na Butyrskiej, którego oficjalną właścicielką była nijaka Siemionowna, ale w istocie należało do Rybakowa. Potem znikał z życia dziewczyny nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu, bo wiedział, że każdy związek stanowi dla niego niebezpieczeństwo. Znikał w swoim biurze, gdzie stawał się szarym i smutnym urzędnikiem jak wszyscy. Udało mu się uniknąć poboru z powodu stwierdzonych przez komisję poważnych dolegliwości wątroby, które w istocie nie były aż tak poważne za to opisane jak należy w zamian za potężną łapówkę. Generalnie Aleksander Piotrowicz nieustannie potrzebował pieniędzy a Trzecia Rzesza informacji, toteż ich interesy były ze sobą całkowicie zgodne.
Poza drobnymi słabościami Rybakow był inteligentny, przebiegły, a co najważniejsze nic nigdy nie zdołało zakłócić jego spokoju. Jakby wszystko, co czynił było zabawą, a nie wędrówką na granicy życia i śmierci.
Aleksander Piotrowicz przekazał uzyskane od Popławskiego informacje dalej i otrzymał odpowiedź: „czekać”. Minął listopad, nastąpiły grudniowe mrozy i nic się nie działo. Z drobnym wyjątkiem. Straszny wypadek spotkał Wiktora Michajłowicza Popławskiego. Gdy przechodził przez jezdnię w zdawałoby się całkowicie bezpiecznym miejscu nie wiadomo skąd pojawiła się ogromna ciężarówka, która po prostu wgniotła go w asfalt, a potem kierowca najspokojniej odjechał nie okazując Wiktorowi Michajłowiczowi żadnego zainteresowania. Takie wypadki zdarzały się wtedy w Moskwie i innych miastach ZSRR stosunkowo często, więc milicja spisała protokół, a ponieważ świadków zdarzenia jak zwykle nie było, pochowano Popławskiego bez zbędnej pompy i ceremonii. Rybakow był nawet tego dnia na cmentarzu, ale składał kwiaty na zupełnie innym grobie i tylko zerknął ciekawie na skromny kondukt odprowadzający Wiktora Michajłowicza na miejsce wiecznego spoczynku, a nie zauważywszy wśród żałobników nikogo, kto by wyglądał na GRU uspokojony opuścił cmentarz.
Obserwował dyskretnie także kobietę, która, jak sądził, powiedziała Henefeldowi o Popławskim. Rybakow wiedział, że została zwerbowana w Berlinie, jeszcze przed wojną i że jeszcze nigdy nie skorzystano z jej usług. Nie dziwiło go to, bo agentka była znaną piosenkarką a takie osoby trzyma się na jedną specjalną okazję. Również w jej życiu nie działo się nic, co by wskazywało na to, że sypnęła. Jeden raz odwiedził ją Henefeld. Udało się też potwierdzić, że Anna Antonowna Akuliczewa (tak się piosenkarka nazywała) przyjaźniła się z żoną Henefelda, która została aresztowana w roku 1938-mym, a na początku 1939-tego zmarła w łagrze. Wszystkie uzyskane informacje Rybakow przekazywał dalej, potwierdzano odbiór, ale reakcja była nadal taka sama: „czekać”.
Dopiero w połowie stycznia 1943 Aleksander Piotrowicz odebrał sygnał zachęcający go do działania. I natychmiast podjął odpowiednie kroki.
We wtorki profesor Henefeld, kończył ostatni wykład dopiero o dziewiętnastej. Pogoda była marna, padał śnieg, studenci byli senni, ledwie dobrnął do końca. Po wykładzie podszedł do niego jeden ze studentów by spytać o jakąś kwestię szczegółową. Potem Henefeld wpadł do swojego gabinetu po płaszcz i futrzaną czapkę, po czym opuścił teren Akademii Medycznej i udał się do autobusu.
Na przystanku było sporo ludzi. Nadjechał autobus i Henefeld tak jak inni zaczął się wpychać do środka. Zrobiło się nieco tłoczno. Ktoś naparł na profesora całym ciężarem ciała i szepnął mu do ucha:
- W prawej kieszeni.
Tłum wepchnął Henefelda do wnętrza wozu, obejrzał się, ale obok siebie zobaczył tylko dwie staruszki przepychające się do przodu. Odruchowo sięgnął do kieszeni. Znalazł tam bilet teatralny, na którym była jutrzejsza data oraz napis: MCHAT, godz. 19, rząd 14 miejsce 11.
Henefeld nie miał wątpliwości – chodziło o jego synów. Nazajutrz ubrał się elegancko i pojechał do teatru. Tego wieczora grano „Matkę” Gorkiego. Henefeld był przekonany, że ten, który wsunął mu do kieszeni karteczkę będzie zajmował miejsce obok, ale spotkało go rozczarowanie. Z prawej strony siedziało korpulentne małżeństwo wymieniające między sobą uwagi na temat przedstawienia i w ogóle nie zwracające na Henefelda uwagi, a z lewej jakiś staruszek z lornetką, którego nie interesowało nic oprócz gry aktorskiej. Henefeld miał nadzieję, że ktoś do niego podejdzie podczas antraktu, ale nic takiego nie nastąpiło. Obejrzał nieuważnie drugi akt, a podczas antraktu poszedł do palarni. Tam też nie zdarzyło się nic ciekawego, oprócz tego, że pewien mężczyzna poprosił go o ogień. Z obowiązku obejrzał trzeci akt. Odebrał płaszcz z szatni i ruszył w zimową noc. Pod MCHAT-em gromadzili się ludzie, ale dalej ulice były puste. Henefeld zastanawiał się, co też mogło to wszystko znaczyć, może to jakiś żart studentów. Wtedy usłyszał za sobą czyjeś kroki, a jakiś głos zawołał cicho:
- Proszę zaczekać Jakubie Abramowiczu!
Henefeld obejrzał się. Doganiał go ten sam mężczyzna, który w palarni poprosił go o ogień. Henefeld zwolnił i mężczyzna wkrótce zrównał się z nim.
- Piękny zimowy wieczór.- rzekł. – Mam nadzieję, że nie macie drogi Jakubie Abramowiczu nic przeciwko przechadzce przez uśpioną Moskwę?
Dobrze to sobie wykombinował, pomyślał Henefeld. Niedawno zniesiono godzinę milicyjną i takie przechadzki były dla moskwian istotnie atrakcyjne.
Przez chwilę szli w milczeniu.
- Nazywam się Rybakow. – rzekł nieznajomy.- Aleksander Piotrowicz. Wy Jakubie Abramowiczu nie musicie się oczywiście przedstawiać.
Znów zamilkł. Doszli do skrzyżowania i Rybakow skręcił w prawo. Henefeld podążył za nim.
- Co do spraw najważniejszych.- rzekł Rybakow. – Wasi synowie zostali zabrani z drohobyckiego getta i znajdują się obecnie w innym miejscu. Jest ono o wiele przyjemniejsze, a przede wszystkim na razie nikt nie ma zamiaru ich zabijać.
- A moi rodzice? – spytał Henefeld.
- Oni nie byli częścią kontraktu. Powiem wam szczerze, bo nie lubię nikogo oszukiwać. Podejrzewam, że już nie żyją.
Henefeld w milczeniu pokiwał głową. Niczego innego nie mógł się spodziewać.
- Teraz przejdźmy do naszych spraw. Myśmy wypełnili nasze zobowiązania, teraz wasza kolej. Powiedzcie co wiecie, a ja przekażę to dalej.
Henefeld zamyślił się.
- Nic nie powiem dopóki ich nie zobaczę i nie zapewnię im bezpieczeństwa.
- Człowieku oni są w Niemczech!
- To przerzućcie mnie tam.
- Was? Żyda? Do Niemiec?
- Póki nie zdradzę tajemnicy nie zabiją mnie.
- Nie tak żeśmy się umawiali.
- Nie wiem jak wy, ale ja z Popławskim umawiałem się właśnie tak.
Aleksander Piotrowicz nie był zadowolony z takiego postawienia sprawy.
- Popławski nie żyje. – mruknął. – Jego obietnice są nieaktualne.
- Obstaję przy swoim.
- Przekażę to. – powiedział Rybakow. – Ale jak znam życie źle się to dla was skończy.
- Nie mam innego wyjścia.
- Jak chcecie. Zobaczymy się jeszcze. – rzekł Rybakow i skręcił w najbliższą bramę.
„Czyżby tu mieszkał?” zastanawiał się Henefeld. „Nie to raczej przechodnia brama, wszedł w nią, żeby mi zniknąć z oczu.”
Ruszył do swego mieszkania. Co pewien czas odwracał się, żeby zobaczyć czy ktoś za nim nie idzie, ale ulice były, puste, ciche, światła w oknach pogasły i miasto zapadło w krótki pełen nocnych koszmarów sen.ROZDZIAŁ 3
Raport Rybakowa wywołał w Gestapo zrozumiałą wściekłość. Może się wydawać dziwne, że sprawą Henefelda zajmowało się Gestapo, a nie wywiad. Trafiła ona tam, ponieważ Gestapo podlegało Drohobyckie getto i tylko oni mogli uwolnić synów Henefelda, co zresztą naprawdę uczynili, a teraz zastanawiali się co robić dalej. Zabić gówniarzy czy jeszcze poczekać. Wreszcie do małej miejscowości w Czechach (bo tam naprawdę znajdowali się chłopcy) dotarła wiadomość, że przyjedzie z Berlina specjalny wysłannik dowódcy Gestapo Mullera SS Sturmbahnfuhrer Kammerer. To uspokoiło wszystkich.
Kammerer okazał się wysokim, smukłym mężczyzną o wyglądzie tak aryjskim, że mógłby stanowić wzorzec. Był spokojny, opanowany, jego niebieskie oczy patrzyły na nieco wystraszonych esesmanów z łagodną cierpliwością. Wysłuchał całej historii i zamyślił się.
- Mamy tylko dwa wyjścia moi panowie. – rzekł. - Albo poprosimy naszych ludzi w Moskwie, żeby załatwili Henefelda, a dzieciaki poślemy do Bełżca, albo ciągniemy to dalej. Odpowiedź na to pytanie zależy od tego czy Henefeld naprawdę zna jakąś ważną tajemnicę czy nie.
- Wiemy od naszego agenta, że bywał na Kremlu, współpracuje z zespołem Zbarskich zajmującym się konserwacją ciała Lenina. – rzekł dowódca esesmanów Plotzke.
- Czy to pewne informacje?
- Rybakow to nasz najlepszy agent. Zresztą to nie jest takie dziwne, bo Zbarscy to Żydzi tak samo jak Henefeld.
- Komunista? – spytał Kammerer.
- W młodości na pewno. Brał udział w rewolucji, dostał nawet jakiś medal. Ale teraz nie wiadomo.
- W 1938-mym jego żona została aresztowana i skazana na pięć lat łagru. – dodał Olbricht zastępca Plotzkego. – Wiosną 1939-tego zmarła w obozie na Syberii. Była krytykiem literackim. Zgubiła ją chyba przyjaźń z Nadieżdą Mandelsztam wdową po znanym poecie.
- Henefelda nie aresztowali?
- Nie. Ale na pewno czuł się zagrożony. Dlatego na początku grudnia 1939-tego zawiózł dzieci do swoich rodziców do Drohobycza.
- Chwileczkę – Kammerera wyraźnie to zainteresowało. – On nie jest rosyjskim Żydem?
- To trudno ocenić. Urodził się w 1900-nym jako poddany rosyjskiego cara. Wiosną 1918-tego wyruszył żeby przyłączyć się do rewolucji, która do Wschodniej Galicji jeszcze nie dotarła. Pod koniec roku jego rodzinne miasto znalazło się w Polsce, a rodzice stali się polskimi Żydami. Sam Henefeld nie przeżył jednak w Polsce ani jednego dnia. Chyba nawet walczył przeciwko niej w wojnie 1920-tego.
- To dlaczego przywiózł tu dzieci?
- Po siedemnastym września 1939 Drohobycz zalazł się w ZSRR. Myślę, że obawiając się aresztowania Henefeld chciał umieścić synów jak najdalej od Moskwy. Gdyby został aresztowany dzieci trafiłyby do sierocińca i być może już nigdy by ich nie zobaczył. Nie przewidział tylko, że Drohobycz trafi w nasze ręce. A my wyjątkowo nie lubimy Żydów.
Kammerer znów się zamyślił.
- Chyba nie kocha już Stalina. Choć z innego źródła wiem, że krążą plotki, że rozmawiał z nim osobiście wiosną 1941-tego. Nie kocha też rewolucji. Kochał swoją żonę, a teraz całą miłość przeniósł na synów.
- Więc co teraz herr Sturmbahnfuhrer? – spytał Plotzke.
- Jednak pociągniemy to dalej. – rzekł Kammerer – To wszystko jest absurdalne, ale z takich spraw wynika nieraz coś ważnego.
Kammerer wysłał obszerny raport do Berlina i wkrótce otrzymał zgodę samego Heinricha Mullera na kontynuowanie akcji. I tu powstał problem nader poważny: jak przerzucić Henefelda przez linię frontu. Jeszcze rok wcześniej byłoby to dziecinnie łatwe, Rosjanie cofali się, wystarczyłoby umieścić profesora w jakiejś przyfrontowej wiosce a dwa dni później trafiłby w niemieckie ręce. Ale teraz, wczesną wiosną 1943-ciego, po straszliwej klęsce pod Stalingradem to Niemcy się cofali, a Rosjanie posuwali się do przodu, albo trwali na swoich pozycjach. Skończył się chaos z czasów, gdy Wehrmacht parł naprzód. W szeregach czerwonoarmistów zapanował porządek, wszędzie kręciło się NKWD, każdy, zwłaszcza cywil, był od razu legitymowany. Mysz się nie przeciśnie, a co dopiero człowiek.
Wszyscy niemieccy agenci w Moskwie dostali polecenie szukać możliwości przerzucenia Henefelda do Niemiec. Przez długi czas żadnych możliwości nie było, po części z przyczyn obiektywnych, po części, dlatego że wielu agentów widząc zwycięstwa Armii Czerwonej zaczęło się zastanawiać jak wynieść cało skórę z matni, w której się znaleźli. Pracowali opieszale, albo w ogóle nic nie robili dla Tysiącletniej Rzeszy. W końcu w połowie kwietnia pojawiła się niespodziewanie sprawa lejtnanta Andrieja Iwanowicza Łopaszkina.
Łopaszkin był komisarzem batalionu piechoty w 6-tej Armii dowodzonej przez marszałka Siemiona Tymoszenkę. Brał udział w straszliwej klęsce pod Charkowem, gdzie wsławił się strzelaniem do własnych żołnierzy, którzy ogarnięci paniką próbowali uciec spod ognia nieprzyjaciela. Żołnierze nie pozostali mu dłużni i komisarz padł ścięty serią z pepeszy. Odwieziony do szpitala polowego długo pozostawał pomiędzy, życiem a śmiercią (przestrzelone płuco, rana brzucha, strzaskane kolano), aż ostatecznie odzyskał przytomność i mógł przyjąć medal za odwagę w obliczu nieprzyjaciela. Po strzelaninie z własnymi żołnierzami pozostała Łopaszkinowi sztywna prawa noga, ogólne kłopoty ze zdrowiem i głębokie przekonanie, że gdyby nie komisarze wszystko już dawno diabli by wzięli. Komisja lekarska uznała go za nieprzydatnego do służby na pierwszej linii i Andriej Iwanowicz pętał się na zapleczu szukając okazji, żeby się wykazać wiernością wobec Józefa Stalina i ideałów komunizmu.
W tym czasie dotarły do stolicy wiadomości o konfliktach i niesnaskach w radzieckich oddziałach partyzanckich, w Puszczy Rudnickiej na Litwie. Trzej tamtejsi dowódcy zamiast ze sobą współpracować walczyli każdy na własną rękę, a nawet podkradali sobie wzajemnie broń i zaopatrzenie. Było to wielką niefrasobliwością, bo w tej samej puszczy rezydowała partyzantka polska, tajemniczy oddział żydowski, a na gościńcach pętały się proniemieckie oddziały litewskie i sami Niemcy. W Moskwie zatroskano się nad sytuacją i postanowiono wysłać do Puszczy Rudnickiej Łopaszkina, żeby zrobił z każdym z osobna i ze wszystkimi razem porządek. Sam Andriej Iwanowicz nie ucieszył się z tego pomysłu, bo był żołnierzem regularnej armii i oddelegowanie do jakiejś tam partyzantki traktował jako degradację. Ale cóż, rozkaz jest rozkazem.
Ze względu na nie do końca wyleczone kolano Łopaszkina postanowiono, że zaopatrzenie dla oddziału Nikoły Gracza nie zostanie tym razem zrzucone na spadochronach, lecz samolot – stary dwumiejscowy dwupłatowiec zwany potocznie kukuruźnikiem – wyląduje z komisarzem i zaopatrzeniem na lotnisku polowym. Kukuruźnik był nieco zmodernizowany, wyposażono go w duży dodatkowy bak, dzięki czemu był w stanie dolecieć do Puszczy Rudnickiej i z powrotem.
W przeddzień wylotu lejtnant postanowił przejść się po mieście. Kupił chleb i nieco sera, żeby sobie zrobić kanapki na drogę, potem wszedł do księgarni i nabył „Poemat pedagogiczny” Makarenki. Czytał już kiedyś tę książkę i zapamiętał, że najważniejszą rzeczą w wychowaniu młodych przestępców był kolektyw oraz wychowanie wojskowe. Tego właśnie brakowało partyzantom z Puszczy Rudnickiej. Nie osobno, lecz razem, jeden wróg, jedna pięść, która porządnie przysunie wrogowi w jego faszystowską mordę. Tego im potrzeba, a surowy zwykle towarzysz Stalin spojrzy z portretu życzliwie.
Zapłacił za książkę, wyszedł na trotuar i rozejrzał się. W wiosennym Słońcu Moskwa wyglądała przepięknie. Postanowił przejść się kawałek. Ledwie skręcił w Bronną usłyszał za sobą czyjś wysoki i śpiewny głos:
- Komisarzu! Towarzyszu komisarzu! Poczekajcie!
Łopaszkin odwrócił się i ujrzał podążającego w jego kierunku szeroko uśmiechniętego, też wyraźnie utykającego podoficera. Przyjrzał mu się uważnie. Twarz niczego mu nie przypominała.
- Wy kto? – spytał surowo.
- Towarzysz komisarz nie pamięta!? – wykrzyknął nieznajomy. – Przecież to ja. Kriwokurnyj!
Nikogo kto by się nazywał Kriwokurnyj Łopaszkin sobie nie przypominał.
- No jakże! – darł się na pół ulicy podoficer. – Pod Charkowem. Diabelskie miejsce. Panika. Towarzysz lejtnant strzelał do dezerterów no i ja strzelałem. Wasz batalion i nasz uciekały razem. A potem towarzysza komisarza skosiła faszystowska seria.
Seria nie była faszystowska, ale Łopaszkin wolał się do tego nie przyznawać. Przypomniał sobie tę chwilę, zamęt, powszechną ucieczkę, siebie samego krzyczącego „Nazad!, Nazad!”, strzały z pistoletu. Czy tylko on wtedy strzelał? Diabli wiedzą, nie rozglądał się. Może i był tam jakiś Kriwokurnyj, kto by tam tych wszystkich podoficerów spamiętał. Ze swojego batalionu to jeszcze, ale z sąsiednich. On sam to co innego, był komisarzem, a na komisarza zawsze wszystkie oczy są zwrócone.
- Przypomnieliście sobie towarzyszu komisarzu?
Łopaszkin wydał z siebie jakiś dźwięk, który mógł znaczyć zarówno tak jak i nie.
- Takie spotkanie! – wołał Kriwokurnyj - Musimy to opić. Znam przytulną restauracyjkę tu niedaleko. Zapraszam.
Nieładnie odmawiać towarzyszowi z frontu. Łopaszkin miał się stawić na lotnisku pół godziny po północy. Miał mnóstwo czasu.
Restauracyjka, do której zaprowadził go Kriwokurnyj okazała się istotnie przytulna, a sam Piotr Iwanowicz (tak się podoficer przedstawił) był towarzyszem do wypitki niemal idealnym. Bez przerwy opowiadał anegdotki, żartował z siedzących na sali gości, słowem nie wiadomo kiedy opustoszała stojąca na stole półlitrówka i zastąpiła ją kolejna wraz z którą wjechały na stół dwa talerze parujących pielmieni. Pokrzepiali się przez jakiś czas w milczeniu, a potem w doprawdy rekordowym tempie opróżnili kolejne pół litra i na stół wjechało trzecie. Kriwokurnyj nalał dwie pięćdziesiątki i zaczął opowiadać Łopaszkinowi swój życiorys. Przed wojną był zastępcą przewodniczącego kołchozu. Przewodniczący…
- Uch co za kanalia! – szeptał Kriwokurnyj do ucha Łopaszkina. – Złodziej, co się dało ukraść to kradł. No i złożyłem na drania doniesienie gdzie należy. Zniknął, ale zamiast niego, nie uwierzycie, przysłali kanalię jeszcze większą.
Potem Piotr Iwanowicz, widząc, że temat kadr w Związku Sowieckim nie wywołuje jakoś entuzjazmu gościa, przeszedł do tematów bardziej frywolnych, mianowicie opowieści o tym, co wykorzystując stanowisko służbowe czynił z dojarkami w stodołach wypełnionych socjalistycznym sianem, oraz o pewnej towarzyszce, która przyjechała do kołchozu na kontrolę, ale po pewnej ilości alkoholu całkowicie zatraciła kontrolę nad sobą i niemal śmiertelnie umęczyła Kriwokurnego, a także głównego księgowego i stachanowca Pietuchina, który się akurat nawinął.
W czasie tych wesołych opowieści wysuszyli dwie kolejne półlitrówki czego Łopaszkin nawet nie zauważył po czym podpierając się wzajemnie wytoczyli się z restauracji. Łopaszkina dotknął niemiło fakt, że jest już ciemno i zaznaczył, że musi się natychmiast udać do domu. Kriwokurnyj nie miał nic przeciwko temu, chciał tylko by spojrzeli jeszcze na rzekę Moskwę błyszczącą w świetle księżyca, który powoli wspinał się w górę po sklepieniu niebieskim. Łopaszkin sprzeciwiał się, ale słabo, więc wkrótce znaleźli się na brzegu rzeki w miejscu dość odludnym. Tu Łopaszkin zauważył, że jest zupełnie sam.
- Piotrze Aleksandrowiczu! – zawołał, ale Kriwokurnyj przepadł jak kamień w wodę. Za to z cienia wyszło dwóch, jeden niewysoki, z wyglądu inteligent, a drugi wielki jak szafa. On właśnie podszedł do Łopaszkina, złapał go za klapy i rzekł:
- Brata mi zabiłeś gnido!
- Ależ towarzyszu… - zabełkotał Łopaszkin.
- Teraz ja mówię! Co ci przeszkadzało, że chciał żyć? To nie! Musiałeś wyjąć swój zasrany pistolecik i zabić!
- Taki był rozkaz. – powiedział Łopaszkin.
- No i koniec z twoimi rozkazami. – rzekł olbrzym i z całej siły walnął Łopaszkina pięścią w głowę.
Komisarz padł na ziemię jak rażony gromem. Olbrzym zaczął zdzierać z niego mundur.
- Twarz musi być zmasakrowana Szura.- rzekł inteligent, którym był jak łatwo się domyśleć Rybakow.
Szura poszedł w pobliskie krzaki i po chwili wrócił z grubym drewnianym kołkiem. Przez jakiś czas walił nim w podskakująca jak piłka głowę Łopaszkina, a potem nogą zepchnął trupa do rzeki. Przez chwile patrzyli jak porywa go prąd, a potem obaj znikli w ciemności.ROZDZIAŁ 4
Dwa dni przed tymi wydarzeniami Henefeld skończył jak zwykle wykład i poszedł na przystanek autobusu. Gdy już wepchnął się do środka ujrzał stojącego przy sąsiednich drzwiach Rybakowa. To oczywiście nie mógł być przypadek toteż Henefeld ustawił się blisko swoich drzwi i kątem oka zerkał, co Rybakow robi. Cztery przystanki dalej Aleksander Piotrowicz wysiadł, ciężkim krokiem podszedł do najbliższej ławki i opadł na nią.
Henefeld wysiadł także, podszedł z drugiej strony i siadł na ławce w pewnej odległości od Rybakowa, ale na tyle blisko, żeby nikt się nie wcisnął między nich. Nie patrzyli na siebie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.