Mundur - ebook
Mundur - ebook
Zabłocki, jesteście oskarżeni o pacyfizm!
Bohater tej powieści będzie się zapewne kojarzył ze Szwejkiem, ale to nie do końca prawda. Paweł Zabłocki jest duchowym krewniakiem innego bohatera arcydzieła Haška - jednorocznego ochotnika Marka. To młody inteligent, który stara się przetrwać w absurdalnym świecie peerelowskich koszar, gdzie jeden człowiek zmusza drugiego do czołgania przez pełzanie, a głównym elementem musztry jest marsz w miejscu…
Z podwarszawskiego Miedzeszyna przez Wrocław do Opola, a stamtąd na poligon w Trzemesznie i z powrotem. Tak wygląda „szlak bojowy” odbywającego służbę wojskową w różnych formach (od podchorążówki do służby zasadniczej) młodego bohatera najnowszej powieści Marka Ławrynowicza. Zgubiona armata to niejedyny kłopot na tym szlaku, ale charakterystyczny znak niedopasowania ciała i ducha do munduru. Opowieści autora zapewne rozbawią wszystkich miłośników prozy w typie hrabalowskim, tych, którzy doświadczyli absurdów PRL-u, ale także tych, którzy realia tamtych czasów znają tylko z komedii Stanisława Barei.
Wystrzałowe dzieło! Piewca 41 Patriotów okazuje się oto wyśmienitym pisarzem militarnym, wybornym znawcą zarówno samobieżnych dział jak i regulaminu musztry piechoty - a nade wszystko pełnym wigoru kronikarzem niesamowitych przygód kilku przymusowo wcielonych do ludowego wojska przyjaciół, z fantazją, odwagą i desperacją walczących o swoje prawa do wolności, przyjaźni i miłości.
Marian Pilot,
laureat Nagrody NIKE
Pamiętacie państwo sławną powieść Josepha Hellera Paragraf 22? No to macie przed sobą jej polską wersję. Z rodzimym Johnem Yossarianem oczywiście, Milo Minderbinderem, a jak ktoś się uprze, to nawet z „niegdysiejszym” Snowdenem. I z całą galerią typów, których bez rezultatu szukać będziemy u Hellera, bo tacy rodzą się tylko nad Wisłą.
Marek Ławrynowicz, miłośnik literatury czeskiej, czeskiego humoru i, zdaje się, wszystkiego co czeskie, nie byłby też sobą, gdyby w Mundurze nie podążył śladami dobrego wojaka Szwejka. Mamy zatem i Hellera, i Haszka, a i coś z klimatu Książeczki wojskowej Antoniego Pawlaka, bo w końcu pisarz opowiada nam tutaj nie o Wojsku Polskim, lecz o Ludowym Wojsku Polskim. A to zasadnicza różnica.
Na dobrą sprawę w życiu koszarowym ukazanym przez Ławrynowicza nie ma nic ciekawego, a jest ono jedynie – jak powiada pisarz – nudne i męczące. W przeciwieństwie do Munduru, w lekturze którego co i rusz napotykamy na brawurowo przedstawione historie, jak ta o armacie zgubionej przez świętującego imieniny kapitana Pociejkę. Słowem, i śmiesznie, i strasznie.
Krzysztof Masłoń,
autor książki Od glorii do infamii
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65676-21-4 |
Rozmiar pliku: | 957 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Parawan
Od kiedy pamiętam, czułem niechęć do mundurów. Wbrew epoce mego dzieciństwa, która uwielbiała ludzi podobnie ubranych, kroczących w równych szeregach, dźwigających z entuzjazmem sztandary równiutko powiewające na wietrze, wznoszących chóralne okrzyki, moja rodzina jakoś się do tego nie garnęła. Owszem, ojciec bywał ganiany na Pierwszego Maja i raz nawet wetknięto mu w dłoń sztandar, od którego porobiły się — jak to inteligentowi — bolesne odciski, ale u nas w domu panowała tego dnia cisza, radio było wyłączone. W podwarszawskim Miedzeszynie, gdzie mieszkaliśmy, nikt nie maszerował, koty wygrzewały się na słońcu, z okna sąsiada dobiegało Tango Milonga pełne trzasków charakterystycznych dla płyty nazbyt często odtwarzanej na gramofonie. Przyzwyczaiłem się, że są ludzie umundurowani i nieumundurowani, a my należymy do tych drugich. I to mnie zupełnie zadowalało.
Nie lubiłem mundurów także dlatego, że od kiedy pamiętam, nie bardzo przystawałem do reszty świata. Między mną a innymi ludźmi było coś w rodzaju szklanej ściany. Widzieliśmy się wzajemnie, mogliśmy wymieniać uwagi, uśmiechać się do siebie i pozdrawiać, ale ściana była. Może zresztą tylko z mojej strony. Nie miałem poczucia wspólnoty i mimo licznych prób nie udało się reszcie świata jej we mnie rozwinąć.
W szkole trafiłem na szczęśliwy czas, kiedy nie obowiązywały już mundurki. Dziewczęta próbowano jeszcze zmusić do noszenia granatowych, obrzydliwych fartuszków, ale wobec powszechnego oporu zrezygnowano z tego paskudztwa. Koleżanki wypiękniały i stały się radością naszego życia.
Jedyną szkolną organizacją, która chciała mnie umundurować, było harcerstwo. Nęcili mnie możliwością noszenia fińskiego noża w skórzanej pochewce, naszywkami z różnymi sprawnościami, ale nie robiło to na mnie wrażenia. Zupełnie inaczej było z Hanią L., która robiła na mnie wrażenie przeogromne, a przy okazji była zapamiętałą harcerką, chodziła w opiętej harcerskiej bluzie, pod którą delikatnie rysowały się skromne dziewczęce wypukłości. Lubiliśmy rozmawiać o wypukłościach Hani, a kolega Szczurek, który też się w niej kochał, nie wytrzymał i zapisał się do harcerstwa. Zazdrościłem mu, że może się zbliżyć do mojego ideału, śpiewać razem z nią Płonie ognisko i szumią knieje, a nawet istniała teoretyczna szansa, że wypadnie z krzaków na Hanię L. podczas marszu na orientację i będą się razem kierować na azymut, który nie wiadomo dokąd ich zaprowadzi.
Cierpiałem, ale nie mogłem się w żaden sposób przełamać i włożyć harcerskiego mundurka. Nie chciałem biec na zbiórkę, słuchać drużynowego i maszerować równym krokiem, rycząc Gdzie strumyk płynie z wolna. Miałem rację. Wkrótce rodzice Hani wyjechali z Miedzeszyna i obaj straciliśmy naszą ukochaną na zawsze, tyle że Szczurek został jak idiota z tym swoim mundurkiem, który teraz nie był mu już do niczego potrzebny.
Przez pewien czas odchorowywałem zniknięcie Hani, a potem dałem sobie słowo, że nigdy nie zakocham się w kobiecie umundurowanej, i dotrzymałem słowa z wyjątkiem pewnej pełnej uroku milicjantki, która jednak zawsze występowała w cywilu, ukrywając swój fach podczas naszych upojnych nocy, i dopiero gdy mnie porzucała, przyznała się, że robi w prewencji. Nie jest miło być porzuconym przez prewencję, ale nie starałem się odzyskać jej miłości, bo to jednak dyskomfort kochać się z kobietą, która może użyć wobec człowieka pałki służbowej.
Prawdziwy problem z mundurem zacząłem mieć, gdy skończyłem osiemnaście lat i moje istnienie odkryła Wojskowa Komenda Uzupełnień. Obowiązujący wtedy powszechny obowiązek służby wojskowej był problemem dla zdecydowanej większości trafiających do WKU. Nie chodziło o to, że byliśmy mało patriotyczni. Przeciwnie. To Ludowe Wojsko Polskie było niepatriotyczne. Polska armia należała do Układu Warszawskiego, co w praktyce oznaczało, że w wypadku wojny stanie się częścią armii rosyjskiej, a właściwie sowieckiej, bo istniał jeszcze wtedy ZSRR. Ludowe Wojsko Polskie nie potrzebowało zresztą wojny, by wykazać się służalczością wobec Imperium, co udowodniło, atakując dziarsko i ze śpiewem na ustach Bogu ducha winną Czechosłowację.
Nie o sytuacji geopolitycznej myśleliśmy wszakże, stojąc w ciasnym korytarzu WKU i czekając, aż nas wezwą. Ilekroć drzwi się uchylały, widać było za nimi komisję złożoną z porucznika, sierżanta i jakiegoś cywila, ale nie oni wprawiali nas w ekscytację, lecz widoczny po prawej stronie pomieszczenia biały parawan. Wedle stałych bywalców Wojskowej Komendy Uzupełnień za parawanem znajdowała się pani doktor, podobno nieco po trzydziestce, pulchna i ponętna, przed którą należało się całkowicie obnażyć. Większość tłoczących się na korytarzu stanowili młodzieńcy, których nagość oglądała wyłącznie mamusia, a i to wiele lat temu, więc nic dziwnego, że parawan budził w nas nieokreślone obawy. Jakiś dryblas z blizną pod okiem pochylił się nade mną i szeptał:
— Jak zdejmiesz majteczki, pani doktor weźmie go w rączkę i sobie poogląda. A jeśli się jej spodoba, może nawet pogłaskać.
— Naprawdę? — Stojący z drugiej strony osobnik z zapadłą klatką piersiową głośno przełknął ślinę.
— A coś ty myślał! Tu jest wojsko. Tu każdy staje się mężczyzną.
Nie mogłem się doczekać, kiedy zostanę wezwany za parawan, a równocześnie potwornie się bałem tego, co miało tam nastąpić. Gdy tak się wahałem między podnieceniem a przerażeniem, drzwi się otworzyły i usłyszałem swoje nazwisko. Wszedłem do środka.
— Bliżej — burknął w moją stronę sierżant.
Podszedłem bliżej.
Zapytano mnie o imię, nazwisko i różne inne rzeczy, a ja odpowiadałem niezbyt przytomnie, bo cała moja uwaga była skupiona na parawanie. Był tam koleś z zapadniętą klatą, który wszedł przede mną. Nasłuchiwałem, czy nie dobiegają stamtąd jakieś odgłosy, na przykład erotyczne westchnienia, ale słychać było tylko cichutki skrzyp długopisów przesuwających się po papierze. Potem bardziej wyczułem, niż usłyszałem, że koleś z zapadniętą piersią wychodzi zza parawanu i zmierza do drzwi. Zapytano mnie jeszcze o coś, a potem sierżant rzekł krótko i rozkazująco:
— Za parawan!
Drżąc, udałem się w tamtą stronę. Pani doktor była istotnie blondynką pełną erotyzmu. Najpierw spojrzałem na jej obfite piersi, potem ujrzałem nad piersiami piękne chabrowe oczy, które przyglądały mi się kpiąco.
— Napatrzyłeś się? — spytała.
Kiwnąłem potakująco głową
— No to się rozbieraj.
Szybko zrzuciłem ubranie. Zostałem tylko w majtkach.
— Do końca, do końca… — Pani doktor się uśmiechnęła.
Powoli, pełen obawy ściągnąłem majtki. Jak strasznie chciałem zasłużyć na jej uwagę i zostać pogłaskany. Nic takiego nie nastąpiło. Chabrowe oczy spojrzały z całkowitą obojętnością na moją męskość, a stworzone do pocałunków usta powiedziały:
— Odwróć się.
Odwróciłem się pełen rozpaczy.
— Wypnij się.
O dramacie męskich upokorzeń! Jak mógłbym się wypiąć? Przecież ja już ją kochałem, a przynajmniej tak mi się wydawało.
— No, na co czekasz? Wypnij się.
Czy mogłem nie ulec? Siła miłości przygięła mnie do ziemi, wypiąłem się najbardziej jak mogłem i tak trwałem. Czy ta kobieta była w stanie ocenić moje poświęcenie?
— Wystarczy — powiedziała. — Możesz się ubrać.
Ubierałem się wolno, pochylony nad sznurowadłami gapiłem się na jej smukłe łydki. Spojrzała na mnie, jak mi się zdawało, zalotnie, a potem powiedziała:
— Następny.
Wyszedłem zza parawanu i ruszyłem w stronę drzwi. Po drodze jakiś cywil, którego do tej pory nie zauważyłem, wręczył mi książeczkę wojskową. Ściskając ją w dłoni, wyszedłem na korytarz.
— No, co tam ci wpisali? — spytał dryblas z blizną.
— Znaczy… w jakim sensie? — Nie zrozumiałem pytania.
— No, jaką masz kategorię, kretynie?
Wyjął mi z dłoni książeczkę wojskową i przewracał przez chwilę kartki.
— Tak jak myślałem — rzekł. — Frajer.
Podał mi otwartą książeczkę i ujrzałem wielki czerwony stempel: „Kategoria A”. Gdy patrzyłem w piękne oczy pani doktor, komisja załatwiła mnie na cacy.
O ludziach, którzy dostali kategorię „A”, mówiło się wtedy „absolutny idiota”, choć oficjalnie znaczyło to „zdolny do służby wojskowej w czasie wojny i pokoju”. To była najgorsza kategoria. Najwyżej ceniono oznaczonych literą „E” — niezdolny do służby, „D” — niezdolny, choć w pewnych sytuacjach być może zdolny, oraz ewentualnie „C” — czasowo niezdolny.
Zgromadzeni na korytarzu popatrzyli na mnie z pogardą wymieszaną z odrobiną współczucia. Ruszyłem do wyjścia. Szedłem samotnie ulicą i byłem przekonany, że przeżywam właśnie najgorszy dzień mojego życia.
Maturę zdawałem na raty. Część, choć nie bez trudu, zaliczyłem w maju, ale biologię oblałem i została mi na wrzesień. Nie zmartwiłem się tym zbytnio, bo nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji.
We wrześniu, po mało skutecznych próbach zrozumienia czegokolwiek z procesów biologicznych, znów stanąłem przed komisją egzaminacyjną. Była życzliwa, najwyraźniej jej członkowie postanowili, że pozbędą się mnie raz na zawsze. Zadawali mi pytania, na które bez trudu odpowiedziałby przeciętny kretyn, ale ja byłem kretynem nieprzeciętnym i dawałem odpowiedzi wołające o pomstę do nieba. W końcu pewna pani, stara już i pomarszczona, ale za to w złotych drucianych okularkach, zadała mi pytanie najprostsze na świecie.
— Pawełku — powiedziała cienkim głosikiem ociekającym słodyczą i dobrymi chęciami. — A jakie roślinki rosną u ciebie w ogródku?
Mieszkałem wtedy w Falenicy na osiedlu domków jednorodzinnych i tak jak wszyscy miałem ogródek, w którym mama coś sadziła, a ja nawet czasem podlewałem to coś wodą z wielkiej blaszanej, poobtłukiwanej konewki. Ale co tam, do licha, rosło? Nigdy się tym nie interesowałem. Moje zainteresowania ograniczały się do dziewczyn z mojej klasy i klas równoległych, sporządzania różnych mieszanek na bazie najtańszego wina jabłkowego, miodu, cynamonu, spirytusu i innych składników oraz czytania prasy literackiej. Ogródek nie budził we mnie żadnych emocji, nie było tam nawet wystarczająco gęstych krzaków, by się w nie udać o zmierzchu z kolejną narzeczoną. Pani w złotych okularkach, najwyraźniej marząca od zawsze o własnym pięknym ogródku, w którym z lupą w dłoni nie znajdzie się śladu chwastu, a piaszczyste dróżki między grządkami są zawsze starannie zagrabione, natychmiast odgadła, że nie mam zielonego pojęcia, co rośnie w moim ogródku, i na jej zmęczonej życiem twarzy odbiło się najpierw przeogromne zdumienie, a potem niedające się opisać obrzydzenie do mojej osoby. Postanowiłem się jakoś ratować i tu doznałem błysku geniuszu: przecież komisja nie uda się do mnie do ogródka, żeby sprawdzić, co tam rośnie, więc nie ma żadnego znaczenia, co powiem.
— No… marchewka… — zacząłem niepewnie — te… no… pomidory… ogórki… i tam te… znaczy… drzewka rosną.
— Jakie drzewka? — spytała szybko miłośniczka ogródków, najwyraźniej chcąc mnie pogrążyć.
— No, ta… papierówka — papierówka chyba naprawdę rosła — śliwka… dwie śliwki…
— Jakie?
— Takie no… te bardziej granatowe… — powiedziałem i nagle przypomniałem sobie, że po ścianie domu pną się winogrona, kiedyś nawet objedliśmy je do cna z kolegami — no i… winogrona… przy domu… takie ciemne…
Tu mi podziękowano i komisja udała się na naradę. Trwała bardzo długo. Zapewne członkowie komisji starali się uspokoić wzburzoną miłośniczkę ogródków. Wreszcie drzwi się otworzyły i poinformowano mnie, że otrzymałem ocenę dostateczną i jestem teraz człowiekiem z maturą.
Przed szkołą czekali na mnie koledzy, Andrzej i Mariusz, z przygotowanym zawczasu jabolem. Opróżniliśmy go po drodze i mieliśmy zamiar to kontynuować, no bo jakby na to nie patrzeć, chwila była uroczysta. Tymczasem w domu czekała na mnie niespodzianka. Listonosz przyniósł i kazał mamie pokwitować odbiór kolejnego wezwania do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Termin był wyznaczony za tydzień.
— Pobór jesienny — rzekł Mariusz. — Mój starszy brat też tak miał. Wezwali go i wręczyli bilet. Trzy dni później był w koszarach. Już po tobie, chłopie.
Andrzej poszedł po kolejnego jabola. Piliśmy go w ponurym nastroju. Na zdawanie na studia, które chroniłyby mnie przed poborem, było za późno. Pozostawało mi tylko jedno. Natychmiast rozpocząć naukę gdziekolwiek i czegokolwiek. Następnego dnia, walcząc z ciężkim kacem, popędziłem do falenickiego liceum i zacząłem się domagać natychmiastowego wydania mi matury. Wytłumaczono mi, że to nie takie proste, maturę owszem mam, ale stosowny dokument zostanie mi wręczony we właściwym czasie, zapewne w ciągu miesiąca. Tu nie wytrzymałem i okazałem wezwanie z WKU, co wyraźnie pomogło. Nie dostałem wprawdzie matury, ale wypisano mi zaświadczenie opieczętowane przez szkołę i podpisane przez dyrektora, że egzaminy maturalne zdałem z wynikiem pozytywnym. Przycisnąłem do piersi ten świstek papieru i zacząłem szukać placówki edukacyjnej, która zechce mnie przygarnąć i ocalić.
Nie było to proste. Moi rówieśnicy czuli na plecach nadejście poboru jesiennego i nawet najmniej atrakcyjne wydziały wyższych uczelni i szkoły pomaturalne wypełniły się natychmiast tymi, którzy nie czekali jak ja na wezwanie z WKU, tylko zawczasu powzięli odpowiednie kroki. Łaziłem od sekretariatu do sekretariatu i wszędzie dowiadywałem się, że miejsc już nie ma. Potem przyłączył się do mnie kolega Tadzik, który też zdawał poprawkową maturę i miał w kieszeni wezwanie do Komendy Uzupełnień. We dwóch łaziło się raźniej, ale z równie marnym skutkiem. Wreszcie w środę, dwa dni przed terminem wezwania, ktoś powiedział mamie Tadzika, że są wolne miejsca w pomaturalnej szkole dla archiwistów na Reymonta. Pojechaliśmy tam w czwartek i zajęliśmy ostatnie dwa miejsca. Trochę czasu zeszło nam na zapewnienie sobie zaświadczeń, ale w piątek o 10.00 stawiłem się w Wojskowej Komendzie Uzupełnień.
Pierwszą osoba, na jaką się tam natknąłem, był dryblas z blizną, ten sam, który ołgał mnie w kwestii uroków badania za parawanem. Stał na środku korytarza i tępo patrzył na kawałek papieru, który trzymał w ręku. Był to rozkaz stawienia się w jednostce wojskowej w Żarach, uprawniający równocześnie do darmowego przejazdu.
— Cześć! — zawołałem do niego radośnie i z satysfakcją.
Popatrzył na mnie z miną człowieka, który biegnąc radośnie przez łąkę na spotkanie z ukochaną, zderzył się z czołgiem. Zostawiłem go w spokoju i zająłem miejsce na twardym krzesełku przed znanymi mi już drzwiami. Siedziało tam wielu podobnych do mnie osobników pogrążonych w nastroju zdecydowanie ponurym. Jeden po drugim wchodzili do pokoju komisji, gdzie nie czekała już na nich ukryta za parawanem pani doktor o chabrowych oczach, ale siedziało trzech znudzonych panów w mundurach, którzy zgoła bez emocji wręczali wszystkim skierowania do jednostek, dodając jako komentarz nazwy różnych miejscowości naszego pięknego kraju: Łeba, Lidzbark Warmiński, Elbląg, Opole… i tak dalej.
Kiedy tam wszedłem, nawet na mnie nie spojrzeli, tylko najstarszy stopniem zapytał:
— Nazwisko?
— Zabłocki.
— Drawsko Pomorskie.
— Ale ja się uczę! — wykrzyknąłem, bojąc się, że pojadę do tego Drawska, nim ktoś mnie wysłucha.
Podnieśli głowy i obejrzeli mnie sobie.
— Zaświadczenie — powiedział ten pośrodku.
Podałem mu zaświadczenie. Kontemplował je przez jakiś czas, po czym podał kolegom, którzy powoli i skrupulatnie zapoznawali się z jego treścią. Pokiwali nad nim głowami, a siedzący pośrodku rzekł:
— Archiwista… Taki cwaniaczek… No… ale my się jeszcze zobaczymy.
I pokiwał na mnie karcąco palcem.
— Odroczony — zakomunikował siedzący obok sierżant.
Niemal wypłynąłem na korytarz. Dryblas z blizną nadal tam stał. Podszedłem do niego i z satysfakcją szepnąłem mu słodziutko do ucha:
— Odroczony.
Nie poruszył się. Widać oczyma duszy już patrzył na koszary w Żarach. Niech mu służba lekką będzie.
Rozdział 2
Płaszcz
Zapewne są na świecie ludzie, którzy kochają zawód archiwisty i znajdują w nim radość istnienia. Ja przeciwnie, od pierwszych dni policealnych studiów dla archiwistów poczułem do tego zawodu żywiołową niechęć. Podczas zajęć na temat różnych sposobów archiwizowania rozpaczliwie walczyłem z sennością. Na wycieczkach polegających na zwiedzaniu różnych archiwów myślałem tylko o tym, jak by się tu niepostrzeżenie urwać. Mimo to trwałem w studium, bo wiedziałem, że oprócz poboru jesiennego jest także wiosenny, a szkoły policealne miały obowiązek informować WKU, gdyby ktoś zrezygnował z nauki. Jakim cudem zaliczyłem semestr zimowy, nie wiem. Chyba po prostu nie przewidziano tam możliwości niezaliczenia semestru. Potem nadeszła wiosna, a wraz z nią pobór do wojska, który obserwowałem z niezmąconym spokojem, ale gdy się skończył, nie wytrzymałem i porzuciłem szkołę dla archiwistów. To była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu.
Wiosna rozwijała się pięknie, a ja zacząłem się przygotowywać do egzaminów na polonistykę — nadal bowiem tkwiłem w złudzeniu, że jest to kierunek studiów właściwy dla pisarzy. Czytałem książki, opracowania, uczone dysertacje, co pewien czas przerywałem naukę, by odnotować jakiś nie do końca efektowny sukces erotyczny; krótko mówiąc, cieszyłem się życiem.
Na początku lipca przystąpiłem do egzaminów na uniwersytet. Zdałem je całkiem nieźle, ale zabrakło mi jednego punktu. Sekretarka w dziekanacie kazała mi napisać odwołanie. Mój los zależał od ministra szkolnictwa wyższego. Jeśli zwiększy „pulę studentów”, to mnie przyjmą. Jeśli nie, to nie. Miałem czekać i nie zawracać uczelni głowy swoją osobą.
Czekałem cierpliwie, ale w połowie września zacząłem się nieco denerwować. Zbliżał się kolejny pobór, z listy uczniów szkoły dla archiwistów zostałem skreślony, a na uniwersytecie mojego odwołania nikt nie miał zamiaru rozpatrzyć. Mógłbym sobie znaleźć inne dwuletnie studium policealne, ale moja matura leżała wraz z innymi dokumentami w teczce na uniwersytecie. Pojechałem tam, żeby się zorientować w sytuacji, i powiedziano mi to, co poprzednio: czekać.
Tymczasem wokół czuło się aktywność Wojskowej Komendy Uzupełnień. Ten i ów został wezwany i obdarzony „biletem”, wziąłem udział w kilku pożegnalnych pijaństwach kolegów. Uniwersytet milczał. Kolega Mariusz zaproponował, żebym nie odbierał wezwania z WKU i ukrywał się. To nie był zły pomysł, zwłaszcza że miałem się ukrywać u Ani, której rodzice wyjechali za granicę i mieszkała tylko z siostrą. Z Anią mieliśmy „coś” na jednej z prywatek i absolutnie nie miałem nic przeciwko temu, żeby mieć „coś więcej”. Siostra Ani, Krysia, była od niej jeszcze ładniejsza i z nią też chętnie miałbym „coś więcej”, gdyby to było rzecz jasna możliwe. Miałem tylko jeden kłopot: pod koniec października rodzice Ani i Krysi wracali do kraju, ale Mariusz powiedział, żebym się nie martwił, bo na czas zimy razem z kolegami wykopią dla mnie w pobliskim lasku ziemiankę i będą mnie regularnie zaopatrywać w jedzenie oraz alkohol. Zapowiedziałem mamie, że ma nie odbierać żadnych wezwań z WKU. Wezwanie wkrótce przyszło i mama zachowała się bardzo przytomnie. Kazała napisać listonoszowi na odwrocie, że nie ma mnie w domu, albowiem podróżuję po Polsce autostopem i nie wiadomo, gdzie się aktualnie znajduję ani kiedy wrócę.
Jeszcze tego samego dnia przeniosłem się do Ani. Przez cały wieczór omawialiśmy różne sposoby pukania do drzwi, które miały zapobiec mojemu aresztowaniu, a przy okazji wypiliśmy dwie butelki wina. Potem odprowadziłem Anię do jej pokoju, a gdy powiedziała, żebym sobie już poszedł, stwierdziłem, że nie mogę, bo musimy jeszcze omówić kilka ważnych zagadnień konspiracyjnych. Wtedy Ania powiedziała, żebym się odwrócił. Zrobiłem to, a ona przebrała się w koszulkę i wsunęła pod kołdrę. Kiedy powiedziała, że już mogę się odwrócić, zrobiłem to i też wsunąłem się pod kołdrę. Ania spytała, co robię, na co odpowiedziałem, że wsuwam się pod kołdrę, a ona, żebym tego nie robił, na co powiedziałem, że muszę, i już pod kołdrą zacząłem ściągać spodnie. Ania spytała, co robię, a ja powiedziałem, że ściągam spodnie, bo przecież nie będę leżał pod kołdrą w ubraniu. Potem już byłem całkiem nagi, a Ania w koszulce. Kiedy zacząłem ją całować, trochę się broniła, ale potem też mnie zaczęła całować, a ja wędrowałem dłonią po jej koszulce, aż doszedłem do jej końca i stwierdziłem, że nie ma tam ani śladu majteczek, więc zacząłem ją jak najdelikatniej głaskać tam, gdzie od początku zmierzałem, a Ania mruczała słodko w moich ramionach i całowała mnie w zapamiętaniu. Potem ułożyłem się na niej, a ona nie protestowała, tylko rozsunęła nogi i podciągnęła je do góry. Zacząłem się w nią wsuwać, utknąłem na chwilę, Ania jęknęła i wsunąłem się całkiem, a dalej było to, czego nie sposób opisać, ale nigdy tego nie zapomnę. Kiedy wreszcie nasyciliśmy się sobą, okazało się, że to był Ani pierwszy raz, i poszliśmy do łazienki uprać prześcieradło. Kiedy już schło w łazience, wyszedłem w szlafroku na taras zapalić papierosa i patrząc w niebo gwiaździste nade mną, myślałem, że nie ma większego szczęścia, niż być uciekinierem ściganym przez Wojskową Komendę Uzupełnień. Potem przyszła Ania też ubrana w szlafrok, przytuliła się do mnie i powiedziała, że od rana marzyła o tym, żeby się stało to, co się stało, i że mnie kocha. A potem trwaliśmy przytuleni, zapatrzeni w księżyc, zakochani i szczęśliwi.
Podczas gdy coraz bardziej zadowolony z życia ukrywałem się przed WKU, Mariusz krążył wokół mojego domu i sprawdzał, czy już mnie szukają. Na razie nic na to nie wskazywało. Nie pojawili się w okolicy żadni mundurowi, nikt o mnie nie pytał, nawet dzielnicowy nie zachodził. Mimo to Mariusz ze swoim kumplem Andrzejkiem starannie wybrali miejsce na ziemiankę i zaczęli ją kopać, bo zimy w tamtych czasach przychodziły niekiedy niespodziewanie. I oto w momencie, gdy przeżywałem największe uniesienia miłosne, przyszło pismo z uniwersytetu. Minister zwiększył pulę i zostałem przyjęty na pierwszy rok polonistyki. Natychmiast pojechałem na uniwerek po stosowne zaświadczenie, a stamtąd wprost do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Na wypadek gdyby mnie aresztowano, nim zdołam wręczyć zaświadczenie, towarzyszyli mi Ania i Mariusz. W sytuacji ostatecznej Ania miała dostać ataku histerii i zdezorganizować pracę WKU, a Mariusz, wykorzystując zamieszanie, działać po linii wojskowej.
Nie miałem wezwania na ten dzień, więc widząc niechęć oczekujących na bilet do odebrania go, wepchnąłem się bez kolejki. Znanemu mi już facetowi za stołem zacząłem kwieciście opowiadać, że właśnie wróciłem z objazdu kraju autostopem, nic nie wiedziałem o wezwaniu, ale natychmiast po powrocie stawiam się jako porządny obywatel. Mundurowy patrzył na mnie z satysfakcją. Był pewien, że za chwilę wręczy mi bilet i z miejsca posłał sierżanta do archiwum po moje papiery. Pobiegł, a ja tymczasem wyjąłem i okazałem zaświadczenie z polonistyki. Mundurowy wziął je w dłonie i długo czytał, szukając uchybień formalnych. Ale to było standardowe pismo, jakie wszystkie uczelnie kierowały co roku do WKU, więc uchybień nie było. W tym czasie sierżant przyniósł teczkę z moim nazwiskiem i oficer zajmujący centralne miejsce za stołem zagłębił się w niej. Przeczytał wszystko, co tam było, a potem popatrzył na mnie ponuro.
— Armia — powiedział — to potęga. Armia cię jeszcze dorwie, archiwisto.
Nie odpowiedziałem. Sierżant wziął moją teczkę, napisał coś na okładce, rzucił ją na leżący obok stos podobnych i oznajmił urzędowym tonem:
— Odroczony!
Byłem wolny.
Pierwszy rok studiów upłynął mi w euforii, przynajmniej do lutego. W lutym Ania wyjechała z rodzicami do USA, by przez wiele lat stamtąd nie wracać. Miałem zamiar pojechać za nią i spędzić życie wśród nowojorskich drapaczy chmur, ale im więcej czasu mijało, tym mniej gorliwie moja ukochana mnie do tego zachęcała. Listy od niej przychodziły coraz rzadziej, ja również zwlekałem z odpisywaniem. Nie byłem też Ani do końca wierny, bo miłość miłością, a hormony spokoju nie dają. W końcu korespondencja się urwała i nasza miłość odeszła w przeszłość jak wiele gorących, ale ulotnych młodzieńczych namiętności. Bardziej od miłości zajmowały mnie wtedy literatura i filozofia. Ukończyłem szczęśliwie pierwszy rok i po długich wakacjach, podczas których szukaliśmy z Mariuszem przygód od morza do Tatr, rozpocząłem drugi rok studiów.
I tu czekała mnie niemiła niespodzianka. W planie zajęć każdą środę wypełniały wypisane grubym flamastrem dwa słowa: studium wojskowe. Facet z WKU miał rację: nie da się uciec przed armią.
Początkowo miałem nadzieję, że to będzie coś takiego jak przysposobienie obronne w liceum: my będziemy siedzieli w ławkach, a mundurowi będą nam tłumaczyli, jak się strzela i robi w prawo zwrot. Jakże się myliłem.
Gdy w pierwszą środę nowego roku akademickiego zjawiłem się w Studium Wojskowym Uniwersytetu Warszawskiego, natychmiast wręczono mi ogólnowojskową bluzę, spodnie, buty, czapkę z orzełkiem i wielki, obszerny płaszcz. Potem zapędzono nas do przebieralni. Zdjąłem buty, spodnie, sweter i stałem nad obrzydliwymi wojskowymi portkami, wzdrygając się je włożyć na mój pacyfistyczny tyłek. Niemożliwe, żebym to włożył. A gdybym odmówił? Na razie nic by się nie stało. Wywalono by mnie ze Studium Wojskowego. Studiowałbym sobie, ale drugiego roku by mi nie zaliczyli, tylko kazali powtarzać. Znów trafiłbym do Studium Wojskowego i znów nie włożyłbym munduru. Wyrzuciliby mnie ze Studium, a po pewnym czasie z uniwerku, wtedy ten ważniak w WKU natychmiast wręczyłby mi bilet do jakiejś wyjątkowo parszywej jednostki. Podsumowując: odmowa włożenia munduru prowadziła do włożenia munduru.
Była jednak istotna różnica. Jako student wkładałem mundur raz na tydzień, pozostając przez pozostałe sześć dni cywilem. W jednostce wbito by mnie w niego nieodwołalnie i ostatecznie.
Istniała jeszcze możliwość odmówienia w ogóle służby wojskowej i spędzenia dłuższego czasu w zakładzie karnym. Na to też nie miałem ochoty, więc pełen wewnętrznej udręki zacząłem wciągać spodnie. Zza kotary dobiegał tupot ciężkich żołnierskich butów. Moi koledzy już się umundurowali. Włożyłem kurtkę i zacząłem zapinać guziki. Potem wsadziłem nogi w wielkie ogólnowojskowe trepy i zawiązałem sznurowadła. Stało się. Dopadli mnie i umundurowali. Odsunąłem kotarę i wyszedłem na korytarz. Koledzy stali, przyglądali się sobie nawzajem i dziwili, jak bardzo żeśmy się w jednej chwili zmienili. Na następne zajęcia mieliśmy przyjść krótko ostrzyżeni i starannie ogoleni. Cóż mieliśmy robić? Poczekaliśmy na komendę „rozejść się” i rozeszliśmy się każdy w swo- ją stronę.
Zgodnie z rozkazem wracałem do domu w mundurze, objuczony jak wielbłąd: pod pachą niosłem zwinięty płaszcz, a w lewej ręce torbę z cywilnym ubraniem. Mijając wojskowych, usiłowałem niezręcznie salutować, co sprawiało, że płaszcz wypadał mi spod pachy. Podnosiłem go, znowu rolowałem i szedłem prosto, sprężyście aż do następnego starszego stopniem, a że wszyscy byli ode mnie starsi, płaszcz wypadał mi spod pachy co chwila i poruszałem się w żółwim tempie. Po namyśle przestałem salutować starszym szeregowcom oraz kapralom i poszło trochę szybciej.
W następną środę, choć to była zaledwie połowa października, zrobiło się przerażająco zimno. Wiał wiatr, siąpił drobny, dokuczliwy deszcz, więc postanowiłem włożyć wojskowy płaszcz. Wyszedłem w nim z domu, naciągając czapkę na uszy, żeby mi jej wiatr nie porwał, i ruszyłem w stronę przystanku. Po drodze, patrząc na skulonych, zziębniętych ludzi, doceniłem zalety wojskowego płaszcza. Było mi ciepło, wiatru się przez grube sukno nie czuło. Wsiadłem do tramwaju, a potem wysiadłem na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Nowym Światem, żeby przesiąść się do autobusu jadącego w kierunku Studium Wojskowego. Kręciło się tam sporo wojskowych, którym salutowałem najlepiej, jak umiałem. Mimo to wszyscy patrzyli na mnie spode łba i ponuro. Zupełnie nie rozumiałem, o co im chodzi, ale się nie przejmowałem, bo jak każdy żyjący w ustroju socjalistycznym wiedziałem, że są rzeczy, których zrozumieć się nie da. Nadjechał autobus, wsiadłem do niego i pojechałem na Powiśle.
Z przystanku, na którym wysiadłem, do Studium Wojskowego było około pięciuset metrów. Szedłem dziarsko w jego stronę, gdy nagle z piskiem opon zahamowała obok mnie ciemnozielona nyska z napisem WSW i wyskoczyło z niej kilku mundurowych z białymi otokami na okrągłych czapkach, a najważniejszy z nich, bodaj plutonowy, wrzasnął na mnie:
— Do wozu!
— Ale dlaczego?
— Do wozu! — wrzasnął jeszcze głośniej.
Jego podwładni otoczyli mnie i patrzyli wiernie w oczy swemu dowódcy, czekając na znak, by rzucić się na mnie i wepchnąć do nyski. W tej sytuacji sam wsiadłem. Za mną weszło dwóch z białymi otokami i zatrzasnęli drzwi. Plutonowy usadowił się obok kierowcy.
— O co chodzi? — spytałem.
— Milczeć!
Zamilkłem. I tak milcząc, dojechaliśmy na posterunek Wojskowej Służby Wewnętrznej. Gdy wysiadłem z nyski, dwaj z otokami chwycili mnie za ramiona i pociągnęli do budynku. Ujrzałem przed sobą osobnika z dwiema gwiazdkami na ramieniu. Miałem nadzieję, że może ten mi coś wyjaśni, ale podporucznik tylko na mnie spojrzał i rzekł:
— Do aresztu z nim!
Dwaj z otokami znów chwycili mnie pod pachy i pociągnęli wąskim, ciemnym korytarzem. Na jego końcu były drzwi, które jeden z nich otworzył, i znaleźliśmy się w korytarzu jeszcze bardziej ponurym, gdzie po obu stronach były cele. Wepchnięto mnie do jednej z nich i zatrząśnięto drzwi. Rozejrzałem się. Na pryczy w kącie leżał jakiś szeregowiec i chrapał. Usiadłem na drugiej pryczy i postanowiłem cierpliwie czekać na to, co będzie dalej.
Nie minęło pół godziny, a usłyszałem skrzyp przesuwanej zasuwy. Drzwi się otworzyły, uderzając z hukiem o ścianę. Wstałem i starałem się przyjąć postawę zasadniczą. Śpiący na pryczy żołnierz poderwał się nerwowo, siadł na pryczy i wystraszonymi oczami zaczął się przyglądać strażnikowi. Ale profos nawet na niego nie spojrzał, tylko zwrócił się wprost do mnie:
— Szeregowy Paweł Zabłocki?
— Tak jest!
— Za mną.
Wykonał bardzo sprawnie w lewo zwrot i ruszył przodem, a ja za nim. Poszliśmy do końca korytarza, potem schodami na pierwsze piętro, kawałek innym korytarzem, potem innymi schodami na drugie piętro i zatrzymaliśmy się przed drzwiami, na których była tabliczka „Kapitan Zygmunt”. Strażnik delikatnie zapukał. W odpowiedzi dało się słyszeć szuranie krzesła, po czym czyjś głos, władczy i energiczny, zawołał:
— Wlazł!
Wleźliśmy. Za biurkiem siedział trzydziestoparoletni mężczyzna ze starannie przystrzyżonym wąsikiem. Był to zapewne ów kapitan Zygmunt, bo na pagonach munduru miał cztery gwiazdki.
— Szeregowy Zabłocki — przedstawił mnie strażnik.
Kapitan popatrzył na mnie uważnie. Pod wpływem jego twardego jak stal spojrzenia mimo woli przyjąłem postawę zasadniczą. Zajrzał do leżących na biurku papierów, po czym rzekł:
— Jesteście wolni.
Przez chwilę miałem nadzieję, że to zdanie dotyczy mnie, ale strażnik strzelił obcasami i wyrecytował:
— Obywatelu kapitanie, plutonowy Łuczak odmeldowuje się.
Wykonał wzorowe w tył zwrot i wyszedł. Zostałem z kapitanem sam na sam. Patrzył na mnie, a ja na niego. W końcu poprawił się w fotelu i wrzasnął tak, że było go słychać chyba w całej dzielnicy:
— Zdejmiecie, kurwa, wreszcie ten płaszcz czy nie?!
W sumie nie miałem nic przeciwko temu. W gabinecie kapitana Zygmunta było ciepło i przytulnie. Zdjąłem płaszcz, przewiesiłem go przez poręcz stojącego obok krzesła i czekałem, co będzie dalej. Kapitan przez pewien czas bębnił palcami w biurko, a potem rzekł już ciszej:
— Kto wam, do kurwy nędzy, pozwolił wkładać płaszcz?
— Nikt — powiedziałem.
Było to całkowicie zgodne z prawdą. Gdy wychodziłem rano, byłem sam w domu, więc nikt nie był w stanie udzielić mi stosownego zezwolenia. Kapitan patrzył na mnie z obrzydzeniem.
— Czy wiecie, Zabłocki, że każę was wsadzić do aresztu za niewykonanie rozkazu ministra obrony narodowej?
— Ależ, obywatelu kapitanie, pan minister nie wydawał mi żadnego rozkazu. Słowo honoru.
— Nareszcie do was dotarło. Nie było rozkazu ministra obrony narodowej, żeby wkładać płaszcze, a wy sobie, kurwa, wkładacie i leziecie jakby nigdy nic przez stolicę. Minister obrony to dla was jakiś chuj czy jak?
Milczałem, bo przy tak postawionym pytaniu nawet zaprzeczać było niebezpiecznie. Kapitan wziął moją książeczkę wojskową (którą wcześniej mi odebrano) i zaczął ją przeglądać. Na jego twarzy odbiło się jeszcze większe obrzydzenie do mojej osoby.
— Pierdolony studencik pręcik — rzekł. — Z Uniwersytetu… Biała czapeczka, pod nią pusta główeczka.
Żeby nie zaogniać sytuacji, nie zaprotestowałem przeciwko postponowaniu środowiska studenckiego. Kapitan przeczytał do końca moją książeczkę wojskową, a potem sięgnął po leżący na biurku gruby brulion i zaczął go wertować. Były tam różne nazwiska i numery telefonów. Odnalazł właściwy numer, sięgnął po aparat i nerwowo zakręcił tarczą. Przez chwilę słyszałem długi sygnał oczekiwania na połączenie, a potem zapewne ktoś się w słuchawce odezwał, bo rozpoczęła się konwersacja.
— Antek? Tu Zygmunt. Mam tu jednego od was ze Studium Wojskowego. Zabłocki Paweł, syn Jana… Co? Wyobraź sobie, włożył płaszcz i szedł sobie spokojnie przez miasto… Sam nie wiem: idiota czy bandyta? Co? Nie jest przeszkolony? A ty widziałeś kiedy przeszkolonego studenta? Najgorszy szwej z pułku to przy takim geniusz. Nie wiem, kto ich tam przyjmuje na te studia. Co mówisz? No dobra… Niech wam będzie, ale jak go drugi raz tu zobaczę… Co? Dobra, będę… przyniosę litra… Nie, no żartowałem… przyniosę dwa litry… Cześć.
Kapitan odłożył słuchawkę i radosny uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, gdy mówił, ile litrów przyniesie, nagle znikł.
— Kapitan Kuzia mówi, że nie jesteście przeszkoleni i żeby was zwolnić — powiedział. — To jak, zwolnić was czy nie?
— To zależy od decyzji obywatela kapitana.
Spodobała mu się ta odpowiedź.
— Wypierdalać — powiedział cicho. — Tylko żeby wam nie przyszło do głowy wkładać tego pierdolonego płaszcza.
Chwyciłem płaszcz, zwinąłem go i z płaszczem pod pachą opuściłem siedzibę WSW.
Na dworze zrobiło się jeszcze zimniej. Wiał lodowaty wiatr, deszcz zacinał mi w twarz. Szedłem skulony z płaszczem pod pachą, ale pocieszało mnie to, że podobnie jak ja kulili się z zimna wszyscy ludzie w mundurach, szeregowcy, podoficerowie, oficerowie, a może nawet ten i ów generał. Tylko minister obrony narodowej siedział w swoim ciepłym, ogólnowojskowym gabinecie i ani myślał wydać stosowny rozkaz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki