- W empik go
Murdelio - ebook
Murdelio - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 568 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Owóż wydobywszy się w taki prawie cudowny sposób z mojego dziedzictwa, zaraz, nie czekąwszy, poszedłem na powrót na moją arendę i jeszcze Panu Bogu podziękowałem za to, nie dbając wcale o to, czy mnie tam kto nazwie włóczykijem, arendarzem, spekulantem lub nie. Jakoż dawszy sobie do zwierciadła parol kawalerski, że już nigdy w żadne kupno bez statecznego zastanowienia mojego i mądrych ludzi porady nie wejdę, oddałem się mojemu staremu gospodarstwu z wielką pilnością. Jednak już jakoś i tutaj mi nie szło; urodzaju nie miałem tego roku, burze jesienne dużo mi dachów popsuły, sadowina, źle ususzona, cale mi wygniła na strychu, kilkanaście sztuk bydła mi wypadało i dom przez to, że przez całe lato i jesień stał zamknięty i pusty, niemałemu popadł zniszczeniu, osobliwie też na dwóch konterfektach moich przodków taka jakaś pleśń nagle osiadła, żem je aż musiał dać przemalować. Mój podstarości, człowiek stary a praktyk wielki, który jeszcze z moim ojcem służył w konfederacji dzikowskiej i był aż pod Gdańskiem, mówił mi:
– Wszystkiemu to temu, panie, winny te niepotrzebne przenosiny. Poruszyło się nieszczęście – które nieboszczyk pan skarbnik, lat dwadzieścia siedząc na jednym miejscu, przygniótł był sobą do ziemi – i teraz hula. Jak tylko się gdzie wiedzie, to nie pytać, czy to arenda, czy zastaw, czy respekt nawet, jeno siedzieć tam, choćby do śmierci – a kiedy nie idzie, to i z dziedzictwa uciekać. Toć my przecie z Sandomierskiego z własnych dziedzicznych wiosek poszli, a jeno przez to, że nam tam nie szło. Ot! i Pan Bóg jakoś odmienił! – ale młodemu to zawsze się hulać chce, a fortuny swojej próbować, bo pstro w głowie, mospanie, i cała rzecz.
Wysłuchawszy tej perory podstarościego, którą zawsze mu wolno było mieć do mnie, bo kolegował z ojcem i przez długie lata dobrego zachowania u niego zażywał, pomyślałem sobie: może też ma i prawdę? cóż ja mogę wiedzieć, jakie są drogi Opatrzności? Jednak nie frasowałem się tym tak bardzo, bom strat wcale wielkich nie poniósł, a choćbym był i poniósł niektóre, to i to byłoby mi znowu tak wiele nie szkodziło; zbytków wcale nie byłem łakomy, a miałem tyle, że mi mogło i na zbytki wystarczyć. Gorszym było dla mnie, że zima nadchodziła, a z nią długie wieczory, i nudno mi tak było samemu. Wedle rady owego świątobliwego misjonarza brałem sobie wieczorami jakąś księgę poważną, więc Biblię Nowego Testamentu albo żywoty świętych Pańskich i czytywałem je zrazu sam, po parę godzin codziennie, ale widząc, że taż samą robotą mogę się stać użytecznym i drugim ludziom, a osobliwie tym ludziom, których Pan Bóg mojej powierzył opiece i za ich dusze mnie odpowiedzialnym uczynił, zarządziłem, aby po wydaniu obroków, po zamknięciu wrót wszystkich i spuszczeniu psów z łańcuchów, co wieczora przychodził podstarości, dyspozytor i kucharz, ex officio też mój Węgrzynek, do słuchania tej… przystojnej lektury. I działo się tak codziennie, co wszyscy czynili chętnie „ bo księgi te są rzeczą tak prostą, że je każdy zrozumie, a zarazem tak wzniosłą i zajmującą, że się ich odsłuchać nie można. Po odczytaniu kilkunastu kartek ja zawsze jeszcze zaintonowałem którą kolędę i słuchaczy moich rozdzieliłem na głosy, co się bardzo pięknie wydawało, a tak się wszystkim podobało, że nigdy żaden na tę nabożną praktykę nie chybił ani się nawet spóźnił. Nie dosyć na tym: obcowanie za pośrednictwem Pana Boga z moimi ludźmi przyniosło mi i ten pożytek, że się wszyscy daleko lepiej podtenczas pilnowali w robocie, nabrali więcej poufałości do mnie, ale zarazem i uszanowania. Niebawem też i kilku parobków przyszło do mnie z prośbą o pozwolenie im przychodzenia także na tę kolędę, a szewc bóbrecki z swoim szwagrem kowalem nie ustąpili mi się poty, pókim ich także do tego bractwa nie przyjął. Jakoż dzień cały gospodarką, a wieczór ową nabożną praktyką wypełniwszy, anim się spostrzegł, że Boże Narodzenie już dawno minęło, a myśmy po lekturze miast kolęd śpiewywali godzinki, w których szewc, jako mistrz w tym kancie, swojej profesji właściwym, pomimo mego intonowania, jednak zawsze potem prym sobie zdobył i rzecz całą prowadził. Nie odbierałem szewcowi tej pociechy, jako jedynej okazji, w której rej wodzić mógł, i owszem, ciesząc się z tego, żem się przez ten mój pomysł stał kilku przynajmniej ludziom do pobożnej służby Panu Bogu powodem, starałem się każdemu z moich gości wieczornych jakiś prym dawać w czymsiś, iżby się tym więcej przywiązywał do tej rzeczy.
I zajmowała, i bawiła mnie ta robota; począłem nawet sobie już jakieś plany układać, czyby nie można to bractwo moje na całą wioskę rozciągnąć. I myślałem sobie nieraz, jaka by to była piękna przed Panem Bogiem i ludźmi zasługa, gdybym to ja gromadę moją pomału, przez opowiadanie słowa Bożego i żywotów świętych, w tej przenajświętszej, w której się rodzą, żyją i umierają, katolickiej religii pięknie umocnił, pobożność i cnotę w nich ugruntował, pokory i wytrwałości w tych nieszczęściach światowych nauczył – jacy by to potem byli ojcowie, jacy gospodarze, a jacy słudzy Kościoła. Zresztą, czemuż by to i żołnierz nie miał z tego być? Widziałem ci, że monarchowie postronni mają całe regimenta z samych chłopów złożone. I tak różne myśli mi się snuły po głowie i Bóg wie co za ogromną rzecz byłbym wymyślił, gdyby nie ta ułomność ludzkiej natury, której, niestety, i ja podlegałem. Owóż jak drzewo każde ku wiośnie ożywia się wewnątrz, puszcza pączki i liście i już nieodmiennie musi odbyć tę, którą Bóg mu przeznaczył, kwitnienia sprawę, tak i ja wtedy, mając się albo raczej już będąc w wiośnie mego żywota, musiałem uczuć w sobie ową czczość i jakieś przy tym pragnienie, które mi powiadało: Jesteś sam, a przecież nie to jest twoje przeznaczenie.
To poczuwszy, długo się zastanawiałem nad sobą. Żenić się, wcale to ludzka rzecz i obowiązkiem każdego jest, owoż i mnie należałoby się uczynić to, ale azaliż już do tego dla mnie jest czas? Młodym jest, skąpo doświadczenia u mnie, ot! niedawno uczyniłem rzecz, z której cudem Bożym wybrnąłem, sam sobie w żaden sposób rady dać nie umiałem – nuż żona spyta o jaką radę! a jak należy robić to albo owo? jak dzieci chować? jak je potem prowadzić? jak fortuną zarządzić? Naprzeli się czego, co będzie złym – znajdęż ja tyle w mej głowie rozumu, abym ją od wszystkiego złego powstrzymał i żonie, i dzieciom dobry przykład ze siebie dał? Przyjdąli, Boże uchowaj! jakie nieszczęścia albo frasunki, które nie tylko samemu potrzeba będzie znieść, ale jeszcze i żonę w troskach utulić i pocieszyć, i od dalszych nieszczęść ochronić – będęż do tego potrzebną moc duszy i cierpliwość miał? Więc kiedy mi się takie myśli snują po głowie i męczą mnie, to z drugiej strony znów jakaś niespokojna krew powtarza mi wciąż: żeń się i żeń; tyś dzisiaj na świecie nic, stoisz na tej ziemi sam, jak ono drzewko liche na miedzy, i choćbyś wyrósł wielki jak dąb, przyjdzie czas, upadniesz w proch, zgnijesz i ani śladu nie zostanie po tobie.
I tak to było, kiedym sobie przypomniał słowa nieboszczyka mojego ojca, który krótko przed śmiercią mówił mi:
– Starym już, panie Marcinie, i lada dzień przyjdzie mi iść do owej gromady Nieczujów, którzy gdzieś w niebie dosługują Panu Bogu tych służb, których przez wojny i niepokoje nie mogli dosłużyć tu. O! i u mnie się znajdzie niemały do zapłacenia dług, bo się wiele czasu zmarnotrawiło na służbach postronnych. Ale ty zostaniesz młody i zaledwie od ziemi odrosły, któż ciebie poprowadzi w dalszy świat? Rad specjalnych żadnych nie mogę ci dać, bo czyż to wiem, w jakich terminach będziesz? Ale pamiętaj sobie to: primo, bez wysłuchania mszy świętej żadnej wielkiej nie poczynaj imprezy; secundo, bez spowiedzi i przyjęcia ciała i krwi Pańskiej żadnego solennego aktu nie czyń; a tertio, kiedy będziesz in dubio w jakiejkolwiek materii, starych a prawych ludzi się radź. Póki żyje pan Błoński, niechaj on będzie kompasem dla ciebie.
Pan Błoński, dziedzic Kotowa, Berezki i wielu innych włości, dawniej chorąży, później stolnik sanocki, a podczas konfederacji jednomyślnie marszałkiem obrany, który to urząd jednak dla wieku swego i podagry odrzucił, mieszkał tylko o milę ode mnie. Zaraz też nazajutrz pojechałem do niego i pograwszy z nim jaką godzinkę w warcaby, w którą to grę każden gość zawsze z nim musiał grać, rozpocząłem długą w materii ożenienia się mego naradę. Owóż, wysłuchawszy mnie, tak mi on rzekł:
– Chwali się to waści i bardzo, że postanowienie się w stanie małżeńskim za akt ważny uważasz i czynisz go materią statecznego rozmysłu. Cieszyłby się skarbnik nieboszczyk tym niepomału, gdyby żył jeszcze; jednakże zanadto skrupulatnie rzecz bierzesz i za mało ufasz sobie. Rannego wstania, rannej siejby i rannego ożenienia jeszcze nikt nie żałował, a którego doświadczenia jeszcze dziś nie masz, tego z czasem nabędziesz. Moja rada, nie marnować czasu daremnie za młodu i samowolnie się nie narażać na złe pokusy. Puść się waść trochę w świat, właśnie idą zapusty, oglądaj się pomiędzy ludzi i szukaj, a kiedy co znajdziesz, do czego byś pociąg sreca miał, to niech Bóg błogosławi. Tylko się nie pnij pomiędzy pany, bo z paniątkiem to bieda. Ja też odpowiedziałem:
– Niech mnie Bóg broni! panie chorąży dobrodzieju, żebym się piął wysoko; Nieczujowie zawsze pośrodku, ale dobrego rodu musi być, bo z byle kim krwi mojej nie zmieszam. Nie dałbym spać spokojnie moim ojcom po grobach.
– Tak się należy – odpowiedział pan Błoński – ale szlachta nasza sanocka jest dobry ród, chociaż ubogi, a może i niejednemu senatorowi by trochę dziadów i babek zabrakło, gdyby się z nimi obliczył. Kto tego ciekawy, niech zaglądnie do ich familijnych papierów, które starannie chowają, a przekona się, że prawda jest, co powiadam. Kiedym stolnikował tej ziemi, zdarzało mi się nieraz widzieć u nich dokumenta jeszcze od Bolesławów in originali, a to niemała rzecz, mospanie, bo u nas, jeżeli kto sięgnie rodem do Ludwika Węgierskiego, to już powiada się wielką krwią. I nie ma się co na to oglądać, że ich przodkowie ani się gęsto rozsiadali w senacie, ani się bardzo pięli do wysokich zaszczytów, bo przecie wiadomo jest, że ziemia ta nawet nieczęsto bywa wspominana w historii. Nie, wadzi to jednak nic do starożytności rodu tutejszej szlachty. Ziemia ta, odgraniczona prawie dokoła górami od innych, a południową stroną do samych Węgier przypierająca, od wieków rada zamykała się w sobie samej, a jak ona mało mieszała się do wewnętrznych spraw Rzeczypospolitej, tak i Rzeczpospolita nawzajem mało wglądała w nią. I dobrze było obudwom z tym, a to o tyle lepiej, ile że Rzeczpospolita z przyczyny ziemi sanockiej nie miała nigdy żadnych ciężarów ani kłopotów, a natomiast miała z niej pewną i uczciwą pomoc w każdym naglejszym razie. I tak nieodmienna tradycja jest, że podczas wojny Jagiełły z Krzyżakami ziemia ta tak piękną wystawiła chorągiew, że aż samemu królowi wpadła w oko i miało być tak, że kiedy w siedem lat po owej bitwie grunwaldzkiej Władysław król z Elżbietą, córką Ottona z Pilczy a wdową po hrabi Granowskim, ślub miał brać, to przez wdzięczność za ową przysługę sanockiego rycerstwa, brał… go w kościele w Sanoku, któremu to obrzędowi szlachta tutejsza asystowała in pleno, o czym nawet piszą historykowie. Jednak kto by chciał historię tej ziemi układać, co by była rzecz bardzo piękna i uczciwa, ten daleko dalej by musiał sięgnąć, a to aż w owe zamierzchłe czasy, kiedy całe góry sanockie były tylko kilku rodów szlacheckich własnością. Niektóre z nich chowają się jeszcze dzisiaj, a lubo już tak podupadły, że tylko na jednej albo na kilku wioskach siadują, to jednak znajdą się u nich dowody na to, czym ich przodkowie bywali dawniej i kędy były ich dziedzictwa granice. Ile mnie jest wiadomo, to najdawniejszymi rodami w tych górach są: Urbańscy, Karszniccy, Osuchowscy, Troskulascy i Wisłoccy. Późniejszymi czasy przyszli dopiero z Węgier Balowie i wciąż ziemie kupując a bogato się żeniąc, do wielkiej powagi tu przyszli, a nawet i owych starodawnych przyćmili, bo najdują się i w senacie, i na kasztelaniach drążkowych, i podkomorstwach bardzo gęsto. Bobowscy zaś, Strzeleccy, Krajewscy, Górscy to już późniejsi, ale za to znowu od nich dawniejsi Laskowscy, którzy idą od Oświecimów, i Konarscy. Jakoż piękne miejsce zajmują Bukowscy z Nozdrca i Bukowa, Trzcińscy z Dynowa, Żurowscy z Rączyn, Nowosielscy z Wojtkowy, Chojnaccy ze Strwiążyka, Dydyńscy z Sielnicy i Witryłowa, Łazowscy z Dydni; dalej Tamowieccy, Łaszewscy, Walewscy i Zarembowie, na koniec Pieniążkowie, którzy z krakowskiej, Wiktorowie z sądeckiej, Brześciańscy z Rusi Czerwonej, Gniewoszowie z przemyskiej, Łosiowie z halickiej ziemi, a Jordanowie znad Wisły tutaj pozachodzili, gdzieś aż około pierwszego najazdu Szwedów na Polskę. Że nie wspominam o znakomitszych tej ziemi domach, jako o dawno wygasłych już Kmitach i dziś żyjących Krasickich i Stadnickich, którzy, lubo tutaj niektóre ziemie posiadali, jednak pierwsi mając Krasiczyn, drudzy Łańcut kolebkami swych rodów i mieszkając już prawie w senacie, raczej do całej Rzeczypospolitej należą i w komput prowincjonalnej szlachty nie wchodzą. Na dowód starożytności owych rodów szlacheckich, o których najpierwej wspomniałem, nie tylko służyć mogą niektóre dokumenta i pamiątki, które się pomiędzy potomkami przechowały, ale głównie podania, które się w ich ubogich dziś dworkach razem ze starymi Bibliami i kronikami pielęgnują. Do niektórych imion przywiązane są odwieczne, a czasem bardzo piękne powieści, które jawnie świadczą o ich najdawniejszym pochodzeniu i owym, dziś już wyziębłym, znaczeniu, którego dawnych czasów zażywały. Przodek pomiędzy nimi wszystkimi trzyma ród starodawny Urbańskich, o których to powiadają: praszczur ich w prostej linii, który żył za króla Bolesława Chrobrego, a jeszcze wedle ówczesnych obyczajów się inaczej nazywał, był okrutnie bitnym rycerzem i mając własną na swoim sumpcie utrzymywaną chorągiew, całe życie trawił na wojnach. Owoż, kiedy Bolesław król wojnę miał z Rusinami, ów Urbański przyszedł mu ofiarować swój sukurs i wyćwiczonym żołnierzem swoim tak potężnie Rusinów gromił, że aż sobie szacunek, a potem i przyjaźń królewską pozyskał. Owoż, kiedy się Polacy z Rusinami spotkali nad Bugiem i wielką bitwę im dali, jakoś szczęście poszło na stronę nieprzyjacielską; Urbański jednak przytomności nie tracąc, a widząc, w którym miejscu najgroźniej nieprzyjaciel prze, kiedy tam wytnie ze swoimi, zaraz też i szala szczęścia przeważyła się na stronę naszą, a Bolesław król po staremu ze zwycięstwem odeszedł. Urbańskiemu jednak za owo męstwo dał taki przywilej, żeby szedł tutaj w te góry i ile sobie ziemi mieczem zdobędzie, tyle jej może posiąść dla siebie i potomków swoich. Otóż on, jak tu wpadł, to całą przestrzeń, co to dziś nazywają za Chwaniowem, od samego Przemyśla i Dobromila po prawym brzegu Sanu, aż po dzisiejsze Lesko i Ustrzyki, zabrał i opanował. Wielkie miał tedy państwo ten rycerz, a chociaż potem dużo ziemi od jego potomków poodpadało i snadź pomieniali za inne, to jednak tej familii fortuna tutaj przez długie czasy największą była, a za mojej pamięci jeszcze do Urbańskich w samym Sanockiem należało do kilkudziesiąt wsi; ale służbę około Rzeczypospolitej nigdy inaczej nie odbywali, jeno z żelazem w ręku, a do wysokich urzędów się nie pięli, bo już taki był obyczaj w ich rodzie. Co nawet bardzo pięknie za nimi świadczy, bo owe parcie się do zaszczytów i urzędów, to zawsze pokazywało się, że to jeno była żądza starostw, intrat lub władzy w celach jakich partykularnych. Otóż to tak było, mospanie – kończył pan Błoński – i tak się ma rzecz z owym szlachectwem sanockim; gdzie zaczepisz, mospanie, to czy będzie fortuna, czy nie, ale krew pewnie jest.
Z wielką uwagą słuchałem tych pana chorążego powieści, które jeszcze dalej ciągnął, bo jako tak stary człowiek, każdy prawie ród na palcach znał. I dawniej to jakoś u wszystkich pierwsza była rzecz, ażeby i swój ród, i sąsiadów dobrze znać i stąd zawsze wiedzieć, co się komu należy. Za moich czasów dopiero, kiedy ludzie poczęli się filozofią bawić, a rozum nad dawne zwyczaje wynosić, dopiero i tamto wszystko wzięło w łeb, a dziś niejeden już może nie wie, jaki był jego dziad.
Otóż nasłuchawszy się wielu ciekawych rzeczy od pana chorążego i wszystko to sobie pięknie w głowie rozważywszy, wróciłem z postanowieniem puszczenia się trochę w świat, a kiedy by Bóg dał, to i poszukania sobie żony w jakim uczciwym domu szlacheckim. Dopieroż począłem sobie roić po głowie, jaki wóz wezmę w tę podróż? jakie konie? jak sobie ludzi ubiorę? w którą udam się stronę? ot! jak to u młodych bywa zwyczajnie. Ale to człowiek tak, a Pan Bóg inak. Jednego dnia, kiedym ani pomyślał o tej podróży i w mróz trzaskający, że aż gonty pękały na dachach, krzątam się koło spichrza, patrzę, sunie Mazur z kobiałką na plecach i z listem za wstążką od kapelusza, a zziąbł jak lód.
– Pochwalony.
– Na wieki. A skąd to?
– Z Kosyc.
– Od kogo?
– Od Konopki.
– Od Konopki! – zawołałem – a cóż to, Konopka twój brat?
– A widzi, tak go wołają.
– Co widzi? co wołają? przecie to twój pan.
– A ino.
– No to kiedy ino, to mówże "pan".
– Jj! to ta wszyćko jedno, jegumość, bom straśnie zziąb.
– A żebyś i zamarzł, to jeszcze oddaj, co się komu należy.
– Jj! on ta na to nie dba, będzie on i tak panem.
– No to pewna, że będzie! – i wziąłem list od Mazura; a kazałem go dobrze paść i poić, żeby tam między Mazurami nie nagadał, że tu nie dosyć, że zimno, ale jeszcze głód. Otóż Konopka pisał mi tak:
"Kochany bracie! Żenię się, przyjeżdżaj, bo zaraz ślub. Twój sługa i brat. Konopka ręką swą". No! – pomyślałem – jeno by im nagrobki dać pisać tym Mazurom! jak pałką uciął, taki list. Nie darmo to mi o nich mówił pan Urbański, że leniwi. Żeby choć był napisał, kiedy ten ślub? w jakiej wsi? z kim się żeni? Ale to już trudno, musi i tak być. Rozporządziłem więc zaraz cztery dobre podjezdki, skarbniczek przystojny jeszcze po moim ojcu, ale prawie jak nowy. Węgrzynka mego w nowy mundur ubrałem, wierzchowego konia osiodławszy, kazałem przypiąć do dyszlowych, aby to mieć zaraz szkapę od jakiego przypadku – i na drugi dzień świtem ruszyłem w Mazury. Kto mnie zdybał jadącego tak buczno, chociaż to nie powinno było nikogo zadziwiać, bo to rzecz kawalerska, każdy pytał:
– A dokąd to waszmość tak strojnie?
– Na Mazury – odpowiadam.
– Oho! to już pewnie gdzieś w konkur; dajże Boże szczęście! Nic nie odpowiadałem już na to, bo gdzieżby to się każdemu tłumaczyć? zresztą myślcie wy sobie, co chcecie, a ja wiem swoje.
Otóż dnia drugiego wieczorem, przyjechawszy do Tarnowa, prosto walę w gospodę – a stała ta gospoda na tym miejscu, gdzie się przedmieście Strusina zaczyna, na samym rogu po prawej ręce, i był to dom lichy, drewniany, przygarbiony i stary. Dach na nim mchem obrośnięty i miejscami pozapadany, brama krzywa z ogromnym drewnianym progiem; jednak wszyscy tam zajeżdżali, więc i ja, zajechawszy i ze skarbniczka wylazłszy, pytam zaraz na wstępie:
– Nie masz tu pana Konopki?
– Nie ma – odpowiada gospodarz, człek mały, rudowłosy i w szarą jakąś opończę zagarnięty.
– A kiedyż jego ślub? – Nie wiemy, panie.
– Z kimże się żeni?
– Hanuś – zawołał tedy gospodarz na swoją żonę – z kim to się żeni pan Konopka?
Wyszła z drugiej izby młoda a figlarnych oczu gosposia i pokłoniwszy się mnie:
– Pan Konopka? – odpowiedziała – pan Konopka się cale nie żeni; on się dopiero stara o pannę ze ?wiernika, ale to jeszcze daleko.
– Nie może być – rzekłem na to – lada dzień ślub.
– Już to nie, panie – odpowiedziała karczmareczka – przecieżbym ci o tym wiedziała.