Muszę kończyć, umieram - ebook
Muszę kończyć, umieram - ebook
Niezwykle zabawna opowieść o lękach, fobiach, błędach językowych, małżeństwie i zbrodni.
Maksymilian, trzydziestoparolatek, przewrażliwiony na punkcie poprawności językowej sprzedawca szkoleń, cierpi z powodu licznych lęków i obsesji.
Nie ma przyjaciół, wśród sąsiadów na osiedlu strzeżonym Lazur III uchodzi za wariata, a w domowej hierarchii wyżej od niego stoi nawet kot. Maksymilian od czternastu lat planuje rozstać z żoną, ale nie wie, jak jej o tym powiedzieć...
Czy ktoś, kto umiera ze strachu w windzie i wpada w panikę w supermarkecie na widok siedemnastu rodzajów keczupu, jest zdolny do popełnienia morderstwa z zimną krwią?
"Najzabawniejszy debiut sezonu. O zaściankowym społeczeństwie, ekscentrycznych lekach i potwornej zbrodni"
- Aleksandra Boćkowska, ELLE
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-88141-19-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grzegorz Sobaszek (ur. 1972), pracował jako redaktor w prasie codziennej („Polska The Times”, „Dziennik”) i niecodziennej (m.in. „Newsweek”). Pisał o gwiazdach w dwutygodniku „Na Żywo” i o teatrze w miesięczniku „Foyer”.
Wcześniej machał motyką na niemieckich polach, naprawiał maszyny do pisania i sprzedawał artykuły biurowe, uczył dykcji w studium teatralnym i wróżył z gwiazd w firmie audioteksowej (0-700). W tej samej firmie został wkrótce zawodowym erotomanem: najpierw flirtował przez telefon (4,44 zł za minutę plus VAT) ze spragnionymi fizycznej bliskości kobietami, potem pisał opowiadania erotyczne dla Katarzyny Figury.
Debiutował tomikiem wierszy (Nadmiar krwi, 1992). Od tamtej pory pracuje nad drugim zbiorem poetyckim. O ile dobrze pamięta, są to Bardzo Poważne Wiersze o cierpieniu, życiu, miłości i śmierci itd.
Prywatnie zajmuje się kolekcjonowaniem fobii (ma już – w porządku alfabetycznym – agorafobię, astrafobię, demofobię, hemofobię, klaustrofobię, ofidiofobię i tafefobię). Jest specjalistą od lęku napadowego oraz innych lęków. Niektóre z nich zostały wymienione w powieści Muszę kończyć, umieram, debiucie prozatorskim autora.
Rozdział pierwszy
Maksymilian postanowił odejść od żony. Postanowił odejść od żony ponad czternaście lat temu, zanim jeszcze została jego żoną, ale dopiero teraz zdobył się na odwagę, żeby jej o tym powiedzieć. Nadarzyła się znakomita okazja, ponieważ Adam, bohater ulubionego serialu żony Maksymiliana, powiedział właśnie do ekranowej małżonki: „Odchodzę”, więc Maksymilian, leżąc nieruchomo obok kobiety, której nie kochał od co najmniej 5223 dni, zdobył się wreszcie na odwagę i powiedział najciszej, jak potrafił: „I ja też”.
Zdziwił się, że przyszło mu to z taką łatwością. Poczuł ulgę, ale równocześnie żal, no bo skoro przyszło mu to z taką łatwością, równie dobrze mógł to powiedzieć czternaście lat temu.
Pochłonięta serialem żona nie zareagowała, więc Maksymilian powtórzył pod nosem: „I ja też”. Znów nie odpowiedziała. Jak tu odpowiedzieć, gdy ma się ściśnięte gardło, jak tu nie mieć ściśniętego gardła, gdy Adam, najpiękniejszy mężczyzna, jaki kiedykolwiek chodził po Ziemi, mówi właśnie do żony: „Odchodzę”? I choć jego życie nie jest prawdziwe, żona Maksymiliana przecież naprawdę czuje, że go kocha, na pewno bardziej kocha nieprawdziwego Adama niż prawdziwego Maksymiliana, który mamrocze coś pod nosem, gdy ona akurat wyobraża sobie, że Adam zostawia żonę właśnie dla niej i że jadą czerwonym kabrioletem po zalanym słońcem Monte Carlo albo przynajmniej po Jastarni, wiatr rozwiewa im włosy i nic nie zakłóca bezbrzeżnego szczęścia, jakie czuje całą sobą. Na samą myśl o tym głęboko westchnęła.
Maksymilian też głęboko westchnął, choć z zupełnie innego powodu. Chciał mianowicie dać żonie do zrozumienia, że jest mu co najmniej przykro, że jest mu przykro od czternastu lat, że jest mu cholernie przykro również w tej chwili, ale jego westchnienie miało taką samą siłę rażenia, jak dwukrotnie wymamrotane: „I ja też”. Mógłby teraz wstać z łóżka i napisać zielonym sprejem na ścianie, że odchodzi, a jego żona nawet nie mrugnęłaby powieką. Postanowił więc, że poczeka do napisów końcowych, zbierze się w sobie i gdy tylko żona oderwie się od telewizora, powie to tak, żeby wreszcie do niej dotarło.
Ale nie powiedział, bo gdy pojawiły się napisy końcowe, żona Maksymiliana zniknęła w łazience. Serial, w przeciwieństwie do Maksymiliana, wzruszał ją, bawił i zaskakiwał, więc napisy końcowe za każdym razem sprawiały jej niewysłowioną przykrość. Żeby się jakoś pozbierać, spryskała twarz wodą termalną w aerozolu, uśmiechnęła się do zmęczonej życiem, ale wciąż atrakcyjnej kobiety, którą zobaczyła w lustrze, po raz trzeci tego wieczoru umyła zęby i niechętnie ruszyła w stronę sypialni.
Kiedy Maksymilian usłyszał szuranie kapci, poczuł, że wreszcie nadeszła odpowiednia chwila. Otworzył usta, żeby powiedzieć głośno i wyraźnie to, co miał ochotę powiedzieć już czternaście lat temu, ale żona popatrzyła na niego z takim politowaniem, że musiał poprzestać na otworzeniu ust. Jak tu nie patrzeć z politowaniem na kogoś, kto po raz trzeci w tym tygodniu siedzi na poduszce z przystawionym do skroni pistoletem, kto nie potrafi uruchomić wiertarki, a udaje, że byłby się w stanie zastrzelić?, pomyślała.
– Tylko trupy mają coś sensownego do powiedzenia – oznajmił Maksymilian, gdy naciągała na siebie kołdrę. Postanowił powiedzieć, że odchodzi, ale kiedy spojrzała na niego z politowaniem, znów poczuł, że łatwiej byłoby mu ją zabić, niż powiedzieć, że odchodzi, więc powiedział, co mu ślina na język przyniosła. Był szczęśliwy, że przy tak rozszalałym tętnie w ogóle coś udało mu się powiedzieć. Poza tym, pomyślał z zadowoleniem, było to całkiem efektowne zdanie. Ale nawet ono nie zrobiło na jego żonie najmniejszego wrażenia.
– Tylko trupy mają coś sensownego do powiedzenia – powtórzył głośniej.
Wreszcie podziałało.
– Mam dość tych cytatów z Dostojewskiego. Skoro się już do mnie odzywasz, może wreszcie powiedziałbyś coś od siebie? I odłóż ten pistolet, bo poplamisz olejem kołdrę – odpowiedziała zniecierpliwiona. Odpowiedziała, choć wcale nie miała ochoty odpowiadać. Doskonale wiedziała – zawsze wszystko wie doskonale – że jeśli zareaguje, Maksymilian nie odpuści i odpowie, więc ona też odpowie, więc potem on odpowie, a potem ona, potem znowu on, i ona, i tak dalej, i wścieknie się, że się dała sprowokować, więc tuż przed snem znów jej się obniży nastrój, a rano będzie miała worki pod oczami. Większe i ciemniejsze niż zwykle.
– To nie z Dostojewskiego – odpowiedział Maksymilian, tym razem mierząc z pistoletu przed siebie. Wracał do formy. Serce powoli wyrównywało kurs. – A poza tym to nie olej, tylko oliwa techniczna. Olej to można mieć w głowie, choć akurat niewielu ludzi może się tym pochwalić – dodał.
– No ty to na pewno nie. Poza tym może być też olej techniczny, założę się.
– Może i tak, ale do konserwacji Walthera używam oliwy technicznej, a nie oleju.
– Co za różnica?
– Jeśli nie rozumiesz, że niuanse mają znaczenie, usmaż sobie frytki na oliwie. Najlepiej technicznej. Smacznego.
– Sam się usmaż. Idę spać.
– Jak możesz iść spać, skoro już leżysz? – zapytał i wykrzywił twarz. Musiał wykrzywić twarz, żeby porządnie zamknąć lewe oko. Niektórzy ludzie nie muszą wykrzywiać twarzy, żeby zamknąć oko, ale Maksymilian akurat się do nich nie zalicza, więc wykrzywił twarz, żeby zamknąć lewe oko, żeby zobaczyć prawym okiem dokładnie skorelowany ciąg następujących obrazów: szczerbinka – muszka – kot Szwarcwald. Agresywny i wyjątkowo gnuśny kastrat rasy syjamskiej został ochrzczony Szwarcwaldem na cześć ulubionego serialu teściowej Maksymiliana. Teściowa od wielu lat kochała się w doktorze Brinkmannie z Kliniki w Szwarcwaldzie. Nie bez powodu – przedstawiciel niemieckiej służby zdrowia był najpiękniejszym mężczyzną, jaki kiedykolwiek chodził po Ziemi. Tak w każdym razie uważała teściowa.
Maksymilian zamknął lewe oko, żeby dokładnie wycelować w kota, do którego miało wreszcie dotrzeć, że jest niemile widziany w sypialni. Szwarcwald przyglądał się z lekceważeniem swojemu panu, który był jego panem tylko z nazwy, bo w sypialni od niepamiętnych czasów obowiązywała określona hierarchia: najpierw żona Maksymiliana, potem kot, potem Maksymilian.
– Możesz powiedzieć, że zasypiasz albo że nie chce ci się dłużej gadać, ale przecież nie możesz powiedzieć „idę”, skoro już leżysz – wyjaśnił uprzejmie.
– Nie wymądrzaj się, bardzo cię proszę. Przecież tak się mówi, mówi się: „Idę spać”. „Idę spać”, czyli zasypiam – powiedziała. – Ale po co mam mówić, że zasypiam, skoro i tak nie dasz mi spać, bo przecież nie powstrzymasz się, żeby czegoś nie powiedzieć. Mówiąc, że idę spać, chcę powiedzieć, żebyś się wreszcie zamknął, intelektualisto od siedmiu boleści.
Maksymilianowi pękały żyłki w oczach, kiedy używała wciąż tych samych związków frazeologicznych: od siedmiu boleści, to był strzał w dziesiątkę, rozchodzą się jak świeże bułeczki, rosną jak grzyby po deszczu, zamienia w złoto wszystko, czego dotknie. Król Midas. Gdy Maksymilian słyszał pięć razy dziennie pozornie niewinną frazę typu zakręcony jak chiński termos, za szóstym razem marzył już tylko o tubce butaprenu, którym mógłby zakleić sobie uszy.
– Już to powiedziałaś. Powiedziałaś, że idziesz spać, nie musisz tego powtarzać – obruszył się Maksymilian i znów przyłożył lufę do skroni. Mógł wreszcie otworzyć lewe oko, które zdążyło mu nieco ścierpnąć.
– Jesteś zakręcony jak chiński termos. Ale kocham cię jak wierna chińska gejsza, przecież wiesz – powiedziała to tak przekonująco, że niemal sama w to uwierzyła.
– A ja ciebie jak fiński torreador – odpowiedział, gładząc palcem cyngiel.
– Jak fiński torreador? Przecież Fińczycy, yyy... Finowie nie walczą z bykami – syknęła z wyrzutem.
– No pewnie, że walczą. Podobnie jak chińskie gejsze z termosami.
– Gbur.
– Chińska gejsza.
– Fiut.
– Fiutowa.
– Starałam się być miła, ale ty chyba naprawdę jesteś dysfunkcyjny – rzuciła z rozżaleniem, chowając głowę pod kołdrę.
– Śpij słodko, moja piękna Finko. Kolorowych snów – powiedział Maksymilian, przyciskając mocniej lufę do prawej skroni, choć najchętniej wybrałby lewą skroń swojej trzydziestosiedmioletniej, wciąż jeszcze w miarę ładnej, choć zupełnie bezużytecznej żony.
– Dobranoc – powiedziała spod kołdry, żeby mieć ostatnie słowo.
– Dobranoc – odpowiedział znad kołdry, żeby mieć ostatnie słowo.
– Dobranoc.
– Dobranoc. Dobranoc.
– Dobranoc.
– Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała.
W końcu postanowił odpuścić. Jednak gdy tylko usłyszał, że porządnie zaciągnęła się powietrzem, świszcząc wniebogłosy, powiedział słodko:
– A właśnie, że dobranoc.
I choć cieszył się jak dziecko, że to do niego należało ostatnie słowo, nie czuł triumfu. Również 5223 dnia nie udało mu się powiedzieć, że odchodzi. Jeszcze raz westchnął i zrezygnowany spojrzał na srebrnego Walthera, z którego wciąż nie potrafił zrobić użytku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------