- W empik go
Muszkieterowie Króla Jegomości. Tom 1: romans historyczny osnuty na tle pierwszej połowy XVIII w. - ebook
Muszkieterowie Króla Jegomości. Tom 1: romans historyczny osnuty na tle pierwszej połowy XVIII w. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 294 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obok Szreńska, pod osłoną lasu Radzanowskiego, który aż za Mławę się ciągnął, leżała wieś Zawady, od niepamiętnych czasów dziedzictwo dobrego rodu szlacheckiego Zbijewskich. Była ona cząstką niegdyś rozleglej fortuny, która atoli, wskutek działów familijnych, a także klęsk rozmaitych, zmalała i do upadku zeszła. Zalewy szwedzki i saski zadały jej cios ostateczny. Ozesnikowicz Zbijewski, objąwszy po śmierci ojca to dziedzictwo, za głowę się chwycił, rozpoznawszy stan interesów, którego, uwijając się na kresach z tatarszczyzną, znać nie mógł.
– Ależ to ruina finalna, mój panie Marcinie! – mówił do Pękoszewskiego, dalekiego krewniaka, który od lat wielu w Zawadach mieszkał i gospodarzyć ś… p… cześnikowi pomagał.- – Ruina taka, że nie ma o co rąk zaczepie. Dwór i zabudowania walą się, stadniny ani inwentarza jakby nie było… spichlerz pu – sty… paszy ani ziarna na zasiew ze świecą nie znaleźć i długów–po uszy!
Pękoszewski, człek z kośćmi poczciwy i do Zbi-jewskich całą duszą przywiązany, słysząc utyskiwania młodego dziedzica, westchnął i ręce rozkrzyżował.
– Cześnikowiczu mój–odparł–trudno taić to, co widoczne; zresztą choćbyś stanu rzeczywistego nie dostrzegł, przedstawiłbym go sam. ?le jest, bardzo źle… Wiaa to, cześnikowiczu miły, ani ś… p… twego rodzica, ani moja. Czyniliśmy, co można aby kię-skonfzapobiedz, ale… Dopust Boży snać…
– I co teraz poczniemy, panie Marcinie? Ra-tiinku znikąd nie widzę… Pieniędzy nam trzeba ua gwałt, a przy takim stanie rzeczy nikt nam ich nie da… Choc siadaj i płacz!
– ?le jest–powtórzył Pękoszewski, palce rąk wyłamując-ale przecież nie poddawajmy się rozpaczy. Jesteśmy dziś pod wozem, jutro może się wy – j gramolimy z tej biedy. W Bogu nadzieja, panie Józefie, uszy do góry a jakoś się wszystko polata…
– Nie widzę sposobu–westchuął cześnikowicz… ramionami wzruszając.
– Boś młody, na gorąco rzeczy bierzesz. Przedewszystkiem, jakom rzeki, Boga o pomoc prośmy, Znasz waść przysłowie: qui confida in Domino, num quam confusus est Grzechem jest w wątpliwość i rozpacz wpadać… Siadaj jeno, panie Józefie, ochłoń
i pogadajmy rozsądnie.
Tabaki zażył, odchrząknął i palec do góry podniósłszy, w ten sens rozpoczął:
– Młody jesteś, panie Józefie, ale Boga dziękować, nie lekkoduch, pracować i małem obchodzić się umiesz. To znaczy wiele, to grunt, na którym odbudować można, co przez kolizye niefortunne upadło. Inny na twojem miejscu głowę straciłby i bodaj gniazda rodzinnego się wyzbył; ale ty do podobnego grzechu nie jesteś zdolny. Staniesz z biedą na udry i na swojem postawisz. Długów mamy po uszy, to prawda, ale wierzyciele"jeszcze nie przyciskają. Jeden Bobrzyk niepoczciwy niecierpliwi się i sądami grozi, ale i z nim jakoś się uporamy. Bobrzyk to orzech najtwardszy, dusigrosz, lichwiarz, sknera, człek bez czci i sumienia. Na Zawady oddawna ma chrapkę, bo grunta nasze w jego łąki klinami się wrzynają. Ś. p… cześnika do sprzedaży namawiał, a nawet próbował mnie na swoją stronę przekabacić, ale dostał odprawę, co się nazywa… Prosto z mostu mu powiedziałem: nie dla psa kiełbasa, a powiedziałem tak ostro, że niecnota dudy w miech schował, jak niepyszny… Z tym tedy Bobrzykiem będzie najciężej, to wszelako szczęście, że tchórzem jest podszyty. Jeśli się nie zgodzi być cierpliwym po dobrej woli, nastraszymy go… Tyś, panie Józefie, junak, zna cię okolica z animuszu i fantazyi, a taki masz w sąsiedztwie walor i zachowanie, że słowo rzekniesz, wnet sto szabel błyśnie.
Uśmiechnął się cześnikowicz smutnie. – Wiem, panie Marcinie, że mi sąsiedzi życzliwi, ale czy się godzi na słuszne pretensye gwałtem odpowiadać? Bobrzyk, pieniędzy pożyczając nieboszczykowi ojcu memu, wygodę mu czynił, jaz niewdzięcznym mam się okazać?
– A zaraz niewdzięcznym!–obruszył się Pę-koszewski–Bobrzyk, jeśli wygodę czynił, to dla siebie, bo prowizyę lichwiarską liczył i zgoła nie po ludzku z nami postępował i postępuje… Jeśli przyjdzie do czego, wykażę mu to prosto w oczy. Łotr jest skończony, znają go naokół…
– Nie przeczę, że łotr, ale szczwany, obwarował się dobrze, dowody ma!….
– On ma dowody, a my dobrą wiarę…
– Przed kratkami dobra wiara mało znaczy…– westchnął cześnikowicz.
– Uważam, że do takiej ostateczności nie przyjdzie. Z Bobrzykiem jakoś się ułożymy, a tymczasem może też nam zkąd pomoc spadnie. Nieboszczyk cześnik sąsiadom wiele świadczył, Boga nie mieliby w sercu, gdyby synowi jego pozwolili marnie zginąć. Przytem, panie Józefie, kawaler jesteś, jakiego szukać daleko a w okolicy panien posażnych nie brak.. Rozpatrz się, uderz, a będzie dobra nasza!
– Co też mówisz, panie Marcinie! – zaoponował Zbijewski–mam serce swoje i przyszłość sprzedawać? Palcamiby mnie za taką niecnotę wytykali…
– O! o! jest co nowego? – skrzywił się Pękoszewski. – Gdzie tu niecnota? Gdzie frymark? Powiadam: rozpatrz się, namyśl i za głosem serca idź. Rodu poczciwość i cnoty twoje własne za tobą przemawiają…
– Osobliwie zaś pusta kieszeń! – rozśmiał się Zbijewski.
– Dziś pusta, jutro może być pełna–odparł sentencjonalnie Pękoszewski. – W każdym razie, ex duobus maks, unum minus eligendum di… z dwojga złego, imaj się mniejszego, a zaś, uważam, mniejszem złem jest żony zacnej sobie wyszukawszy, dziedzictwo jej posagiem ocalić, niż ręką machnąwszy, w szpony lichwiarskie je oddać.
– Zawad za nic na świecie się nie pozbędę – zawołał gorąco cześnikowicz.
– A widzisz, panie Józefie!–ręce z ukontentowania zatarł Pękoszewski – skoro zaś tak myślisz, niema co, jeno za moją radą iść. Rozważ i osądź, czy dobrze radzę… Stanowi kawalerskiemu parolu nie dawałeś, do celibatuanina Kamedułę wokacyi nie czujesz, więc prędzej, czy później gniazdo sobie uścielesz… Prawda?
– Alem jeszcze młody, panie Marcinie, trza mi się po świecie rozejrzeć, ojczyźnie choć jakie takie usługi oddać… Zresztą, konkury w mojem położeniu rozpoczynać, to wprost śmieszna rzecz… W oczy mi każdy powie: szukasz aspan substancyi, a nie małżonki, no i na takie dictum żadnej odpowiedzi nie będę mógł dać, choćbym istotnie za głosem serca szedł.
– Subtelizujesz, panie Józefie, jak mi Bóg miły. Trzydziestki dobiegasz, to sama pora do żeniaczki. Namachałeś się szablą dość, a przecież, jeśli okazya się zdarzy, możesz, będąc żonatym, Rzeczypospolitej służyć… Co zaś do substancyi… każdy człowiek rozumny woli chuchać niż dmuchać… Każdy jeśli szuka połcia, to tłustego. Porzuć skrupuły fałszywe i słuchaj rady starego przyjaciela. Na rękach cię" piastowałem, czybym ci tedy źle mógł życzyć? Serdecznie twego szczęścia pragnę, wierzaj mi…
Rozmowę poufna przerwał turkot wózka, co usłyszawszy, Pękoszewski wyjrzał przez okno, skrzywił się i mruknął:
– Jest zmora! O wilku mowa, a on tuż…
Po chwili drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł u raczej – wsunął się sąsiad niedaleki Zbijewskiego, Roch Bobrzyk. Wsunął się cicho, zwinnie, niby lis, bo też postawę miał iście lisią. Średniego wzrostu, krępy, lat przeszło pięćdziesięciu, głowę wielką, łysą, spiczastą na lewe ramię zwieszał, oczkami skośnemi, błyszczącemi złowrogo, rzucał bystro, usta wązkie do uśmiechu krzywił, ręce co chwila to zacierał, to na brzuchu je zakładał i młyńca palcami kręcił, to znów pasa włóczkowego, mocno wytartego poprawiał. Mówił zwolna, monotounie, słodko, często zatrzymywał się i gestem doraźnym sens rozpoczęty dopowiadał.
Wyraz twarzy miał odrażający; malowała się na niej chytrość, przebiegłość i zawziętość. Po policzkach zapadłych, żółtych, od czasu do czasu drgania przebiegały nerwowe, nozdrza nosa krogulczego rozdymały się, jakby zdobycz wietrząc, a gdy usta uśmiechem rozchylał, widniały w nich pieńki zębów, czarne, wypróehniałe. Od pierwszego spojrzenia można w nim było poznać chciwca w calem znaczeniu, bez odrobiny serca, który aby celu dopiąć, w środkach nie przebierał.
Mieszkał ten Bobrzyk w Turzej, majątku znacznym, do którego krętą drogą przyszedł, a który w krótkim czasie znacznie zaokrąglił, dokupując folwarki sąsiednie. Opowiadał się za szlachcica, ale takie było jego szlachectwo… Pono na kramarstwie i lichwie dużych pieniędzy się dorobił i tu, pod Szreńskiem osiadł, przywędrowawszy z Podlasia. Takie o nim chodziły wieści, bo nikt dokładnie jego przeszłości nie znał a on sam o niej wyrażał się niejasno, zapytania zbywał ogólnikowo. Siedział w Turzej, jak borsuk w norze, nikogo u siebie nie przyjmował ani też sam w odwiedziny zajeżdżał, chyba z interesem. Sympatyą się nie cieszył, opinię miał najgorszą–sknery nieużytego, który za pieniądze gotów był dyabłu duszę zaprzedać.
Z początku sąsiedzi od niego stronili, ale potrafił się do nich zbliżyć, usługi swoje w potrzebie ofiarując, a tak zręcznie manewrował, że nie zdołano się obejrzeć, jak cały niemal powiat siecią lichwiarską, niby pająk, osnuł… Stan majątkowy i potrzeby sąsiadów znał doskonale, zawsze się zjawiał tam, gdzie było krucho, a pochwyciwszy ofiarę, ssał ją i dusił bez litości. Z początku przedstawiał się za dobroć uosobioną, przemawiał pokornie, słodko, dobrodusznie, jak gdyby trzech zrachować nie umia. Była to nikczemna komedya: im pokorniej i słodziej się odzywał, tem bardziej niepoczciwe miał zamiary. Na Za wady które z Turzą graniczyły, oddawna ostrzył zęby i w tym celu nieboszczyka, cześnika, w interesy z sobą uwikłał, ale trafił na szlachcica twardego, szczerze do gniazda rodzinnego przywiązanngo. Mimo to, za wysrane nie dawał; był przekonany, że Zawady, prędzej czy później, jemu się dostaną. Śmierć cześnika była mu na rękę. Ani wątpił, że z cześni-kowiczem łatwo sobie poradzi.
– Młode to, krewkie, animuszu w nim rycerskiego pełno, ale stateczności i znajomości życia niewiele..–mówił do siebie–zażyję go z mańki i uczynię, co zechcę. Byle jeno Pękoszewski nie bruździł… Chociażby nawet bruzdził, nic mi nie zrobi… Sprawa ze mną krótka: winieneś, płać bratku, albo… fora ze dwora…
Gospodarz i Pękoszewski niezbyt serdecznie witali gościa, on zaś od progu rozpływać się w sentymentach począł:
– Co za aura fatalna, psa z domu nie wygnać… Upusty niebieskie rozwarły się na ścieżaj, leje z nieba, jak z cebra. Istny potop. Drogi tak rozkisły, żem omal na grobli nie uwiązł.. Ale niema złej drogi do tak zacnego sąsiada, jak cześnikowicz dobrodziej… Powiedziałem jejmości mojej: trzeba go odwiedzić, słowo pociechy zawieźć, o tem i owem pogawędzić… A jejmość, która równie, jak ja, cześnikowicza dobrodzieja poważa, rzekła mi:-A jedźże rybko, dobry uczynek spełnisz i obowiazek.-Bo dobrym uczynkiem i obowiązkiem jest sąsiadom w strapieniu ulgę nieść i pociechę
Wzorowy z waszeci sąsiad i chrześcianin – odezwał się Zbijewski, krzesło gościowi podsuwając – o sentymentach jego i małżonki nie wątpię i szczerze jestem za nie obowiązany. Daj Boże odpłacić.
_ Nie ma za co! Nie ma za co, cześnikowiczu dobrodzieju…–przerwał mu Bobrzyk, za ręce ściskają,-_Człowiek jestem prosty, serce mam na dłoni, każdemu rad jestem służyć wedle sił i możności, a zwłaszcza sąsiadom, z którymi mnie osobliwszy afekt wiąże. Bo trzeba ci wiedzieć, cześnikowiczu złoty, żem z nieboszczykiem rodzicem twoim żył w ścisłej zażyłości, po bratersku… Co to było za serce! co za głowa co za dusza… Szczerze powiadam–męża cnót podobnych daleko szukać… Ano, jabłko niedaleko od jabłoni upadło, syn nie odrodził się od ojca… Nie miej mi za złe, cześnikowiczu dobry, że ci prawdę wprost w oczy mówię… taki jestem–co w sercu, to na języku…
– Znaną jest szczerość waszmości–rzekł Pękoszewski z przekąsem.
– Zawsześ na mnie łaskawy, panie Marcinie, zawsześ łaskawy!–zwrócił się do niego Bobrzyk.– Poczciwość z ciebie i zacność chodząca. Ze ś… p… cześnikiem chybaście się w korcu maku szukali. Tak dobranej pary przyjaciół nie znalazłbyś, choćbyś świat zjeździł. Istne z was było małżeństwo… Szczęśliwy jesteś, cześnikowiczu drogi, tak oddanego przyjaciela posiadając… W twojem smutnem położeniu to wiele znaczy!
– Co słychać u sąsiada? – zapytał Zbijewski, którego fałszywa czułość sknery drażniła.
– U mnie? A cóżby u mnie było słychać dobrego!-westchnął Bobrzyk – kłopoty, zmartwienia, skweres za skweresem, omal głowa me pęknie… W tarapatach jestem takich, iż nie wiem, jak z mich wybrnę…
– Wolne żarty! – rzekł z uśmiechem Zbijewski.
– …Tak Boga ukrzyżowanego kocham, prawda!– zaklinał się Bobrzyk, w piersi pięścią bijąc–A nawet, prawdę rzekłszy, kłopoty owe z domu mnie wypędziły i niepokoić drogiego cześnikowicza dobrodzieja zmuszają…
– A mówiłeś waść, że afekt sąsiedzki cię tu przywiódł?–wtrącił drwiąco Pękoszewski.
– Jedno z drugiem, kochany panie Marcinie, jedno z drugiem–odparł układnie sknera.–Cóż robić… nie tak, jak chcemy, ale jak musimy… Gdyby to wszystko od dobrych chęci zależało… ale warunki, okoliczności…
Głowę zwiesił i westchnął.
– Zajeżdżasz sąsiad zdaleka, a czy to nie lepiej powiedzieć wprost, o co ci idzie?–odezwał się Pękoszewski.–Z interesem przyjechałeś, więc mów o interesie…
– Kochany pan Marcin zawsze otwarty, zawsze szczery-cedził słodko Bobrzyk-to mi się nazywa charakter. Ano, prawdę rzekłszy, nie wadzi przy sposobności o interesie pomówić.. Nie rozpoczynałbym tej sprawy nigdy, zwłaszcza, że drogi cześmkowicz dobrodziej dopiero co ojca pochował ale… musze… Rzeczy fatalnie się złożyły… Pomagając sąsiadom, sam się zaszargałem, teraz mnie cisną, duszą ze wszystkich stron. Rady sobie dać nie mogę, jak rany Ukrzyżowanego kocham!
– Nie bluźnij waść! – przerwał surowo Pękoszewski.–Nikt cię ani dusi, ani ciśnie, wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi… Waść bo drapieżne instynkta posiadasz i zamierzasz je, jak widzę, na nas wywrzeć…
– Ja? ja?–rzucił się na krześle Bobrzyk-Bogu ducha winien jestem… Jeślim przyjechał prosić drogiego cześnikowicza dobrodzieja o uregulowanie rachunków, to zniewolony ostateczną potrzebą…
– Znamy się na takich potrzebach ostatecznych!–rzekł Pękoszewski–ale, żeby rzecz odrazu jasno postawić, racz waszmość do wiadomości przyjąć, że dziś przynajmniej o regulowaniu rachunków nie może być mowy:
Bobrzyk oczy przymrużył.
– Niespełna rozumiem, co pan Marcin kochany powiedzieć raczył?
– Przecież nie po chińsku, jeno po polsku mówię. Waść żądasz pieniędzy, a my odpowiadamy: chuda fara, sam ksiądz pleban dzwoni!
– Krotochwile, drogi panie Marcinie! – rozśmiał się drwiąco.
– Najczystsza prawda, mości Rochu, a mniemam, że sam wiesz o tem doskonale, bo czegobyś ty nie wiedział…
Wstał Bobrzyk, po komuasie się przeszedł, a ułożywszy twarz zafrasowaną, stanął przed Zbijewskim i zapytał pokornie:
– Jakże będzie, drogi mój cześmkowirzu?
– O cierpliwość proszę przez czas pewien–odparł zapytany–jeszczem się w regestrach nie rozejrzał…
– Boga miej w sercu, mości Rochu–dodał Pękoszewski–pozwól synowi z żalu po ojcu ochłonąć, do siebie przyjść, wtedy będziemy traktować o interesach. Tak wiele o swoich uczuciach chrześcijańskich prawisz, a postępujesz gorzej, niż poganin…
– Cierpkie to słowa, zacny panie Marcinie, ostre słowa… nie zasłużyłem na nie…–tłómaczył się sknera, wzdychając.– Cóżem winien, że o swoje dopominać się muszę? Przyznaję, pora nie po temu, ale czynię to nie z własnej woli. Zacny pan Marcin mi nie wierzy, a jednak tak jest istotnie…
– Mości Bobrzyku – rzekł zniecierpliwiony Zbijewski–przelewamy z pustego w próżne. Ś. p… rodzic mój pozostał ci dłużnym, obowiązkiem moim jest zaspokoić cię i uczynię to z wszelką pewnością, jeno mi czasu zostaw. Obwarowałeś się dobrze, obligi masz, tynfa jednego nie stracisz. Słowem szla-checkiem zaręczam…
– Słowo drogiego cześnikewicza ma u mnie większy walor, niż wszelkie obligi…–jął cedzić sknera–ale bo może cześnikowicz nie wie, że się tego zebrało dużo… bardzo dużo… Byłem cierpliwy, czekałem długo, zadawalałem się prowizyą mizerną…
Tu Pękoszewski, nie mogąc oburzenia wstrzymać, wybuchnął:
– A bodajeś waść tak z nosem zdrowo chodził! Mizerną prowizyą sie zadawalał… Kłamstwo! fałsz wierutny! Obdzierałeś nas niepoczciwie, ssałeś jak pijawka, do wątrobyś sięgał… za grosz pożyczony wyciągałeś dziesiątki, ba! co mówię… setki nawet… Cześnik, do muru przyciśnięty, płacił, szarpał się, wysilał i… sprawiedliwie mówię–tyś się do jego śmierci przyczynił. Zagryzł się przez ciebie..
Bobrzyk ręce załamał.
– Nie pierwszy to raz słyszę od ciebie coś podobnego, zacny panie Marcinie, krzywdę mi czynisz – niesłusznie. Alem ja nawykł za chleb odpłatę w tru-ciżnie odbierać… Ha! o wdzięczność na świecie trudno… Ja–pijawka? Ja–zdzierca? Boże wielkiego miłosierdzia, Ty widzisz moją krzywdę… I za co mnie, zacny panie Marcinie, lżysz w sposób tak haniebny? Za to, żem na każde wezwanie ś… p… cześnika stawał? żem groszem ostatnim się z nim dzielił, a nawet często (bo i tak się zdarzało) pożyczać dla niego musiałem i lichwę płacić…
– Bezwstydnie koloryzujesz, mości Rochu, aż uszy puchną… – przerwał Pękoszewski.-Oszczędź sobie fatygi, my nie wróble, na plewy nas nie złapiesz. Winniśmy ci, nie przeczymy, i oddamy, ale nie dziś, nie w tej chwili…
– Termin minął dawno, czekać dłużej nie mogę–rzekł Bobrzyk z naciskiem, ale wciąż jeszcze pokornie.
– A my zapłacić teraz nie możemy!–odparł Pękoszewski, na dobre rozgniewany.–Zresztą, mości Rochu nie sadz, żebyśmy wszystkie twoje pretensye, przyznali. Zapłacimy to tylko, co słuszne, a nie tyle, ileś sam nakarbował.
Bobrzyk wyprostował się, ręce na piersiach skrzyżował i odezwał się innym zupełnie tonem:
– Dopominam się tylko o słuszne, o mój grosz krwawo zapracowany. Dowody na to mam. Skoro zaś waszmość panowie z tej beczki ze mną zaczynacie, ja również z innej zacznę…
– Choćbyś z bachusowego antała zaczął, nic nie wskórasz–mruknął Pękoszewski.
– Cześnikowicz winien mi jesteś, jako już rzekłem, bardzo dużo… – nie zważając ciągnął Bobrzyk – bo nie wiesz może, żem wszelkie długi ś… p… rodzica twego poskupował. Na spłacenie Zawady nie wystarczą. Wieś zrujnowana, ziemia wyjałowiona, wkładu i to poważnego trzeba na gwałt, a kredytu ze świecą nie znajdziesz. Położenie, wierzaj mi, bez wyjścia…
– My wyjście obmyślimy.. –wtrącił Pękoszewski.
– Chybaby wam, sąsiedzi mili, pieniądze spadły z nieba, jak niegdyś manna żydom–rozśmiał się Bobrzyk. Po co rzeczy w bawełnę obwijać? Nie łudź się, cześnikowiczu drogi. Jak z piasku bicza nie ukręcisz, tak samo Zawad z długów nie oczyścisz. Jeno szalony z motyką na słońce się porywa…
– Do czego waść zmierzasz? – zapytał Zbije – wski.
– Zmierzam do rady sąsiedzkiej, przyjacielskiej, uczciwej. Cześnikowiczu drogi, młody jesteś nadziei pełen, świat przed tobą otwarty, świetny log cię czeka, ale nie tu, w Zawadach, w tej pustce. Po co ci kłopot? Jednem słowem–sprzedaj Zawady.. Przez życzliwość sąsiedzką, przez przyjaźń dla ś… p rodzica twego, dopomogę ci w tem i… kupca znajdę który dobrze zapłaci. Nawet okroi ci się coś, po uiszczeniu długów.
– A tym kupcem będziesz waszmość, mości Kochu, nieprawdaż?–zagadnął Pękoszewski.
– Chociażby ja, zacny panie Marcinie–odparł Bobrzyk… głowę schylając – Drogiemu cześnikowiczo lwi wszystko jedno, kto kupi Zawady, byleby mu ów ktoś dobrze i uczciwie zapłacił..
– Starą piosnkę śpiewasz, mości Bobrzyku, ale lic z tego nie będzie–rzekł Pękoszewski.–Mordowałeś nieboszczyka o tę sprzedaż, teraz jego syna napierasz, bo ci Zawady solą w oku. Nic z tego nie będzie, powtarzam. Cześnikowicz, równie jak ś… p… ro – zic jego, gniazda rodzinnego z rąk nie puści. Okru – ha to z dawnej fortuny Zbijewskich, powinien ją zanować i ochraniać jako relikwię…
– Nie z waszmością traktuję, zacny panie Marnie, wybacz, tyś nie dziedzic–przerwał słodziutko obrzyk, a zwracając się do Zbijewskiego, zapytał: Cóż, cześnikowiczu drogi? Jak uważasz mój pro-kt? Do namysłu czas mogę zostawić, ale niedługi, az musimy skończyć z sobą.
I skończymy, mości Bobrzyku – odparł poważnie Zbijewski-skończymy tak, że ja przy Zawadach zostanę, a waść należność otrzymasz..
– Zastanów się, cześnikowiczu miły, to niepodobieństwo! W twojem położeniu o takim obrocie rzeczy ani marzyć można…
– Dość tego, mości Bobrzyku!–rzekł Zbijewski stanowczo – pókim żyw, Zawad się nie pozbędę. Wszelkich sił dołożę, aby drogą po praojcach spuściznę przechować i z ruiny podnieść. Wierzę, iż uda mi się to z Bożą pomocą. Ciebie zaś o cierpliwość raz jeszcze proszę.
– Mam to uważać za słowo ostateczne?
– Najostateczniejsze.
– Ale ja… pomimo najszczerszej życzliwości dla cześnikowicza drogiego, czekać nie mogę–bąknął sknera stropiony.
– Musisz, mości Rochu!–rzekł Pękoszewski-Cóż u kaduka? Jeśli masz pieniądze na kupno wsi, to nie jesteś w potrzebie…
– Waszmości nic do tego, czym w potrzebie, czy nie, do mego worka proszę nie zaglądać…–zaczął się unosić Bobrzyk – drwić z siebie nie pozwolę… Czekałem długo, dłużej nie będę… Albo niech płaci pan cześnikowicz, albo…
– Albo co?–zapytał Zbijewski z flegmą, stając przed nim i w oczy mu prosto patrząc.