- W empik go
My i oni: obrazek współczesny, narysowany z natury - ebook
My i oni: obrazek współczesny, narysowany z natury - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 329 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
B. Bolesławitę.
All is true.
Poznań.
Nakładem Księgarni Jana Konstantego Żupańskiego.
1865.
Poznań, czcionkami M. Zoerna.
Było to – niedalej, niedawniej jak w tych krwawych chwilach, których rany jeszcze niezgojone boleją, wśród zamętu, który poprzedził wybuch Styczniowy 1863. Na jednej z ulic Warszawy (straszno jest nawet w powieści wymienić ulicę, aby komisya śledcza wszystkich jej mieszkańców nie pociągnęła do protokułu i nie wysłała na Sybir hurtem nie znalazłszy winnego) spotkało się dwóch ludzi.
Jeden z nich był osiwiały, słusznego wzrostu, bladej twarzy, mężczyzna lat pięćdziesięciu kilku; drugi młody, ale jak nasza niemal wszystka młodzież dzisiejszego pokolenia, zwiędły zawczasu, z twarzą okwitłą, zmęczony… W oczach jego płonęła reszta ognia, który nie dogorzał w piersi… Z czoła tego nie patrzyły sny młodzieńcze, z ust nie uśmiechały się nadzieje, na sfałdowanej marszczkami czaszce, z której zawczasu włosy wypadły, ucisk napisał zemstę, despotyzm wyrył wyrok śmierci. Było tam bohaterstwo, ale niespokojne, namiętne, dopraszające się oręża, walki i zgonu; czuć mogłeś zbliżając się do tego człowieka że wiało odeń chłodem konania i gorączką męczeństwa buchało.
Spotkali się, młody przyskoczył i pochwycił dłoń starszego szybko, namiętnie.
– Kość rzucona! rzekł – robiemy powstanie…
– Wy? robicie powstanie? spytał uśmiechając się starszy.
– Co znaczy to wy? odparł gwałtownie odskakując młody człowiek.
– To wy, wiele a bardzo wiele znaczy w istocie, mówił spokojnie pierwszy, to wy znaczy moją w was niewiarę, znaczy podziw nad zuchwalstwem, nad lekkomyślnością, nad gorączką waszą… to wy, wypowiada że czynicie to, co wasze i nasze siły przechodzi!
– Sceptyki, uśmiechał się młody – zobaczysz…
– Zobaczę, rzekł drugi, zobaczę heroizmy daremne i upadek straszliwy.
Zaczęli iść i powoli zbliżyli się do alei… W alejach szron okrywał brylantami drzewa, a słońce otrząsając je przeglądało się w tych klejnotach mających żyć tylko chwilę.
– Mów pan, ciekawym słuchać, odezwał się po chwili blady chłopak.
– Powiem ci myśl moją, ale przeleci mimo twych uszów i serca, bo męczarnie zagłuszyły w was poczucie prawdy, jesteście szaleni boleścią. Tak, mój drogi, powiedziałem wy z podziwieniem, bo kraj, bo wy młode latorośle nie jesteście zdolni do tego, na co się porywacie. Uderzcie się w piersi, uderzmy wszyscy, popatrzmy na społeczność naszą okiem chłodnem, bezstronnem, nie Polaka co kocha aż do zaślepienia wszystko swoje, ale człowieka, który ma sądzić wedle sumienia i rozsądku. Płomienia dosyć w was, ale tylko płomienia… rzucicie nań garść słomy, buchnie ogien wielki i spłonie. Niestety, niestety! posypmy głowy popiołem, rozedrzyjmy szaty – Polska niema kim, przez kogo zrobić i prowadzić wojny o niepodległość. Nie karabinów nam braknie, ani tych coby je chwycili, mogą się oni znaleźć, znajdą się tacy co z dobrą poginą wiarą, ale kto będzie prowadził? kto pokieruje? gdzie dłonie? gdzie głowy? gdzie wodzowie?
– Za pozwoleniem! przerwał drugi – gdzieżeś widział, aby wybuch podobny znalazł gotowych ludzi, wypadki ich wyrabiają… Występują bohaterowie z łona ludu, męczennicy od warsztatów, wodzowie od młotów i siekier.
– Bywa to, mówił stary wzdychając – cud i u nas się trafić może, ale chyba cud, po ludzku sądząc, wy, co się rzucicie do tej roboty, nie jesteście materyałem do niej sposobnym…
– O! cierpieć potrafimy!
– Ale nie działać! Złamał was żelazny despotyzm i trucizna jego powolnie w żyły wasze wsączona… Patrzę ja okiem ojca na młode pokolenia i płaczę. Jest gorączka, niema hartu, jest płochość i zarozumiałość olbrzymia, są talenta, ale w pieluchach, bo ich wychowanie nie rozwinęło, bo je zadusiła ciemnota… Wszyscyśmy jak owe rośliny co rosły w piwnicy, puściliśmy łodygi, ale pożółkłe i bezsilne… niemi pniemy się do okienka więziennego, ale gdy dojdziemy do słońca powiędniemy…
– Tyś niewiara chodząca! tyś aparat ostudzający, rzekł młody człowiek – człowiek się psuje słuchając ciebie, trzeba uszy zatykać. –
– Z wielkiego narodu, ciągnął dalej jakby go nie słyszał starszy, pozostały ruiny wielkie. Chcąc się wybić do niepodległości, trzeba było albo zdziczeć jak Grecy, albo się zahartować jak Szwajcarowie ubóstwem, pracą, nauką. U nas ani jednego ni drugiego nie znajdziesz, jesteśmy wycywilizowani do erdredonu, zepsuci zbytkiem, rozmiękli rozpustą, wszelaką – jesteśmy pół-oskrobani, niedouczeni… samouki… a gorączkę bierzemy za energią –
– To są występki przeciw narodowi co pan mówisz! każde jego słowo zasługuje na wyrok śmierci… rzekł młody gwałtownie.
– Wydajcie ten wyrok i zabijcie sobie nieużytecznego starego gadułę, odpowiedział chłodno stary, życia nie pożałuję… ale strach śmierci ust mi nie zamknie i przekonań nie zmieni. Tak, mój i drogi, nie dorośliśmy do tego aby powstać: szlachty za mało, siedzi na pół w gnoju folwarcznym, pół w salonach zagranicznych, średnia klassa ma chętki, nie ma woli, młodzież ma wolę, a nie ma rozsądku, ma zapał, a nie ma doświadczenia… Tylko wielki naród może się wybić na niepodległość, jednolity, zmężniały… my się nie łudźmy, nie jesteśmy nim – niestety. Być nim możemy, ale pracować nad sobą byśmy powinni.
Patrzę rok, dodał, na to co się u nas dzieje, i codzień mocniej się przekonywam, że to będzie ogień słomiany, jest trochę łuczywa, jest kupa mierzwy – drzewa niema! drzewa niema!
– Panie, wybuchnął młody, strzeż się pan! strzeż pan się! milcz… nie mów tego…
– Mój kochany, rzekł odsłaniając piersi stary, jeźli ci się podoba uderzyć – oto masz serce, bije ono powoli, tu… znajdziesz je łatwo, ja się śmierci nie boję, ani od was, ani od bagnetu moskiewskiego… Włosy mi posiwiały w kopalniach Nerczyńskich, nogi mi osłabły od kajdan niewoli, w przyszłość nie wierzę – zabijcie – proszę!
Młody chłopak spojrzał nań, drgnął i łza zakręciła mu się pod powieką. –
– Z życia, mówił powoli pierwszy, spiłem słodycze wiosenne, zjadłem jesieni piołuny, skwary lata przepaliły mi szpik, przewrzała nim krew w żyłach… nie mam co robić z niedogryzkiem żywota… weźcie je sobie… Ale to nic nie pomoże. – Nie powiem wam z pochlebcami, jakich nie brak rewolucionistom zarówno i królom – Bohaterowie jesteście! – jesteście garstką dzieci upojonych, z zawiązanemi oczyma…
– Słuchaj pan, zawołał drąc na sobie odzież blady chłopiec – więc nic nie poczynać? więc siedzieć z założonemi rękami, gdy nieprzyjaciel nęka, gnębi, upadla, więc kłamać mu pokorę, więc całować bizun kozacki?!
– Widzicie moi drodzy, odpowiedział zwolna pierwszy, gdybyście potrafili to zrobić co mówicie, uwierzyłbym w istocie że możecie wyjść na wielkich ludzi… Myślicie że nękany a cierpliwy nie hartuje się ucząc cierpieć, że spodlony a milczący nie jest tym Sparcyatą, któremu skradziony lis piersi wyżarł, a nie jęknął z bolu, że pokorny a nieugiętej duszy człowiek nic nie znaczy, że ten coby pocałował bizun kozaka nie byłby w stanie potem złamać tego bizuna?
– O! stare i głupie wallenrodyzmy wasze! krzyknął młody.
– Nie! nie, nie! ja was wallenrodyzmu uczyć, ani doń zachęcać nie będę; wallenrodyzm kłamstwem jest, a fałsz nic dobrego nie zrodzi. Wy chcecie iść i bić się, ja mówię wam: idźcie i mężnie cierpcie za prawdę. Co wy robicie? kłamiecie, spiskujecie, kryjecie się, a żaden z was nie ma męztwa, gdy go spytają, powiedzieć że jest Polakiem… Gdy na turturach wszyscy jako jeden zeznawać będą prawdę, naówczas Polska się odrodzi.
– Utopje… Towianizmy.
– Tak! tak! myśmy starzy głupcy, wyście młodzi władzcy przyszłości! tak! więc milczę…
I zamilkł stary i szedł ze spuszczoną głową długo… A młodego gryzło milczenie i począł go wyzywać znowu.
– Mówcie, rzekł, już spiłem gorycz z kielicha, nie zlęknę się go dokończyć…
– Mylisz się Władziu kochany, rzekł pierwszy, z goryczy ja ci dałem najsłodszą, piołun, ocet i żółć zostały w naczyniu, we mnie, – tychby ani usta, ani serce twe nie zniesło… Niestety! niestety! ucisk nas złamał i skarlił… nie było nas komu prowadzić, szliśmy na oślep i rozpierzchliśmy się… Dziś miłość ojczyzny jedyne hasło ostatnie co jednoczy, spędzi nas do… jednej wspólnej mogiły. Umrzeć potrafimy, ale życia odzyskać – nie!
– Jeżeli tak jest źle, ozwał się w końcu Władysław – stary proroku wynijdź, stań na górze i pokaż nam ziemię obiecaną…
– Tak! Polskę! odparł Jeremi – ale Polska jest ziemią obiecaną tym, co na nią zasłużą… wy coście uczynili dla niej? czyście przeszli cierpliwie pustynię i morze? czyście – wypłakali łzy, czyście wyłamali dłonie, czyście zakuli piersi w pancerze a głowy w hełmy? Me, z pieluch wynieśliście miłość wyssaną z piersi matek, miłość niewieścią, która się gorącą czuje… a pracować nie umie!
Do książek, do trudu, do nauki, do życia w siermiędze i o rażowym chlebie mości panowie… a nie do tej roboty…
Władzio zapłonął i zadrzał znowu.
– Nielitościwy jesteś, rzekł, Jeremiaszu stary.
– A wy chcecie litościwych i pobłażających? litością i cacaniem waszych słabostek nie zrobi się nic, oślepniecie gorzej.
– Czegoż od nas chcecie? czego? spytał młody…
– Do ołtarza ofiary trzeba iść ludziom czystym, świętym, obleczonym w szaty białe, obmytym, wykąpanym w wodzie życiodawczej… do ofiarnictwa za ojczyznę potrzeba kapłanów, wyście co najwięcej, chłopcy do trybularzy…
– Stary jesteś i zgniły, człowiecze, krzyknął Władysław, patrzysz na świat oczyma zaropiałemi, sercem zastygłem, piersią wydychaną… zdaje ci się żeś sam jeden wielki…
– Mylisz się, rzekł spokojnie Jeremi, jam najmniejszy… i dla tego, że się czuję, karłem, nie rwę się do pracy olbrzymiej…
– Myślicie że nas to ostudzi? mówił porywczo Władysław, o! bynajmniej…
– O tem wiedziałem z góry! ruszając ramionami szepnął Jeremi.
– Dla czegoż mówicie mi kazanie?
– Boście je słyszeć chcieli… rzekł spokojnie stary…
W tej chwili żółtemi, czerwonemi, niebieskiemi otoczony kozakami, ukazał się w alei powóz wielkiego księcia, przechodzący skryli się za drzewo, aby się uwolnić od ukłonu. Staremu uśmiech igrał po ustach…
– Czego się śmiejecie, spytał Władzio, z wielkiego księcia? czy…
– Z wielkiego głupstwa naszego, rzekł Jeremi, najlepsze narzędzie do podźwignienia się odrzuciliśmy z heroiczną zarozumiałością… nie zrozumieliśmy tego, że ten człowieczek przepalony ambicyą, marzył już o koronie, że gdybyśmy raz mu umieli pomagać, on by nas był wyzwolił…
Władysław splunął.
– O! o! Znowu Wallenrody!
– I tego było nie trzeba… dość było trochę cierpliwości, trochę krwi zimnej… byłby powoli zaczął z nami spiskować, straciliśmy doskonałego sprzymierzeńca.
– W synu Mikołaja…
– To było rękojmią że możeby dokazał swego…
– I chcieliście żeby naród się spodlił?
– Nie, żeby tylko czekał i umiał rachować…
– Marzenie…
– Lepiej to było niż marzenie, ale już się ono rozwiało… Zresztą pozwólcie mnie na moje hypothezy, ja wam waszych nie bronię. Dowodów bym dostarczyć mógł że moje przypuszczenia są, więcej niż prawdopodobne… Ale co po czasie wznawiać stare dzieje. Co się stało nie odstanie…
– Widzicie stary, widzicie, jakeście sami z sobą w niezgodzie, mówicie mi idźcie prawdą, wyznawajcie prawdę i… chcielibyście żebyśmy głaska przybysza, milczeli, aby go sobie pozyskać… w
– Idźcie prawdą! powtarzam, rzekł Jeremi – ale pokazałem wam i drugą drogę którą mogliście iść, albo raczej na której możecie stać i czekać cierpliwie… obie mogły doprowadzić do celu, o tej którą idziecie, wątpię.
– Lelewel powiedział podobno, przerwał Władysław, że ludzie po latach czterdziestu na nic się nie zdali do takiej jak nasza roboty, do niej potrzeba wiary i sił młodzieńczych, pogardy niebezpieczeństwa… myśmy wedle słów poety "rozumni szałem"; wy…
Jeremi się rozśmiał.
– Szał jest doskonały do roboty trwającej dwadzieścia cztery godziny, ale gdzie się na dłuższą zabiera, potem">nicpotem… zobaczycie… Wierzę w najlepsze chęci wasze, w najpoczciwsze serca, w złote ofiary pragnienie i do ofiar gotowość, ale to wszystko pochłonie zadanie daleko większe nad wasze siły. Pojmuję ja rewolucyą, a raczej przypuszczam powstanie narodu całego, ale na to potrzeba ażeby naród był cały, a myśmy jeszcze embryonem narodu na gruzowisku starem… Może na chwilę zapał zlepi te różnorodne pierwiastki nieszczerą i niechętną jednością, ale najmniejsze niepowodzenie znowu je rozbije. Wy poczciwcy bez głów jesteście garścią, szlachta dobrze życzy, nie wiele rozumie, ale jest oględniejszą od was, pociągniecie jej część, nie pójdą z wami wszyscy i powiedzą wam że w sobie obowiązani są przechować tradycyą, narodu… Średnia klassa da się ująć wielką nadzieją odegrania roli politycznej której dotąd nie miała, ludu z małemi wyjątkami nie pociągniecie. – Lud mieć będziemy! zawołał Władysław.
– Nie, rzekł stanowczo stary, nie, lud nie ma Jeszcze za co się bić, za nędzę swoją, za upadek wiekowy, za zapomnienie, nie może i nie będzie… Wy chcecie Polski, on chce chleba, kąta i człowieczeństwa… wprzężony w pług razem z wołem, z wołem pozostanie na zagonie patrząc po ludzku na krwawy bój, może ze łzami, ale bez zapału… Nie dorósł jeszcze do walki.
– Rozgrzeje się i zolbrzymieje…
– Nie, odparł stanowczo Jeremi, nie czyni się w godzinę co wieki rosnąć było powinno… Zacni jesteście moi kochani młodzieńcy, ale raczej uczyć się historyi niżeli ją robić byliście powinni. Kłamiecie sami przed sobą tak w was wre krew. Ktoż wie, Bóg może jedno pokolenie wasze wychowane przez Muchanowa przeznaczył na heroiczną śmierć, bo do życia było niezdatne.
– Gorzkie słowa… szepnął Władysław niecierpliwiąc się.
– Gorzka zawsze prawda jak piołun, mówił Jeremi, ale piołuny są lekarstwem… O Boże nasz, dodał… jakże boleśnie i gorzko patrzeć na was wyznaczonych na zagładę… bez korzyści może… choć nie bez wielkości… tyle rodzin osieroconych, tyle mogił… a po za niemi jeszcze cięższa niewola!!
Odwrócił się stary, ujął chłopca za głowę i pocałował go w czoło.
– Na polskiej płonce wszczepili Moskale, rzekł, rewolucyjną latorośl swoją… Moskalami jesteście nie wiedząc o tem. Nie Kościuszko i Pułaski, nie Małachowscy i Rejtanowie, ale Pestele i Bakuniny przez was czynią i mówią. Ucisk wywołuje w was oburzenie, a tchórzliwe wychowanie rodzi ślepotę… Ale Bóg wie co czyni… to co żyć nie mogło bez szkody narodu, umrze ze sławą dla niego, z żalem jego.
– Więc jesteśmy na ogień wyznaczeni? spytał drugi.
– Tak mój drogi, uderzcie się w piersi, co wy umiecie, do czegoście zdatni?
– Umrzeć potrafimy!
– I to też wam los wyznaczył! Umrzecie więcej niż za Polskę, umrzecie za nieprzyjaciół, za Moskali, śmierć wasza ich czegoś nauczy, nas nic. Wychowańcy ich szkół, ich idei, ich rewolucyi, poświęcacie się aby oni skorzystali ze śmierci waszej, Zasiejecie ziarno na ich roli… Napróżno wam to mówię, próżnobym odwrócić pragnął nieuchronne… musicie poginąć… A szczęśliwi jeszcze ci którym będzie dano umrzeć, nie zwalać się i wysączyć do kropli ducha, by suchą potem i smutną nie chodzić po świecie łupiną…
Patrząc w przyszłość krwią mi oczy zachodzą… nikt nie odgadnie dróg Bożych… Któż wie na co się to przyda? uczynicie szaleństwo… a Bóg je obróci na jakąś korzyść dla świata… Są fatalizmy! Ma człowiek wolę i rozum, ale jest coś silniejszego nad nie… prawo żywota i dziejów. Wedle tego prawa stanie się co się stać powinno, wyniknie z faktu to co natura jego ma w sobie… Dzieci żałoby, potomkowie ucisku i grzechów. wyznaczeni na zgon, błogosławię was i przebaczam wam… nie mogło być inaczej… Z przeszłości zostały imiona, w teraźniejszości panuje siła nowa… pójdziecie za starą chorągwią ale na posługi nowej idei… Bóg reszty dokona…
* * *
Władysław odszedł po cichu zadumany, zmęczony, ale nie przekonany. Jeremi sunął się dalej alejami ze łzą w oku, poważna twarz jego nie odżyła po tej rosie, która najstarsze oblicze umie oblewać rumieńcem, blady był i wydawał się martwym. Zdawało się, że łza pociekła z innego źródła, nie ztąd, zkąd płynął pokój na wyjaśnioną twarz jego.
Był zaledwie o kilkadziesiąt kroków od Władysława, gdy postrzegł naprzeciw siebie idącego mężczyznę średnich lat w mundurze wojskowym, który już zdala mu się przyjaźnie uśmiechał i rękę wyciągnął. Rodowity Moskal, ale po europejsku wychowany, generał Żywcow znał się z Jeremiem, lubił go i widać było że rad go spotkał. Zatrzymał się chwytając go i zawołał po francuzku:
– Niezmiernem rad, bardzom szczęśliwy… pragnąłem widzieć pana. Zmiłuj się, mów mi, wytłumacz! co się to dzieje!
– Jak to? cóż się dzieje? spytał Jeremi.
– No! nie udawajcie ze mną. Szpiegiem nie jestem, życzę Polsce i Polakom dobrze… ale co wy robicie? dokąd to idzie! Chcecie rewolucyi! chcecie waszej zguby…
– To się nazywa od razu wejść in medias res, rzekł uśmiechając się stary – no! dobrze… mówmy o tem.
– Mówmy, zawołał jenerał – zginiecie…
– Nie, jenerale, przecierpim, skąpiemy się we krwi, wyjdziemy z kąpieli młodsi i silniejsi. Co się tyczy rowolucyi mylicie się, nie my ją robimy, nie my jej chcemy, robicie ją wy, zmuszacie nas do niej.
– My! mówmy serio! zawołał Żywcow.
– Zupełnie serio… rzekł Jeremi. Kto wychowywał tę młodzież? wasi nauczyciele, szkoły wasze i wasza niewola… Trzydzieści lat pracujecie na zaszczepienie w nas zasad rewolucyjnych… nożem zaropiałym od jadu wyrzynając rany, w które go wlewacie sami… Zapomnieliście żeśmy byli narodem wielkim i mamy po przeszłości spuściznę, nie szczędziliście naszej miłości własnej, upokorzeń, ucisku… zepsuliście dzieci nasze i zasiawszy ziarno, skarżycie się że wschodzi?… Mówicie na nas żeśmy niepoprawni, my wam toż samo powiedzieć możemy.
– Więc cóż z wami było robić, żebyscie siedzieli spokojnie? spytał Żywcow.
– O! na to było wiele potrzeba! smutno odparł Jeremi, nie potraficie tego póki się waszych wyobrażeń nie pozbędziecie. Czujecie w sobie siłę a nie wiecie jak ją obrócić, umiecie tylko cisnąć i cisnąć. Ciśnienie wywołuje w nas oddziaływanie.
– Ależ przecież rozpoczęły się reformy! Jeremi się uśmiechnął.
– To co wam zdaje się ogromnem ustępstwem, dla nas jest zaledwie cząstką tego, co nam należy… Zabraliście nam majątki, a dajecie z łaski małą pensyjkę na życie, tak samo ze swobodami, wzięliście wszystkie, zwracacie pozornie odrobinę. Ale dając i to boicie się żebyśmy nie mieli zanadto. Fatalizm historyczny stworzył to położenie dziwne, niemożliwe, męczeńskie dla nas, ale pewnie płodne dla świata, a szczególniej dla Rosyi. Osobliwsza rzecz, że my w upadku, w poniżeniu, przy widocznem nadgniciu charakteru narodowego jeszcze wyżsi jesteśmy nad was. Gardzicie nami, znęcacie się, a w duszy czujecie żeśmy spadkobiercy bogatszej niż wasza matki przeszłości. Was wychowali Iwanowie Groźni, Piotry i Mikołaje, nas Batorowie, Sobiescy, Mieczysławy, Bolesławy i Kazimierze… myśmy żyli z Europą i światem, gdy was w żelaznej kolebce kołysał jeszcze despotyzm] wykarmiajac na posłusznych żołnierzy. Wyście sołdackie dzieci, my potomkowie rycerzy…
A wiecie, dodał, jaka jest różnica sołdata od rycerza? sołdat słucha wodza, rycerz natchnienia, tamten walczy o zdobycie kawała ziemi dla ambitnego samoluba, ów o ideę i przekonanie. – Cała przeszłość wasza moskiewska w tem, że podbijacie ziemie dla niewoli, myśmy je umieli tracić dla swobody…
Zamilkł, chmurą powlokło się czoło jenerała.
– Wiecie, rzekł, że niebezpiecznie jest dziś mówić rzeczy podobne. Dziękuje wam za prawdę, lub za to co za prawdę macie, wypowiedzenie jej jest dowodem szacunku, umiem go cenić… jednakże radziłbym wam nie roznosić głośno tych teoryi… oneby was mogły zawieść do Wiatki lub Kostromy.
– Widzisz zacny jenerale, odparł uśmiechając się Jeremi – naczem zawsze wasza ultima ratio… nie chcecie rozprawiać i przekonywać się, wolicie zawiązać usta i zdusić to czego nie umiecie obalić rozumowaniem… Odzywa się w was zawsze żołnierz… przemawia przez was despotyzm – czujecie słabość waszą…
– Słuchaj, rzekł jenerał – być to może, ale przyszłość nasza! powoli Iwany, Piotry i Mikołaje wyrobią w nas to, czego wy nie nauczyliście się wojując z Batorym, z Sobieskim i z całym waszych królów szeregiem. Gdy zaświta dla nas jutrzenka swobody, my ją potrafimy szanować; dla was zawsze jej będzie mało… żołnierze będziemy karni, rycerze wyjdziecie na Don Kwichotów. bić się będziecie z wiatrakami, byle się bić…
– Macie nieco słuszności i tę wam przyznaję, odparł Jeremi, wyglądamy na Don Kwichotów, ale pozwólcie sobie powiedzieć, że rycerza z Manszy nie rozumiecie wcale. Powieść tę, arcydzieło to czyta ludzkość lat trzysta i nie pojęła, że Saavedra wyraził w tym typie człowieka, może naród, wyższy poczuciem ideału nad świat, który go otacza. Kawaler z Manszy jest śmieszny dla oberżystów i parobków, ale wielki dla ludzi serca… On chce dobra gdy drudzy chcą tylko chleba…
Wolę być Don Kwichotem niż Sanszo Pansą, lub parobkiem.
– Nigdy się nie zrozumiemy, przerwał niecierpliwie jenerał.
– Zdaje się, kończył Jeremi idąc z nim powoli ku miastu, musimy się zjeść, bo się nie potrafimy zrosnąć ani rozdzielić… Chcecie z nas zrobić Moskali, my czujemy żeśmy byli czemś więcej niż bojarowie Groźnego, my z was pragniemy zrobić ludzi, a wy lubujecie się w szaraku niewolników.
Twarz Żywcowa pokraśniała.
– Dosyć tego, rzekł, zwróćmy się do przedmiotu… idzie więc do rewolucyi…
– Być może, wiecie, odpowiedział Jeremi, że ja rewolucyi jak chorób nie cierpię, ale są słabości nieuchronne… tę wy nam wszczepiliście.
– Przepraszam, byliście zawsze garścią, burzliwych wichrzycieli…
– A tak łatwo było z nas zrobić falangę spokojnych pracowników postępu!! ale na to potrzeba było czegoś więcej niż siły, potrzeba było rozumu i szczerości… dobrej woli i wiary…
– Możnaż wam było wierzyć?
– Poruszacie kwestye ogromne… wiara się nie narzuca ale się zdobywa i musi być wzajemną. Kłamaliście nam, kłamaliśmy też nawzajem, szczepiliście fałsz, zeszło łgarstwo… obiecywaliście zostawić nam wszystko, a odbieraliście powoli niemal do ostatka i siłę i godność… Upokorzyć i zgnieść chcieliście nie przejednać.
– Wyście nas do tego zmuszali…
– Fatalizmy! fatalizmy! westchnął Jeremi… napróżno byśmy teraz obżałowywali przeszłość niepowrotną… Chcieliście zgnieść i gniotąc wyrobiliście w nas potężnego ducha, nie skarżcież się nań, to dzieło wasze… Umieliście wyfrymarczyć, zagarnąć, nie potrafiliście rządzić, wielkość wasza territoryalna zaślepiła was. wyobraziliście sobie, że wasze 40 milionów poddanych silniejsze są niż dwakroć sto tysięcy ludzi!
– Ale te miliony was zgniotą…
– Zgniotą… zgniotą… rzekł Jeremi, a stanie i się to czego nie spodziewacie, że ze zgniecionych j stu wyrośnie żywych tysiąc, że z Moskali porobią! się Polacy, że w szeregach buntowników walczyć j będą wasi żołnierze, że ostatecznie nie Moskwa da Polsce niewolę, ale Polska Moskwie swobodę…
Zamilkli.
– Radziłbym wam, pod te ciężkie czasy, odezwał się po chwili jenerał, nie tak obszernie o tem rozprawiać… Szczerze mi was żal, nie zrozumieją was i – posadzą w cytadeli…
– Mówiliście mi już o tem, spodziewam się niechybnie pojechać z niej do Wiatki lub Kostromy, to rzecz nieunikniona… tam gdybym nawet milczał, a kamieniami na mnie rzucano, moja twarz będzie powoli nawracać… moje łzy będą, rodzić ludzi…
– Jabym was rad ochronił, rzekł jenerał, wiem, że czynnie przeciwko nam nie wystąpicie, boście do czynu już nie zdatni, ale w tym zamęcie oskarży was lada kto, i pojedziecie w Sybir.
– Jest to, wierzcie mi, co mi się najszczęśliwszego przytrafić może, odparł Jeremi, nie rad bym patrzeć na to co się dziać będzie, na nic się tu nie przydam, a tam…
Jenerał zadumał się.
– Przyprowadzicie do tego rząd, rzekł, że na was naród cały podszczuje i wypuści, a gdy się w nim namiętności rozigrają, biada wam!
– Tak, ale i biada wam! powtórzę, zawołał Jeremi, dla nas i dla sprawy ogólnej ludzkiej nic szczęśliwszego nad to stać się nie może… Będziecie musieli odwołać się do opinii, do siły, którą, przez wieki usiłowaliście zniszczyć, stworzycie siłę niebezpieczną dla nas, ale stokroć szkodliwszą wam samym. Z razu spuszczona z obroży, rzuci się ona na Polskę, ale jej na łańcuch nie weźmiecie tak łatwo… Znacie tę balladę Göthego, Uczeń czarnoksiężnika? to może być historya wasza… Uczeń znał zaklęcie, którem można było zmusić miotłę do noszenia wody, ale' nie pamiętał słowa, co mogło powstrzymać… woda zalała mieszkanie… Dziwnemi drogi idzie konieczność do celu opatrznościowego… Rok 1814 obudził w Niemczech pragnienie i poczucie swobody, rok 1863 może toż samo zrobić dla was. My zginiemy, ale idea wykwitnie zwycięzko…
– A moglibyście żyć! podchwycił Rossyanin, dla czegoż ginąć dobrowolnie?
– Dla idei! narody ani dobrowolnie biorą posłannictwa, ani je same zrzucić mogą z siebie, choćby im one ciężyły. Spełniają je często mimo woli i mimo wiedzy do zgonu i po zgonie, jak kwiat, którego woń i własności przechowują się w nim, choć dłoń człowieka zerwie z łodygi i rzuci na rozdroża. – Za sto lat wy inaczej sądzić nas będziecie, i postawicie sami pomniki tym, których umęczycie dziś zajadle… Bóg wielki, ludzkość nieśmiertelna, a idee dziećmi są bożemi!! Wam tylko młodym zdawać się może, iż z nimi walczyć potraficie! Nie postrzegacie, że to co się wam zdaje walką i zagładą, jest inną formą pracy z nami wspólnej. Cesarz Mikołaj był tak dobrze robotnikiem na polu swobody ogólnej, jak w innym rodzaju Garibaldi… jego ucisk był takiem narzędziem do postępu, jak gdzieindziej szerokie, otwarte jej pola. Mikołajowskiej arbitralności winna Polska, że żyje i nie śpi, a może gwałtowności waszej zawdzięczać odrodzenie moralne, okupione strumieniami krwi. Znaczenie ludzi i faktów nigdy z bliska się nie da oznaczyć, trzeba trochę perspektywy, aby je objąć całe… To co na pierwszy rzut oka wydaje się chropawe i niemile, zdala błyszczy światłami uroczemi.