My Love Story. Autobiografia - ebook
My Love Story. Autobiografia - ebook
Dwieście milionów sprzedanych płyt.
Dwanaście nagród Grammy.
Tylko jedna Tina Turner!
Bez dwóch zdań. Tina Turner to jedyna prawdziwa królowa rock'n'rolla oraz ikona lat osiemdziesiątych! Przez ponad 60 lat tworzyła piosenki, które rozbrzmiewają w stacjach radiowych na całym globie. Nieśmiertelna sława, pierwsze miejsca na światowych listach przebojów, tłum szalejących fanów… Tak w skrócie wyglądała kariera jednej z najjaśniejszych gwiazd muzyki rozrywkowej. Choć Tina spędziła większość czasu w blasku fleszy, to jej życie nie zawsze było usłane różami.
Zawodowy sukces okupiła cierpieniem w życiu prywatnym. Nieszczęśliwe dzieciństwo w patologicznej rodzinie, nieudane małżeństwo z pierwszym mężem, który w noc poślubną zabrał ją do burdelu, wreszcie – samobójstwo najstarszego syna. Mało która gwiazda przeżyła tyle co ona.
W My love story Tina jak nigdy przedtem otwiera się przed wielbicielami i szczerze opowiada zarówno o swoich wzlotach, jak i bolesnych porażkach w życiu osobistym.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8055-7 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Między nami
Kiedy byłam małą dziewczynką, uwielbiałam ryzykowne sytuacje. Huśtałam się nad rzeczką w lasach na obrzeżach Nutbush, miasta w stanie Tennessee, gdzie dorastałam. Nawet przez chwilę się nie zastanowiłam, co by się stało, gdybym wpadła do błotnistej wody. Niestraszne były mi zwierzęta – konie, muły, a nawet węże. Teraz się ich boję, ale w dzieciństwie tak nie było. Niczego się nie bałam. Pewnego dnia, kiedy bawiłam się w lesie, natrafiłam na małego zielonego węża i pomyślałam: „Skąd on się tu wziął?”. Byłam pewna, że to dziecko, które zgubiło gdzieś mamę. Podniosłam je więc kijem i zaczęłam szukać gniazda. Znalazłam je, a w nim dużego, brzydkiego węża, gotowego do ataku w obronie młodych. Natychmiast odezwał się instynkt. To był instynkt samozachowawczy, a nie strach. Odskoczyłam i zaczęłam biec tak szybko, jak się dało, aż znalazłam się w bezpiecznym miejscu. Warkocze mi się rozplątały, a przewiązana w pasie wstążka od sukienki rozsupłała się i spadła na ziemię. Opowiadam to, by pokazać, że wiedziałam, kiedy trzeba uciekać.
W ciągu całego życia wielokrotnie wpadałam w takie kłopoty, że tylko cudem udało mi się z nich wykaraskać. Pakowałam się w niebezpieczne sytuacje, stawiano mnie w takich sytuacjach, ale w ostatniej chwili zawsze coś mi mówiło, że trzeba uciekać i przetrwać. Cokolwiek mi się przydarzało, za każdym razem udawało mi się przez to przejść. Wtedy dochodziłam do wniosku, że może jednak powinnam żyć. Może jestem na tym świecie z jakiegoś powodu. I może tym powodem jest podzielenie się z wami moją historią.
Pewnie myślicie sobie: „Tina, znamy twoją historię. Wiemy wszystko o tobie i Ike’u, i o piekle, które ci zgotował. Wiemy, że uciekłaś z tego okropnego związku i przetrwałaś”. Ale posłuchajcie: do tego momentu w moim życiu przeżyłam więcej lat bez Ike’a niż z nim. Czterdzieści dwa lata, gwoli ścisłości. To całe drugie życie, pełne przygód, osiągnięć i miłości wykraczającej poza moje najśmielsze marzenia. Ale miało ono też ciemną stronę. W ciągu ostatnich kilku lat stawiałam czoła wyzwaniom na granicy życia i śmierci, których nigdy, przenigdy się nie spodziewałam. Opowiem wam swoją historię.– Tina, czy ty wyjdziesz za mną?
W ten sposób po raz pierwszy oświadczył mi się Erwin Bach, moja miłość od pierwszego wejrzenia i miłość mojego życia, mężczyzna, który przyprawił mnie o zawrót głowy, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Konstrukcja tego pytania była dość osobliwa – Erwin jest Niemcem, więc angielski nie jest jego pierwszym językiem – ale mi się podobała. Zapewne zaskoczyło go trochę, kiedy odparłam:
– Nie potrafię ci odpowiedzieć.
Wiedziałam tylko, że nie jestem ani na tak, ani na nie. Działo się to w 1989 roku, byliśmy razem od trzech lat. Kończyłam pięćdziesiątkę, a trzydziestotrzyletni wówczas Erwin uznał, że musi poczynić względem mnie jakieś zobowiązania, ale mnie się nasz związek podobał taki, jaki był. Poza tym nie wiedziałam, co myśleć o małżeństwie. Małżeństwo może wszystko zmienić, a z mojego doświadczenia wynikało, że nie zawsze na lepsze.
Dwadzieścia trzy lata później (sporo jak na brak zobowiązań) Erwin oświadczył mi się ponownie. Tym razem doskonale wyczuł moment. Wraz z przyjaciółmi pływaliśmy po Morzu Śródziemnym jachtem Lady Marina należącym do naszego znajomego Sergia. Patrząc z perspektywy czasu, powinnam się była domyślić, że wydarzy się coś ważnego.
Byliśmy akurat w ładnym miejscu, ale nie dość romantycznym dla Erwina. Dowiedziałam się później, że radził się Sergia, który zasugerował, byśmy popłynęli na grecką wyspę Skorpios.
– Erwin, nie znam lepszego miejsca na tak romantyczne wydarzenie – oświadczył Sergio.
Tego wieczoru, gdy jacht zmienił kurs i pędził do nowego miejsca, zapytałam:
– Dokąd płyniemy, kochanie?
Erwin udzielał wymijających odpowiedzi i udawał, że nie wie, co powinno stanowić dla mnie oczywistą wskazówkę, ponieważ Erwin zawsze wszystko wie. Następnego ranka obudziłam się i ujrzałam przepiękny krajobraz wyspy, dawną kryjówkę Aristotelisa Onassisa, ze słynną łaźnią jego żony Jackie z niebieskim wejściem.
Spędziliśmy leniwy dzień na łodzi – zawsze kryłam się w zacienionym miejscu, by chronić skórę, podczas gdy wszyscy inni wygrzewali się na słońcu – a potem poszłam przebrać się do kolacji. Kiedy zebraliśmy się wszyscy na drinka, mężczyźni byli ubrani na biało. „To miłe – pomyślałam. – Naprawdę świetnie się prezentują w białych dżinsach i białych koszulach”. Panie w letnich strojach wyglądały równie dobrze. Miałam na sobie czarną płócienną sukienkę, przewiewną i elegancką. Doskonale się bawiliśmy – wspaniałe towarzystwo, delikatna bryza, blask księżyca. Potem, po posiłku, atmosfera się zmieniła; nagle poczułam, że w powietrzu unosi się oczekiwanie, a nawet podniecenie. „Co się dzieje?” – zastanawiałam się.
Zauważyłam, że wszyscy patrzą na Erwina, który podszedł do mnie i uklęknął na jedno kolano. W wyciągniętej ręce trzymał małe pudełko – ponadczasowy gest.
– Pytałem cię już wcześniej. Teraz zapytam ponownie. Tina, wyjdziesz za mnie? – Tym razem powiedział to perfekcyjną angielszczyzną.
Mężczyźni ocierali łzy – nie mogłam uwierzyć, że płaczą – a kobiety krzyczały: „Juhuu”, gdy odpowiedziałam mu zdecydowanym „Tak!”. Tym samym powiedziałam „tak” miłości, zobowiązaniu, które nie przyszło mi łatwo. Chodzi o to, że w wieku siedemdziesięciu trzech lat miałam po raz pierwszy zostać panną młodą. Zgadza się, po raz pierwszy. Nazywam się Tina Turner, wyszłam za Ike’a Turnera, ale nigdy nie byłam panną młodą.
Pozwólcie, że opowiem wam o ślubie z Ikiem, jeśli w ogóle mogę to nazwać ślubem. Nie należałam do dziewczyn, które marzą o wielkiej uroczystości. Jasne, wyobrażałam sobie, że pewnego dnia wyjdę za mąż, ale wtedy w Nutbush nic nie wiedzieliśmy o wytwornych ślubach – przynajmniej nie o takich, podczas których panna młoda ma na sobie białą suknię z welonem i różne dodatki. Nie pamiętam żadnych takich ceremonii, ponieważ rodzice, ciotki i wujkowie pobrali się, zanim ja się pojawiłam (albo nigdy nie wzięli ślubu).
Kiedy Ike mi się oświadczył, nie było w tym nic romantycznego. Próbował wykręcić się z trudnej sytuacji. Jedna z jego byłych żon dowiedziała się, że odnieśliśmy sukces, i chciała wyciągnąć od niego trochę pieniędzy. Ike był żonaty tyle razy, że straciłam orientację – a poza tym były jeszcze niezliczone dziewczyny, które pojawiały się i znikały w zawrotnym tempie. Spał lub próbował się przespać z każdą kobietą z naszego otoczenia, czy to mężatką, czy singielką, czy czymś pomiędzy. Nie pamiętam, dlaczego ślub ze mną stanowił rozwiązanie tego konkretnego problemu finansowego, ale zdaniem Ike’a było to właściwe posunięcie.
– Chcesz mnie poślubić? – zapytał niespodziewanie. Tak po prostu. Szorstko, zwięźle, bez subtelności. To był jego styl.
Nie chciałam tego robić, a z perspektywy czasu wiem, jak bardzo nie chciałam tego robić. W tym okresie widziałam i doświadczyłam Ike’a w najgorszym wydaniu. Ale nasze życie było tak skomplikowane – mieliśmy czworo dzieci do wychowania (Ronniego – naszego wspólnego syna, Craiga – mojego syna z poprzedniego związku oraz Ike’a Jr. i Michaela, synów Ike’a z poprzedniego małżeństwa, z Lorraine) i razem pracowaliśmy, nie miałam więc wielkiego wyboru.
Uznałam, że jeśli mamy się pobrać, powinnam przynajmniej wyglądać odpowiednio. Włożyłam najlepszą sukienkę i stylowy brązowy kapelusz z szerokim rondem. Dlaczego kapelusz? Po prostu czułam, że to właściwy wybór. Nie chciałam wyglądać seksownie, tak jak na scenie lub w klubie, i pomyślałam, że dzięki kapeluszowi będę prezentować się poważniej i jak na ceremonię ślubną przystało. Mówię wam, kiedy przychodziło do kwestii towarzyskich (i manier), nie miałam przewodnika. Musiałam polegać na własnej intuicji. Przez Ike’a nie posiadałam przyjaciół, więc dokądkolwiek jechaliśmy, zawsze obserwowałam ludzi – na lotniskach, w nowych miastach, szczególnie gdy występowaliśmy w Europie – obserwowałam i uczyłam się. Czytałam też magazyny o modzie, takie jak „Vogue”, „Bazaar” i „Women’s Wear Daily”, i nieustannie starałam się pracować nad sobą. W ten sposób dowiedziałam się, jak się ubierać, jak się malować i jak wypracować swój styl.
W dniu ślubu nie czułam się wyjątkowo. Ubrałam się i wsiadłam do samochodu z Ikiem. Duke, który na co dzień prowadził nasz autokar, siedział za kierownicą i miał nas zawieźć do Meksyku. On i jego żona Birdie opiekowali się naszymi chłopcami, gdy byliśmy w trasie, i należeli do mojej dalszej rodziny, więc miło było mieć go przy sobie w trakcie tej podróży.
Ike zawsze troszczył się tylko o siebie. Musiał się zorientować, że Tijuana to najlepsze miejsce na szybki ślub bez pozwolenia lub badania krwi. Podejrzewam, że ta ceremonia nie była nawet ważna w świetle prawa. Ale nie było też sensu kwestionować jego pobudek. Wkurzyłby się, a wówczas mógłby mnie pobić. Zdecydowanie nie chciałam wystąpić na własnym ślubie z podbitym okiem.
W tamtych czasach Tijuana była obskurną speluną Meksyku. Gdy przekroczyliśmy granicę, jechaliśmy drogą, na której się strasznie kurzyło, i znaleźliśmy meksykański odpowiednik sędziego pokoju. W małym, brudnym biurze mężczyzna podsunął mi jakieś papiery do podpisania i to było wszystko. Może nie uczestniczyłam w wielu ceremoniach ślubnych, ale wiedziałam, że powinno to być emocjonujące i radosne wydarzenie. Ten ślub taki nie był. Nikt nie powiedział: „Możesz pocałować pannę młodą”. Żadnych toastów. Żadnych gratulacji. Żadnego „i żyli długo i szczęśliwie”.
Chociaż ceremonia była kiepska, to, co nastąpiło potem, było jeszcze gorsze. W zapyziałej Tijuanie Ike chciał się po prostu dobrze bawić, w swoim stylu. Zgadnijcie, dokąd poszliśmy? Do burdelu. W noc poślubną! Nigdy, przenigdy nie opowiadałam tej historii, ponieważ za bardzo się wstydziłam.
Ludzie nie są w stanie sobie wyobrazić, jakim człowiekiem był Ike. A był kimś, kto zaraz po ceremonii zabrał nowo poślubioną żonę na pokaz seksu na żywo. Siedziałam tam, w tym plugawym miejscu, zerkając na Ike’a kątem oka, i zastanawiałam się, czy to naprawdę mu się podoba i jak to możliwe. To wszystko było takie ohydne. Mężczyzna na scenie był nieatrakcyjny i udawał impotenta, a dziewczyna…. Cóż, powiedzmy, że pokaz miał bardziej ginekologiczny niż erotyczny charakter. Przez cały czas czułam się źle i chciało mi się płakać, ale nie miałam wyboru. Musieliśmy czekać na Ike’a, a ten bawił się w najlepsze.
To doświadczenie tak mną wstrząsnęło, że musiałam je stłumić – po prostu je wymazałam z pamięci. Zanim wróciliśmy do Los Angeles, stworzyłam zupełnie inny scenariusz – fantazję o romantycznej ucieczce. Następnego dnia chwaliłam się ludziom: „Wiecie co? Och, Ike zabrał mnie do Tijuany. Pobraliśmy się wczoraj!”. Wmówiłam sobie, że jestem szczęśliwa, i faktycznie przez krótki czas byłam, bo zamążpójście rzeczywiście coś dla mnie znaczyło. Dla Ike’a była to po prostu kolejna transakcja: nic się nie zmieniło.
A więc tamten ślub był koszmarem, ale dzień, w którym zostałam żoną Erwina Bacha, miał być spełnieniem marzeń. Nie, nawet nie to, raczej prawdziwą bajką z księżniczką, księciem i zamkiem! Naszym zamkiem, czyli Château Algonquin niedaleko Zurychu, gdzie mieszkaliśmy od piętnastu lat. Tym razem postanowiłam sama zadbać o każdy szczegół. Żaden organizator wesel nie byłby w stanie przygotować tego, co sobie wymarzyłam. Może wydawać się to szalone, że wzięłam całą odpowiedzialność na siebie, ale za wszelką cenę chciałam zrealizować swoje fantazje.
Lubię załatwiać różne sprawy. Najpierw zadzwoniłam do mojego przyjaciela Jeffa Leathama, uznanego florysty, z którym współpracowałam od lat, i poprosiłam, aby udekorował teren wokół zamku kwiatami.
Ta najważniejsza suknia ślubna już wisiała w mojej szafie. Postanowiłam, że nie chcę wystąpić w bieli, bo to nie był tylko mój dzień. Panny młode w okazałych białych sukniach ślubnych ściągają na siebie całą uwagę i nikt nie zauważa pana młodego. Nie chciałam przyćmić Erwina. To było święto dwóch osób. Od dziesięcioleci noszę kreacje od Giorgia Armaniego i odkąd na jednym z pokazów w Pekinie zauważyłam tę wspaniałą suknię z zielonej tafty i czarnego tiulu jedwabnego, wysadzaną kryształami Swarovskiego, nie mogłam się jej oprzeć. Kiedy ją przymierzyłam, przez chwilę naprawdę czułam się jak Kopciuszek na balu. Pokochałam tę suknię tak bardzo, że po prostu musiałam ją mieć. „Choćbym miała nigdy jej nie włożyć” – pomyślałam. Ale w głębi serca wiedziałam, że to będzie moja suknia ślubna. Jak ciało większości kobiet, moje również nie było idealne – krótka szyja i tułów, wydatny biust i, jak to się mówi, „niemłode” ramiona – ale gdy magicy Armaniego skończyli przeróbki, leżała idealnie. Włożyłam do niej prześwitujące czarne legginsy, a wszystko ukoronowałam czarnym welonem. Erwin nazwał suknię (i mnie) dziełem sztuki.
Zastanawiałam się, czy panna młoda musi mieć druhny. W tej kwestii również z radością zerwałam z tradycją. Mimo że mam kilka bliskich przyjaciółek, nie chciałam, by w dniu ślubu otaczały mnie kobiety. Ich obecność przypomniałaby mi o przeszłości, o Ike’u i o wszystkich kobietach, które zawsze się wokół niego kręciły, o jego dziewczynach i przygodach na jedną noc. Wtedy doznałam olśnienia. Dzieci naszych przyjaciół byłyby powiewem świeżości, jak piękne kwiaty Jeffa Leathama, więc dlaczego nie miałyby uczestniczyć w ceremonii? Zaprosiłam cztery urocze dziewczynki i jednego chłopczyka na to ważne dla nas wydarzenie i zaaranżowałam spotkanie z nimi w butiku Giorgia. Chciałam, żeby te małe kwiatuszki miały tak fantazyjne sukieneczki jak moja, ale w innym kolorze. Armani zaprojektował piękną sukienkę w odcieniu liliowego różu wprost dla młodej księżniczki.
Erwin poprosił swojego brata, Jürgena Bacha, aby został jego drużbą, a ja zwróciłam się z podobną prośbą do Rhondy Graam, która od dawna była obecna w moim życiu. Kiedy ją poznałam w 1964 roku, była fanką Ike’a i Tiny, młodą dziewczyną z Kalifornii, która kochała muzykę. Trzymałam ją blisko siebie jako przyjaciółkę, powierniczkę, asystentkę, menedżerkę tras koncertowych przez prawie pięćdziesiąt lat i wspierałyśmy się nawzajem w różnych sytuacjach. Rhonda była moim łącznikiem z przeszłością, podczas gdy dzieci reprezentowały przyszłość. „Coś starego, coś nowego” – pomyślałam.
Erwin i ja starannie sporządziliśmy listę gości: zaprosiliśmy rodzinę i naszych najbliższych przyjaciół. Jak zawsze praktyczny Erwin ostrzegł, że gdy pojawią się znane osobistości, na przykład Oprah i mój stary przyjaciel Bryan Adams, trzeba będzie zadbać o ochronę, ponieważ ślub wzbudzi spore zainteresowanie. To oznaczało, że musiałam zrezygnować z widoku na Jezioro Zuryskie, ponieważ trzeba było ustawić wysoki czerwony parawan i ograniczyć widoczność od strony brzegu. Jeśli mielibyśmy widok na jezioro, paparazzi mieliby widok na nas, a przecież chcieliśmy prywatności.
Jeff Leatham przeszedł samego siebie. Sprowadził z Holandii w ciężarówkach chłodniach ponad sto tysięcy róż w odcieniach czerwieni, różu, pomarańczy, żółci i bieli. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknych kwiatów, a ich wspaniały zapach unosił się w powietrzu. Przygotowanie kompozycji kwiatowych zajęło trochę czasu. Ludzie Jeffa udekorowali nimi cały teren, nawet drzewa. Istne szaleństwo. W naszym domu nie dało się wtedy mieszkać, więc przenieśliśmy się z Erwinem do apartamentu w hotelu Dolder Grand w Zurychu, a ja codziennie pojawiałam się u nas, żeby sprawdzać postępy prac. Doszło do tego, że na samą myśl o ślubie czułam się zmęczona i marzyłam, żeby wskoczyć do samochodu i uciec do Włoch na wcześniejszy miesiąc miodowy.
Myślę, że wszyscy narzeczeni spierają się przed ślubem – Erwin i ja pokłóciliśmy się o pogodę.
– _Schatzi_ – powiedział, używając niemieckiego odpowiednika słowa „kochanie” – a co, jeśli będzie padać? Musimy mieć plan B.
Praktyczne myślenie mnie w tym przypadku nie interesowało.
– Nie – odparłam. – Nie ma planu B. Ogród jest zbyt piękny. Nie ukryję go w namiocie.
Sprawdziliśmy „Almanach Farmera” i wybraliśmy odpowiedni dzień według układu gwiazd, faz księżyca i wszechświata. Ale to nie wystarczyło Erwinowi. Podczas ustawiania kompozycji kwiatowych weszłam do ogrodu i zobaczyłam, że ktoś przemycił tam stelaż do namiotu na wypadek deszczu.
– Zabierzcie to – nalegałam. – Nie chcę namiotu. Nie będzie padać!
Następna przeszkoda. Siedziałam sobie właśnie, podziwiając kwiaty i stoły – dwadzieścia szklanych stołów, każdy ustawiony na antycznej kolumnie – zastawione porcelaną i moją kolekcją kryształów. Minęli mnie pracownicy z dużymi parasolami i zaczęli je montować. Wyjaśnili, że mają blokować drony. Drony? Na moim ślubie? To zdecydowanie problem ludzi XXI wieku! Wstałam i oznajmiłam:
– Nie będę uczestniczyć w tym weselu. Wychodzę.
Nie wróciłam, dopóki parasole nie zniknęły. Nic nie zrujnuje moich dekoracji. Nawet drony.
Tak jak przewidywałam, 21 lipca 2013 roku nie padało. Ale pogoda miała paskudne poczucie humoru i sobie z nas zażartowała, ponieważ okazało się, że to najgorętszy dzień w roku – rekordowy skwar. Dla gości przygotowaliśmy papierowe wachlarze, na wypadek gdyby upał stał się zbyt uciążliwy. Zawsze uważałam, że odpowiedni wachlarz jest chociaż odrobinę lepszy niż machanie menu lub czymś innym, co akurat jest pod ręką.
Planowaliśmy z Erwinem przygotować się w hotelu, ale w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się spakować suknię i garnitur, tak by móc ubrać się w domu. Tak się cieszę, że to zrobiliśmy, ponieważ w otoczeniu gości weselnych, zwłaszcza dzieci, zrobiło się bardziej odświętnie. Na końcowym etapie pomogłam dzieciom z fryzurami i sukienkami – bardzo się w to zaangażowałam – i wręczyłam im specjalne małe bransoletki od Cartiera, które upamiętniały tę okazję. Następnie odesłaliśmy dzieci do pobliskiego pensjonatu, by tam poczekały na rozpoczęcie ceremonii. Karetą, która miała zawieźć naszego małego księcia i księżniczki do miejsca, skąd wyruszał orszak weselny, był dość nietypowy biały rolls-royce. Przód samochodu był klasyczny, ale tył przypominał pickupa – tam mogły usiąść dzieci. Udekorowaliśmy pojazd girlandami.
W pewnym momencie dotarło do mnie, że nie uda mi się niczego zobaczyć aż do rozpoczęcia ceremonii.
– Wiesz co, kochanie? Smutno mi, że przegapię pierwszą część i zobaczę ją dopiero na zdjęciach – powiedziałam Erwinowi.
Zastanawialiśmy się nad tym i znaleźliśmy rozwiązanie, żeby nic mnie nie ominęło. Od ponad czterdziestu lat jestem buddystką i mam piękny pokój modlitewny na pierwszym piętrze domu, gdzie codziennie recytuję mantry i modlę się przy ołtarzu _butsudan_. Pomieszczenie jest przeszklone, z widokiem na teren przed domem. Usadowiłam się w idealnym miejscu, siedziałam cicho i patrzyłam. Większość ludzi uważa, że jestem w ciągłym ruchu: tańczę na scenie, kroczę po schodach, a nawet zwisam z wieży Eiffla. Ale nauczyłam się, że najważniejsze chwile to te, gdy odpoczywam, siedzę, medytuję czy kontempluję. Obserwowanie przez okno przybywających gości uświadomiło mi, jak wiele dla mnie znaczą i jak bardzo się cieszę, że towarzyszą nam w tym wyjątkowym dniu.
A już tak mniej poważnie, to mogłam po prostu zobaczyć, jak wspaniale wyglądali! Zaproszenie zawierało również wymogi odnośnie do stroju – biała suknia dla kobiet i smoking dla mężczyzn. Przyznaję, że gościnie w białych sukniach na weselu to dość nietypowy pomysł, ale miałam swoje powody. Moja wewnętrzna projektantka pragnęła, aby różnokolorowe stroje nie konkurowały z naszymi starannie dobranymi dekoracjami. Wiedziałam też, że ludzie będą wyglądać olśniewająco w klasycznej czerni i bieli… i faktycznie tak było! Biel pięknie kontrastowała z zielenią roślin i kwiatami; malowniczy widok. Później kilka pań powiedziało: „Tina, trudno mi było znaleźć sukienkę, ale miałaś rację”.
Podobały mi się reakcje gości, gdy znaleźli się w magicznym otoczeniu, które dla nich przygotowaliśmy: front domu udekorowano ogromnymi kwiatowymi boa, teren wokół wyglądał baśniowo. Wymarzyłam sobie Rajski Ogród z kaskadami kwiatów i ścianami zieleni i taki miałam. Jeff Leatham zbudował nawet ogromny żywopłot ze stu czterdziestu tysięcy jaskrawoczerwonych róż, co uznałam za ukłon w stronę moich charakterystycznych czerwonych ust. Spojrzałam na to i powiedziałam:
– To ja!
Jestem uosobieniem rock’n’rolla – Tina Turner to rock’n’roll – i moje występy też muszą takie być. Ale mam też drugą twarz. To Tina, która nosi baleriny i perły, która wierzy w elegancję: w dniu ślubu chciałam mieć swój ogród, dom, gości i siebie w najlepszym wydaniu. Kiedy zobaczyłam przyjaciół kręcących się po ogrodzie z kieliszkiem szampana, miałam wrażenie, że oglądam _Wielkiego Gatsby’ego_.
W końcu musiałam odejść od okna i włożyć sukienkę. O wyznaczonej godzinie zajechał przystrojony samochód z najcenniejszym ładunkiem, czyli dziećmi. Rozpromienieni ojcowie pomogli im wysiąść i ustawili w orszaku weselnym. Widok podekscytowanych dzieci był najpiękniejszy. Starsze dziewczynki sunęły głównym przejściem, praktycznie tańcząc. Najmłodsza, aniołek z długimi blond lokami, ledwo potrafiła wyciągnąć płatki róż z koszyka. Nasz przystojny chłopak był słodki i nieśmiały. I tak poważny, że wywoływał uśmiech na twarzach obecnych. Dzieci podbiły serca gości.
Erwin, który jest pasjonatem motoryzacji i wie o samochodach wszystko, zdecydował, że przyjedziemy moim czarnym kabrioletem rolls-royce’em. On kierował, a ja jak zwykle siedziałam obok. W ogóle się nie denerwowałam, byłam po prostu szczęśliwa. Jak możecie się domyślić, gruntownie przemyśleliśmy również kwestię muzyki. Okazuje się, że słowa piosenki _My Way_ Franka Sinatry idealnie oddają, jak wyglądało moje życie: _The record shows_ _I_ _took the blows / And did it my way_*.
Właśnie jej potrzebowałam! Gdy dojechaliśmy, piosenka dotarła do dramatycznego punktu kulminacyjnego i był to bardzo wzruszający moment zarówno dla nas, jak i naszych bliskich.
Kroczyliśmy alejką do dźwięków muzyki naszego przyjaciela Bryana Adamsa, który grał na gitarze i śpiewał swoją romantyczną balladę _All for One_. W tej piosence tkwi piękno i moc przysięgi. Przysięgi małżeńskiej. _Let’s make it all for one and all for love_** – śpiewał Bryan, a na koniec do niego dołączyłam. Nie mogłam się oprzeć.
Ceremonia była tradycyjna, z kilkoma akcentami w stylu Tiny. Za plecami urzędnika udzielającego nam ślubu znajdowała się ściana z białych, żółtych, pomarańczowych i różowych róż, które układały się w piękny wzór drzewa życia symbolizującego wiedzę, kreatywność i nieśmiertelność. Nasi drodzy przyjaciele opowiedzieli trochę o naszym związku. Kilka tygodni wcześniej, dokładnie 4 lipca, w trakcie ślubu cywilnego w Zurychu Erwin i ja wymieniliśmy się obrączkami z różowego złota (z wygrawerowanymi literami T i E), a więc technicznie rzecz biorąc, byliśmy już małżeństwem. Ale to co innego świętować w otoczeniu oddanych i zachwyconych gości, którzy ciągle się uśmiechają. Byli tacy szczęśliwi i podekscytowani. Patrzyli na nas, jakbyśmy stanowili centrum wszechświata, i podobało mi się to! Po słowach „Z bożym błogosławieństwem możesz pocałować pannę młodą” zostaliśmy parą pod każdym względem, parą, która złożyła sobie zobowiązanie.
Po ceremonii i przyjęciu gratulacji od wszystkich zebraliśmy się na schodach, by zapozować do zdjęć. To właśnie wtedy poczułam się trochę dziwnie. „To pewnie upał” – pomyślałam. Albo sukienka, która z minuty na minutę ciążyła mi coraz bardziej. Próbowałam zignorować swój stan, dopóki mogłam, a potem udałam się z Rhondą do domu. Siedziałam w jadalni przez około pół godziny, próbowałam dojść do siebie i modliłam się, żeby mi przeszło. Nie chciałam przegapić ani chwili ze swojego wesela, a oto siedziałam na krześle, zastanawiając się, kiedy poczuję się na tyle dobrze, by dołączyć do gości. W końcu napędzana jedynie siłą woli wstałam i wyszłam na zewnątrz. Nie chciałam roztrząsać tego, co się stało, więc po prostu odepchnęłam te myśli i skupiłam się na przyjęciu.
Lubię ostre i egzotyczne potrawy, więc takie właśnie podaliśmy – cienkie plastry wołowiny z kolendrą i warzywami, tom yum kung, czyli tajską ostro-kwaśną zupę, oraz wiele innych pysznych i pięknie podanych dań. W pewnym momencie usłyszałam, jak Oprah mówi:
– Hmmm… Nie wiem, co to jest, ale jest naprawdę dobre!
Dzieci miały swój mały bajkowy stół pod drzewem. Zamiast tradycyjnego tortu wybraliśmy wspaniałą półtorametrową wieżę z miniaturowych tart – owoce, śmietana, marcepan, czyli spełnienie marzeń dla mnie i każdego, kto lubi słodycze.
Zorganizowanie wesela zajęło mi wiele miesięcy i dopilnowałam najdrobniejszych szczegółów, ale i tak czekały mnie dwie niespodzianki. Podczas kolacji kazano nam spojrzeć w niebo. Nad dom nadleciał śmigłowiec i nagle zaczął padać deszcz płatków róż! Przygotowali to dla nas przyjaciele i było to bardzo romantyczne.
Ale to Erwin obmyślił największą atrakcję wieczoru. Nie wiem, jak to zrobił, bo generalnie jest raczej cichy i powściągliwy. On i jego przyjaciele wyszli przed tłum z sombrero na głowach, niczym mariachi. Usiedli, rozległa się muzyka i nagle bach! Wszyscy podskoczyli i zaczęli tańczyć z gitarami. Oczywiście tylko udawali, że grają, ale skoczna muzyka i ich energiczne ruchy porwały gości. Wszyscy się rozpromienili. Muszę to oddać Erwinowi: jestem artystką, ale to on skradł całe show. To ten moment ludzie przywołują, kiedy wspominają ślub Tiny i Erwina.
Kiedy wszyscy wyszli, udałam się nad jezioro i usiadłam przy jednym ze stolików. Byłam wyczerpana, piękna sukienka mnie uwierała, cieszyłam się, że mogę zdjąć buty, odpocząć i delektować się ciszą. Spojrzałam na udekorowany dom, piękny, po prostu taki, jak chciałam. Potem uniosłam głowę. Bóg zapewnił nam bezchmurne niebo i najwspanialszy księżyc, którego blask oświetlał ogród. Kiedy wpatrywałam się w księżyc, wydawało się, że spogląda wprost na mnie, błogosławiąc mój związek z Erwinem. To było magiczne. Wiedziałam, że na moim ślubie nie będzie padać, ponieważ ktokolwiek cierpiał tak długo jak ja, zasługuje na jakąś nagrodę. Przy każdej rzeczy, którą zrobiłam, każdym wyborze, którego dokonałam – w dniu ślubu i w moim życiu – kierowałam się instynktem i okazało się, że tak właśnie miało być. Pracowałam przez całe życie. Niczego nie otrzymałam za darmo. Po tylu latach ciężkiej pracy i, nie ukrywajmy, trudnych doświadczeniach pragnęłam żyć chwilą z Erwinem i każdego dnia budzić się bez zmartwień, niedostatków i terminarza. Pomyślałam, że osiągnęłam nirwanę. To kompletne szczęście, gdy niczego się nie pragnie. Wspaniale znaleźć się w takim miejscu.
Trzy miesiące później obudziłam się nagle spanikowana. Poczułam się, jakby piorun raził mnie w głowę i prawą nogę. Coś dziwnego działo się z moimi ustami, przez co nie mogłam poprosić Erwina o pomoc. Podejrzewałam, że nie jest dobrze, ale było gorzej, niż sobie wyobrażałam.
Dostałam udaru.
* Historia świadkiem, przyjąłem cięgi / Ale zrobiłem to po swojemu.
** Wszyscy za jednego, a wszystko dla miłości.