- promocja
- W empik go
My name is Woman… BiznesWoman E-BOOK My name is Woman… BiznesWoman - ebook
My name is Woman… BiznesWoman E-BOOK My name is Woman… BiznesWoman - ebook
Czy zdarza Ci się pomyśleć: „Nie lubię swojej pracy”, „Nie chcę się tym zajmować”? Ta książka w wielu historiach pokazuje, że my również czasami czułyśmy się nie na miejscu. Być może zobaczysz w tych historiach siebie i swoje dylematy. Zobaczysz też, że nigdy nie jest za późno na zmianę. Z książki dowiesz się czego nauczyły nas nasze doświadczenia życiowe i biznesowe. Jak przez nie przeszłyśmy i jakie wnioski z nich wyciągnęłyśmy. Przeszłość to lekcje, które warto odrobić. Przekonasz się, że inwestując w swój rozwój pomnażasz swoje bogactwo wewnętrzne a tego nie odbierze Ci nikt, ale też zwiększasz swoją szansę na interesującą pracę, świetne zarobki i lepsze relacje. Jeżeli się rozejrzysz, zobaczysz ludzi gotowych wyciągnąć do Ciebie pomocną dłoń. Dostrzeżesz, że Twoje własne historie i doświadczenia życiowe są fundamentem pod budowę Twojego świata. Że warto być sobą, żyć w zgodzie ze swoimi wartościami i wsłuchiwać się w siebie bo tam są wszystkie odpowiedzi.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958776-1-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
My name is Woman… BiznesWoman
czyli 73 kobiece opowieści ożyciowych doświadczeniach, kształtujących nasze biznesowe decyzje
Szczawno-Zdrój 2020
Wstęp
Przypomnij sobie, jak miałaś pięć, piętnaście, dwadzieścia pięć, czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Każdy Twój wybór, każde doświadczenie, sukces lub porażka kształtowały Twój charakter oraz Twoje podejście do wielu rzeczy: relacji, miłości, macierzyństwa, życia zawodowego.
Myślisz, że Twoje doświadczenia zpiaskownicy nie miały wpływu na wybór ścieżki zawodowej. Ajeżeli miały? Jeżeli to zabawy na trzepaku ukształtowały Twoje podejście do nauki, pracy, biznesu? Zastanawiasz się?
Skoro trzymasz tę książkę wręce iwłaśnie czytasz to, co napisałyśmy, to znak, że nie ma przypadków. Wkilkunastu rozdziałach znajdziesz historie pisane przez życie. Historie, które ukształtowały nasze tu iteraz. Historie zmorałem idobrymi wskazówkami dla każdej kobiety „romansującej” zbiznesem. Historie, które przekonają Cię, że nigdy nie jest za późno, że to Ty itylko Ty masz moc do tworzenia swojej legendy.
Nazywamy się Bizneswoman. Dorastałyśmy wświecie, wktórym prowadzenie biznesu było nie na miejscu. Wczasach, wktórych przedsiębiorczość wpolskiej rzeczywistości raczkowała. Właśnie tymi doświadczeniami chcemy się podzielić. Być może odnajdziesz wnich swoją historię. A może inaczej spojrzysz na to, co sama przeżyłaś.
Zuwagi na nasze doświadczenia dzielimy się również wskazówkami stanowiącymi „credo Biznesłomenek”. Dzięki nim możesz uniknąć pułapek iciemnej strony biznesu.
Nasze historie nie są wyłącznie pasmem sukcesów. To przeszkody, przeciwności, wpadki igotowość do poniesienia porażki, ponieważ zbiznesem jest jak zmałym pieskiem. Na początku wydaje się śliczną maskotką. Na powitanie macha nawet ogonem. Ale za tydzień, miesiąc, dwa miesiące przychodzi twarda rzeczywistość: codzienne spacery bez względu na pogodę, pogryzione buty — własne lub sąsiadki, zdemolowana biblioteka. Jednak ten sam piesek staje się naszym wiernym towarzyszem, wsparciem wtrudnych chwilach, oazą spokoju isatysfakcji, możliwością realizowania swoich marzeń.
Przygotuj się zatem na nietypową opowieść okobietach wbiznesie. Ajeżeli będziesz chciała podzielić się swoimi odczuciami po przeczytaniu tej książki, skontaktuj się znami.
Nazywam się Donna Petra. Jestem matką chrzestną wielu pomysłów iinicjatyw, aoto moja historia iczterech wspaniałych, inspirujących kobiet. Tak się składa, że imię każdej znich zaczyna się na literę M.
Zapraszamy do naszego świata, który cały czas nas wzywa.
Zew przygody
Początki biznesu bywają różne. Zbierasz truskawki, czereśnie lubziemniaki, uprawiasz hazard, uczysz innych, śpiewasz, tańczysz, szyjesz, pracujesz wbarze. Czy masz ztego duże pieniądze? Raczej nie. Ale to często pierwsze samodzielnie zarobione pieniądze, które są tylko Twoje iktóre możesz przeznaczyć na swoje potrzeby. Zaczynasz czuć, czym jest niezależność, ato bardzo przyjemne uczucie. Chcesz je zatrzymać, dlatego szukasz możliwości zarabiania.
Pieniądze nie są jedyną wartością, którą zyskujesz, stawiając pierwsze zarobkowe kroki. Znacznie ważniejsze jest doświadczenie. Uczysz się, co robić, aczego nie robić. Odkrywasz swoje talenty imożliwości. Czujesz powiew wiatru, który już zawsze będzie wiał — czasami woczy, aczasami wplecy. Postanawiasz jednak podążać tą drogą, bo poczułaś zew przygody.
Truskawki itakie tam…
Wyobraź sobie smarkulę zzadartym nosem (nie żebym go zadzierała, po prostu natura mnie takim obdarzyła). Pyskatą idość głośną. Wyobraź sobie także blokowisko, aza nim, jakieś trzysta metrów dalej, plac budowy iciągły warkot maszyn, powstające kolejne ulice, bloki i„dolarowce”, nazywane tak ze względu na niespotykany design (ależ one miały wypasioną windę). Wyobraź sobie miejsce, wktórym godzina powrotu do domu ogłaszana była wszem iwobec słowami: „Bożenaaa, bajkaaa”.
Śmiejesz się? Pamiętasz, októrej była bajka?
Dorastałam właśnie wtakim miejscu, gdzie stary świat — poniemieckie domy, pola iłąki, łączył się znowym — szarymi, podobnymi do siebie blokami. Musieliśmy szukać pomysłów na zabawę, ponieważ jedyną atrakcją była górka, trzepak iławki. Dopiero kilka lat później pojawiła się „wioska indiańska”. Największą frajdę sprawiało nam jednak itak chodzenie wkaloszach po ogromnych kałużach.
Mój blok stał niedaleko torów. To właśnie tory oddzielały te dwa światy. Wokół znajdowały się pola rzepaku, plantacje truskawek iłany zboża, stanowiące znakomite miejsce do zabawy wchowanego.
Na blokowisku uczyłam się wszystkiego, również tego, co zrobić, aby zarobić. Miałam dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy pomyślałam omożliwości „dorobienia” kilku groszy. Byłam bystrym obserwatorem, dlatego truskawkowe pole dało mi do myślenia. Może myślałabym onim nieco dłużej, gdybym nie została przyłapana przez niezadowolonego właściciela pola podczas buszowania wzbożu.
Wramach rekompensaty zaproponowałam mu, że przyjdę z„pracownikami” iwyzbieramy pięć grządek truskawek (grządki okazały się dość długie — od razu zrozumieliśmy, jaka to ciężka praca). Tym oto sposobem złożyłam swoją pierwszą ofertę biznesową. Dogadaliśmy się, amnie, jak już na coś się umówiłam, nie było możliwości, żeby powstrzymać przed działaniem.
Skrzyknęłam koleżanki ikolegów zpodwórka izaprowadziłam do „roboty”. Nie pamiętam dokładnie, ile kosztowały wtedy truskawki — pamiętam za to, że płaciło się wsetkach itysiącach. Pracowaliśmy wpocie czoła, na czworakach. Każdy znas zarobił tyle, ile zebrał łubianek. Ja dodatkowo dostawałam pięćdziesiąt procent od każdej łubianki moich „pracowników”. Musiałam pilnować, aby koszyki były pełne, apięć „zakontraktowanych” grządek zostało dokładnie wyzbierane. Rozliczaliśmy się pod koniec dnia. Rolnik płacił mi, aja mojemu zespołowi.
Pierwsze zlecenie każdy znas odchorował. Bolały nas plecy, ręce inogi. Mieliśmy takie zakwasy, że prawie nie mogliśmy chodzić. Mimo to wracaliśmy na pole wielokrotnie, bo grządek było sporo, amy już wiedzieliśmy, jak to jest zarabiać imieć swoje pieniądze. Wtedy pierwszy raz miałam styczność zzarządzaniem. Dzisiaj nazwałabym to alokacją zasobów — przerzucałam wówczas osoby zgrządki na grządkę, aby podgonić pracę iosiągnąć cel na koniec dnia. Dopiero po roku zrozumiałam, że odpowiadałam nie tylko za rozliczenie ipunktualne przyjście zespołu, ale również za relacje.
Szansa zarobienia pieniędzy przyciągnęła także starszą konkurencję, która zamierzała przejąć naszego rolnika iwprowadzić swoją ekipę zbieraczy. Pan Witek dał mi wtedy biznesową lekcję.
- _Nie zatrudnię was. Umówiłem się już z kimś innym._
- _Ale to smarkacze. My zrobimy to szybciej.
_
- Ich wiek nie ma nic do rzeczy, wbiznesie liczy się słowo. To nie wyścig. Pracują solidnie izasługują na szacunek.
Podczas tej krótkiej rozmowy pokazał, jak ważna jest etyka iumowa, nawet taka, która została zawarta ustnie iwdodatku zdziesięciolatką. Konkurencja nic nie wskórała.
Wiedza ta przydała mi się wielokrotnie. Dzięki niej byłam cennym nabytkiem m.in. dla mojego dziadka, który miał plantacje truskawek isady pod Zamościem. Jeździłam tam na wakacje od dziewiątego roku życia, ale dopiero jak miałam jedenaście lat, mogłam oficjalnie sprzedawać to, co sama zebrałam. ABYŁAM BARDZO ZMOTYWOWANA. Rzecz jasna, najbardziej lubiłam truskawki. Zdarzało mi się jednak zbierać także czereśnie, jabłka iagrest, choć za tym ostatnim nie przepadałam, bo krzaki strasznie raniły ręce.
Podobnie jak dziś, wtedy też sprzedawało się przy drogach. Ja również miałam swój punkt, ponieważ chciałam poznać ten biznes od podstaw. Mój tata chował się wówczas za drzewami ipilnował, aby nic mi się nie stało.
Pierwszy dzień sprzedaży nie był dla mnie chlubą. Zeszło tylko trochę czereśni itruskawek. Po dokonaniu ogólnego rozrachunku okazało się, że wynik był mizerny. Gdy wróciłam do domu (musiałam zabrać ze sobą wszystkie niesprzedane owoce), zaczęłam zastanawiać się, jak mogę zwiększyć swoje możliwości handlowe. Wożenie wiader iłubianek wobie strony na starym wózku nie było moim marzeniem. Wkońcu znalazłam rozwiązanie — nie bez powodu niektórzy twierdzą, że lenistwo jest ojcem wielu dobrych pomysłów.
- Tato, dziadku, zbijecie mi zdesek tabliczkę?
- Ana co Ci tabliczka?
- Bo mam pomysł, jak zwrócić uwagę ludzi przy drodze.
Itak powstało coś, co dziś nazywamy potykaczem. Białą farbą olejną napisałam na deskach zjednej strony: „Zbieram na książki iprzyjemności”, azdrugiej: „Sama zebrałam te wszystkie owoce”. Litery były duże ikoślawe, ale za to widoczne zdaleka. Dziadek itata śmiali się pod nosem, jednak pomogli mi zcałym tym majdanem ulokować się przy drodze. Zmieniłam też sposób sprzedaży. Nie chowałam się za straganem, tylko stawałam przy tablicy zawsze, kiedy zbliżało się auto. Iuśmiechałam się od ucha do ucha.
To był dobry dzień. Kolejnych pięć było równie udanych. Aja poznałam siłę reklamy.
Czego nauczyły mnie te doświadczenia?
1. BĄDŹ ODWAŻNA — NIE BÓJ SIĘ NOWYCH WYZWAŃ, PRZEDSTAWIAJ ŚMIAŁO SWOJĄ OFERTĘ, NAJGORSZE, CO MOŻE CIĘ SPOTKAĆ, TO BRAK ZAINTERESOWANIA. JEŚLI TEGO NIE ZROBISZ, MOŻESZ BARDZO ŻAŁOWAĆ.
2. BĄDŹ KREATYWNA IGOTOWA NA ZMIANY — DZIĘKI TEMU MOŻESZ ZWIĘKSZYĆ SWOJĄ SKUTECZNOŚĆ DZIAŁANIA. OTWARTY UMYSŁ JEST WIĘCEJ WART NIŻ JAKIEKOLWIEK TEORETYCZNE PRZYGOTOWANIE.
3. BĄDŹ PROAKTYWNA — MOTYWACJA DO DZIAŁANIA TO SIŁA NAPĘDOWA WIELU BIZNESÓW. WYCHODZENIE ZINICJATYWĄ JEST KLUCZEM DO SAMOROZWOJU. TYLKO UCZĄC SIĘ NOWYCH RZECZY, TAK NAPRAWDĘ SIĘ ROZWIJAMY.
4. DOTRZYMUJ SŁOWA — KRĘGOSŁUP MORALNY UKSZTAŁTOWAŁ MOJE DECYZJE ZAWODOWE (INIE TYLKO) NA DŁUGIE LATA. ETYKA IDOTRZYMYWANIE SŁOWA TO ZASADY, ZKTÓRYMI ZETKNĘŁAM SIĘ JAKO DZIESIĘCIOLATKA IKTÓRYMI KIERUJĘ SIĘ DO CHWILI OBECNEJ.
Dzisiaj te wyżej wymienione cechy możemy zawrzeć wjednym słowie: przedsiębiorczość. Aja mogę śmiało powiedzieć, że wtym zakresie miałam solidną praktykę.
Wspomnienia zbiznesem wtle
Moment, wktórym zarobiłam swoje pierwsze pieniądze, zapadł mi głęboko wpamięć. Muszę się przyznać — to były pieniądze zhazardu! Zarobiłam je na grze wbączka1, wktórą grywałam ze swoim ojcem. Miałam wtedy jakieś sześć, siedem lat.
Pamiętam, że nasze rozgrywki zawsze doprowadzały do rodzinnych awantur. Tata, szukając naiwnego kompana do zabawy, pozwalał mi wygrać kilka rundek, po czym bezlitośnie ogołacał mnie zcałej zgromadzonej wygranej. Ból porażki dla sześciolatki był nie do zniesienia. Wgniewie krzyczałam oniesprawiedliwym losie młodego człowieka iopechu, który prawdopodobnie towarzyszyć mi będzie do końca życia, ajak te wszystkie zarzuty nie skutkowały tatową skruchą izwrotem pieniędzy, zaczynałam płakać tak głośno, że nawet zmarły by się obudził.
Wtedy do akcji wkraczała mama. Spoglądała na tatę zwyrzutem ikiwając głową, mówiła: „Stary, agłupi”! Icokolwiek to oznaczało, po tych słowach wiadomo było, że przez pewien czas już sobie na pieniądze nie pogramy.
Dziecięcy hazard ostatecznie rzuciłam podczas pewnych słonecznych wakacji spędzanych umojej cioci wZagórzu Śląskim. Kilka niewinnych gierek wpokera zmoim przesympatycznym kuzynem utwierdziło mnie wprzekonaniu, że zarabianie pieniędzy na grze nie jest dla mnie.
Kuzyn — ztych co to do rany przyłóż — potrafił przynieść mi nawet śniadanie do łóżka, awieczorem bez litości ogrywał mnie wpokera. Zuśmiechem na twarzy izpełną satysfakcją. Aciocia ostrzegała!
- Kochanie, nie graj znim, bo kiedy skończył trzy lata, dziadek nauczył go jak oszukiwać wkarty iprzez te karciane sztuczki stracisz wszystkie pieniądze.
Po kilku dniach zrozumiałam, że ciocia naprawdę wiedziała, co jest na rzeczy — ja nie miałam ani grosza, akuzyn wcinał lody, kupione za wygrane pieniądze.
Widać, że do hazardu nie miałam ani serca, ani nerwów, aco najważniejsze — nie miałam po prostu szczęścia. Wygrane pieniądze nie wiadomo kiedy przechodziły do innej kieszeni, ami pozostawał smutek ipowracające wciąż pytanie: „Jak do tego doszło?”.
Ostatni raz dałam namówić się na hazard podczas studiów. Mój ówczesny chłopak był zapalonym kibicem, amnie wciągnęło obstawianie wyników meczów Ligi Europy. Nauczona doświadczeniem zdzieciństwa ipamiętając ból straty, obstawiałam bezpiecznie, czyli małe stawki. Ikiedy byłam bliska wygranej kilku tysięcy złotych (działo się to prawie dwadzieścia lat temu, awtedy była to spora suma)… AC Milan przegrał! Ito zjakąś naprawdę słabą drużyną! Myślałam, że ze złości wybuchnę. Ajuż pławiłam się wluksusach, sfinansowanych zwygranej. Iznowu pojawiła się złość, żal, rozgoryczenie icholera wie co jeszcze. Zhazardem skończyłam raz na zawsze.
Pierwsze zarobione fizyczną pracą pieniądze pojawiły się wmoim portfelu, kiedy miałam osiem, dziewięć lat. Moi rodzice, chcąc dorobić sobie do rodzinnego budżetu, na niewielkim poletku upodnóża Trzech Niedźwiadków uprawiali rzodkiewkę iszczypiorek. Podczas wakacji pomagałam przy zbiorach iwwiązaniu warzyw wmałe pęczki, które potem sprzedawaliśmy na zielonym rynku. Zajęcie było na tyle intratne, że rodzice zajmowali się nim kilka lat. Ja zkolei niezbyt lubiłam tę pracę, bo była monotonna ipowtarzalna. Do dzisiaj nie lubię takich czynności, ale jak już muszę je wykonywać, to robię to znależytą starannością.
Czasami również pomagałam rodzicom wzbiorze czereśni wSadach Dolnych. Najbardziej wtej pracy podobało mi się bezkarne chodzenie po drzewach. Mama, która zazwyczaj panikowała przy każdej mojej wyprawie na drzewo wrodzinnym ogrodzie, wprzypadku zarobkowych zbiorów odpuszczała.
Rodzice produkowali niezliczone ilości soków, dżemów ipowideł, atakże owoców zasypywanych cukrem. Zbieranie agrestu czy porzeczek nie było pasjonujące, ale przyniosło mi pierwsze uczciwie zarobione pieniądze. No inauczyłam się, że trzeba targować się ocenę wiaderka zebranych owoców. Ale im więcej obowiązków dostarczało mi przetwórstwo, tym bardziej nie lubiłam tych zajęć. Gdy miałam jedenaście lat, rzuciłam je na stałe.
Rok później miałam inny pomysł na wzbogacenie się — waluta obca, akonkretnie dolary — znaczy się przemyt. Podczas powrotu zwakacji wBułgarii dolary przewoziłam wlewym bucie. To był czas (koniec lat osiemdziesiątych), kiedy wiele osób wyjeżdżających na wakacje zajmowało się drobnym handlem. Za granicą sprzedawało się różne towary, ado kraju przywoziło tzw. zieloną walutę.
Nie było to do końca legalne. Na lotnisku byłam bardzo przestraszona ijuż nigdy nie wykazałam się inicjatywą wtej materii. Wtedy przekonałam się, że ani hazard, ani przemyt nie jest mi pisany. Na szczęście.
Zzarabianiem pieniędzy dałam sobie spokój na kilka lat, aż do końca liceum. Wówczas rozpoczęłam przygodę związaną zprzekazywaniem wiedzy, ale to już inna historia.
CZEGO NAUCZYŁY MNIE TE DOŚWIADCZENIA?
1. HAZARD TO HAZARD. WJEDNEJ CHWILI MASZ IWJEDNEJ CHWILI TRACISZ. JEŚLI CHCESZ CIESZYĆ SIĘ PIENIĘDZMI DŁUŻEJ, WYBIERZ INNY SPOSÓB.
2. WARTO PRÓBOWAĆ RÓŻNYCH PROFESJI, BO TYLKO WTAKI SPOSÓB MOŻESZ PRZEKONAĆ SIĘ, CO SPRAWIA CI PRZYJEMNOŚĆ. ADOBRZE JEST, GDY PRACA JEST PRZYJEMNOŚCIĄ.
3. WDZIECIŃSTWIE MOŻNA ODNALEŹĆ ZAWODOWE KORZENIE.
Podróże wzbogacają
Początek lat dziewięćdziesiątych. Zimny grudzień. Przez puste iciemne miasto rodzice odprowadzają mnie do autobusu. Czuję, jak wali mi serce — pierwszy raz jadę sama za granicę ito od razu do Berlina Zachodniego. Niełatwo było ich przekonać, ponieważ wyjazd wypadł znienacka — kilka dni wcześniej do naszych drzwi zapukał kolega zzespołu pieśni itańca. Chciał, abym zastąpiła starszą koleżankę podczas zagranicznych występów.
Zasypiam oparta oszybę autobusu. Budzę się na granicy między Berlinem Wschodnim aZachodnim, kiedy do środka wchodzą celnicy. Zaczyna się sprawdzanie dokumentów. Potem każą wziąć bagaże iprzejść do hali obok. Do dziś nie wiem, jak wśród naszych rzeczy znalazły się czapki ikołnierze zlisa (srebrny irudy) oraz kilka wagonów Marlboro. Jeden taki wagon znalazł się wmoim bagażu. Celnik, spoglądając na mnie ze zdziwieniem, zapytał:
- Twoje?
- Moje — odpowiedziałam pewnie.
- Jesteś za młoda na taką ilość papierosów — popatrzył na mnie, zerkając do paszportu, po czym uśmiechnął się iwłożył wagon Marlboro do mojej torby.
- Możesz iść do autobusu.
WBerlinie Zachodnim zatrzymujemy się wsamym centrum, przy czterogwiazdkowym hotelu. Wchodzę inie wierzę własnym oczom — wszystko się świeci iskrzy m.in. ogromne kryształowe żyrandole igigantyczne choinki przyozdobione błyszczącymi jabłuszkami. Magia. Wpokoju, który dzielę zkoleżanką, olbrzymie łoże iwspaniały widok zokna na rozświetlone miasto. Zaczyna prószyć drobny śnieg. Czuję się bajkowo.
Wieczorem koncertujemy whotelu ibawimy się wśród gości. Po kolacji otrzymujemy papierowe torebki zpamiątkami ikopertą. Do koperty nie zaglądam, bo bardziej interesuje mnie wspólna zabawa — zawsze po koncercie imprezujemy wswoim towarzystwie. Na drugi dzień okazuje się, że za występy — które sprawiły mi tyle frajdy — otrzymałam wkopercie „kieszonkowe”. Są to moje pierwsze zarobione wżyciu pieniądze. Można powiedzieć, że wytańczone.
Kolejnego dnia mamy chwilę dla siebie, dlatego postanowiłyśmy zkoleżanką wybrać się do największego domu towarowego wBerlinie. Sklep jest olbrzymi, ma ruchome schody imnóstwo świątecznych dekoracji. Zewsząd słychać muzykę. Chodzę od stoiska do stoiska izastanawiam się, co kupić. Jest tego tak dużo, że nie wiem, co wybrać. Otwieram różowe pudełko znadzieją na piękną pomadkę, ale okazuje się, że to tylko pędzelek. Wkońcu wracamy do hotelu. Wszystko wiruje mi wgłowie znadmiaru wrażeń… Tymczasem starsi koledzy ikoleżanki zzespołu siedzą spokojnie na miękkich sofach. Nie wydali pieniędzy, bo wich opinii warto je przywieźć do Polski. Robię więc to samo i wracam zkopertą do domu.
- Mamo, weź — mówię po powrocie, wręczając kopertę rodzicom.
- Nie. To są Twoje wypracowane pieniądze, zatrzymajje. Odłóż. Na pewno przyjdzie czas, kiedy bardzo Ci się przydadzą.
Mają rację. Rok później wraz zzespołem znowu wyjeżdżam na koncerty. Tym razem do Francji. Wzwiązku ztym tata wymienia mi marki na franki.
WParyżu dzielimy się na grupy iruszamy wmiasto. Jest tyle do zobaczenia! Wkońcu to jedno znajsłynniejszych miast świata. Katedra Notre Dame, wieża Eiffla, Łuk Triumfalny, parki i… ujmujące oblicza eleganckich paryżanek. Blichtr Champs-Élysées iurok Montmartre. Kolejny sen, który przeżywam na jawie.
Takich wyjazdów do Francji było jeszcze kilka wnastępnych latach. Niekiedy za wytańczone kieszonkowe zdarzało mi się robić drobne zakupy iprezenty dla najbliższych, ale zawsze przywoziłam też parę groszy do domu. Odkładałam, bo życie lubi zaskakiwać ipieniądze są wtedy jak znalazł.
Całe kieszonkowe zdarzyło mi się wydać tylko raz. Lato było wówczas wyjątkowo upalne ipo szaleństwach wydatkowych zprzyjaciółką zachciało nam się pić. Wchodzimy do malutkiego butikowego sklepiku. Szukamy wody do picia. Oczywiście najtańszej. Przeglądamy całą ścianę znapojami idopiero na dolnej półce znajdujemy jedyną, na którą nas stać. Tania nie jest, ale to wkońcu Paryż. Sprzedawca jednak zachęca, aby nie brać tej wody, tylko inną, droższą. Grzecznie odpowiadamy: „Merci”. Sprzedawca nadal proponuje nam inną wodę zamiast tej, którą wybrałyśmy. Obstajemy przy swoim. Chcemy tylko tę ikoniec. Sprzedawca jeszcze próbuje nas przekonać, ale wkońcu daje za wygraną. Wychodzimy ze sklepu zcudownie „mokrą” wodą. Spragnione, stajemy zaraz za rogiem iotwieramy butelkę. Piję pierwsza, szybko podaję koleżance. Ta łapczywie łyka i…wybuchamy śmiechem — woda jest słona.
Czego nauczyły mnie te podróże?
1. DOCENIAJ KAŻDE PIENIĄDZE, KTÓRE ZARABIASZ, NAWET JEŻELI SĄ TO NIEWIELKIE KWOTY. NIE WIESZ, KIEDY MOGĄ SIĘ PRZYDAĆ.
2. WYPŁACAJ SOBIE WYNAGRODZENIE ZKAŻDEJ OTRZYMANEJ SUMY, PRZECIEŻ CIĘŻKO NA TO PRACUJESZ. OSZCZĘDZAJ. BUDUJ SWOJĄ NIEZALEŻNOŚĆ FINANSOWĄ IDOBRE NAWYKI.
3. JEŚLI MOŻESZ, PODRÓŻUJ, NAWET NIEDALEKO — PODRÓŻE NAPRAWDĘ UCZĄ. ROZWIJAJ SWOJE PASJE, HOBBY, ROZPOZNAWAJ WŁASNE TALENTY.
4. OBSERWUJ INNYCH, STARSZYCH IMŁODSZYCH, IWYCIĄGAJ WNIOSKI. OTACZAJ SIĘ LUDŹMI, KTÓRZY SĄ DLA CIEBIE PRZYKŁADEM LUB INSPIRACJĄ.
5. PRZY ZAKUPACH NEGOCJUJ, TO SIĘ OPŁACA. IPAMIĘTAJ, ŻE CZASAMI WARTO USTĄPIĆ, ABY DWIE STRONY BYŁY WIN-WIN, INACZEJ REZULTAT NEGOCJACJI MOŻE MIEĆ GORZKO-SŁONY SMAK.
Każda praca czegoś uczy…
Złotówkę. Tyle, ile kosztowała guma balonowa Donald. Taka zobrazkową historyjką. Tyle dostałam za koszyk truskawek, na zbieranie których zabrał mnie starszy osześć lat brat. To był początek lat siedemdziesiątych. Bułka kajzerka kosztowała 40 gr, oranżada 1zł i40 groszy, achleb 4 zł. Nic więcej ztego czasu nie pamiętam, choć byłam już ośmiolatką. Przypuszczam więc, że moje pierwsze zarobione pieniądze nie wywarły na mnie wielkiego wrażenia inie wpłynęły znacząco na mój dziecięcy standard życia, chociaż okrzyk: „Mamooo, rzuć mi złotówkę na gumę do żucia” rozlegał się pod naszym oknem dość często.
Kolejne podejście do zdobycia finansowej niezależności zrobiłam dopiero wliceum. Wraz zdwiema koleżankami znalazłyśmy wakacyjną pracę wdrukarni RSW „Prasa-Książka-Ruch” przy ul. Piotra Skargi we Wrocławiu. Miałyśmy skończone szesnaście lat iza zgodą rodziców mogłyśmy legalnie pracować. Praca była „dorosła” — na zmiany. Od szóstej do czternastej jeden tydzień, adrugi od czternastej do dwudziestej drugiej.
Do dziś pamiętam to szczególne uczucie izapach świtu, gdy opiątej rano jechałam prawie pustym tramwajem do drukarni. Jakież to było ekscytujące!
Praca była dość monotonna. Wszystko oczywiście robiła maszyna, my jedynie nakładałyśmy na taśmę wydrukowane już strony wodpowiedniej kolejności. Itak przez osiem godzin.
Przez dwa tygodnie zarobiłam chyba z1200 zł. Ale był to rok 1978. Nie ukrywam — wszystko wydałam na zaplanowany wyjazd na obóz: na drobne kosmetyki, strój kąpielowy ina kieszonkowe. Dzięki temu rodzice nie musieli mi już nic dawać. Aja wyposażyłam się wtaki luksusowy artykuł, jak dezodorant DRIADA, produkowany przez Pollenę. Marzył mi się co prawda FA albo 8x4, ale te można było kupić tylko wPewexie.
To były przaśne czasy: kartki na cukier, mięso, wyroby czekoladopodobne, talony na buty isamochody. Schyłek gierkowskiej epoki. Okazji do zarobienia nie było wiele. Zresztą rodzice, oboje pracujący wbudżetówce, stawiali przede wszystkim na naukę. Miałam mieć dobre stopnie iwprzyszłości zdawać na studia. Do zarabiania pieniędzy specjalnie mnie nie zachęcali. Może dlatego, że prowadzenie biznesu wtamtym czasie naprawdę nie było łatwe. Bardzo często słyszałam wdomu, że my się do biznesu nie nadajemy. Dlatego się do niego nie rwałam.
Wkrótce miałam jednak przekonać się, że własna działalność — wtym przypadku świadczenie usług krawieckich — może przynieść bardzo atrakcyjne korzyści.
- Mam coś dla Ciebie — oznajmiła mama, robiąc tajemniczą minę.
- Co takiego? — zapytałam zoczywistą ciekawością.
- Sama zobacz! — zaciągnęła mnie do swojego pokoju.
Na środku stała nowiutka maszyna do szycia na licencji Singera, model 833.
- To za zdaną maturę — podkreśliła, żeby nie było, że tak za nic taki prezent.
Nie posiadałam się zradości. Kosztowała niemało, amama pojechała po nią pociągiem aż do Nysy. Kuzynka, która odwiedzała koleżankę, dała cynk, że są wsklepie. To był rarytas itrzeba było mieć naprawdę szczęście, żeby trafić na taką okazję, bo wbiednych latach osiemdziesiątych na wszystko się polowało. We Wrocławiu ludzie rozdrapaliby te maszyny wciągu godziny. Awmałej Nysie postały kilka dni, zanim się wieści rozniosły po okolicy.
Maszyna do szycia nie miała wyznaczyć mojej zawodowej przyszłości. Przecież miałam się uczyć inajlepiej iść na studia. Ale wsklepach było NIC. Amagazyn Burda (zwykrojami), dostępny wsalonach Empik-u, rozbudzał marzenia.
Mama wykombinowała, że mając maszynę, będę mogła obszyć rodzinkę. Poszłam więc na kurs krawiecki irozpoczęłam przygodę zszyciem. Wkrótce wszyscy wkamienicy wiedzieli, że coś mogę skrócić lub poprawić. Za te drobne usługi nie brałam pieniędzy, ale odbierałam to sobie wprzysługach. Wtedy nie miałam zielonego pojęcia, że rozliczam się wbarterze. Byłam jednak bardzo zadowolona. Sąsiadka znaprzeciwka na przykład odwdzięczała się gotowaniem. Ja jej trzasnęłam firanki zfalbankami, aona za to ruskie pierogi. Ja jej poszewkę na poduszkę, aona mi knedle ze śliwkami. Ja jej dżinsy skróciłam, aona przynosi pachnący cynamonem, zapiekany ryż zjabłkami. Oczywiście nie było to pasmo samych sukcesów. Gdy ucięłam za długie nogawki ipodwinęłam, okazało się, że jedna jest krótsza odobre dwa centymetry. Ico teraz? Stres był ogromny, bo spodnie zkomisu, przywiezione zzagranicy, nie było szans na kupno drugich takich samych. Musiałam się przyznać do błędu.
- Pani Gieniu, bardzo przepraszam, ale źle mi się obcięło nogawkę.
Igdy już prawie obiecałam, że dożywotnio wramach rekompensaty będę jej szyła za darmo, sąsiadka ze spokojem przymierzyła spodnie iokazało się, że to ta krótsza nogawka ma właściwą długość. Mimo tych potyczek zcentymetrami to był naprawdę złoty interes.
Moja mama preferowała kuchnię zmięsem, ado knedli, pierogów, pyz ipodobnych mącznych dań nie miała jakoś pociągu, więc korzystałam bez skrupułów.
Czego nauczyły mnie te doświadczenia?
1. MUSISZ CZUĆ, ŻE TO, CO DOSTAJESZ ZA SWOJĄ PRACĘ, MA WARTOŚĆ. INACZEJ NIE BĘDZIESZ ZMOTYWOWANA DO DZIAŁANIA.
2. CZASAMI TO, CO ZAROBISZ, NIE WYSTARCZY CI NA LUKSUSOWY DEZODORANT. MOŻESZ KUPIĆ TAŃSZY. WAŻNE, ŻE NIE BĘDZIESZ ŚMIERDZIAŁA POTEM.
3. NAWET JAK CI MÓWIĄ, ŻE SIĘ DO BIZNESU NIE NADAJESZ, PRÓBUJ. ZAWSZE SIĘ CZEGOŚ NAUCZYSZ. NA PRZYKŁAD SZYĆ. PRZYDA SIĘ NAWET PO LATACH — WSZYCIU MASECZEK PODCZAS PANDEMII.
4. NAGRODĄ ZA TWOJĄ PRACĘ NIE ZAWSZE MUSZĄ BYĆ PIENIĄDZE. CZASAMI PIEROGI TEŻ SĄ OK.
Barowe opowieści
Jak chyba większość dzieci zmojego pokolenia pierwsze pieniądze zarobiłam na truskawkach. Lepiej jednak pamiętam ziemniaki, które zbieraliśmy uznajomego rolnika. Nagrodą na zakończenie wykopek było wielkie ognisko zpieczeniem ziemniaków. Ogień płonął, iskry sypały się wniebo, amy zebrani dookoła śpiewaliśmy, rozmawialiśmy ibawiliśmy się do późnej nocy. Ten zapach ismak ziemniaków zogniska mam wpamięci do dziś. Tak jak brudne ręce ibuzię, poparzone podniebienie itrochę wypalonych dziur wubraniu. No iwrozliczeniu dostawaliśmy kilka worków ziemniaków, które na zimę były jak znalazł. Wtedy często kupowało się je na worki iprzechowywało wpiwnicy.
Wzakamarkach pamięci znajduję jeszcze obraz, jak zbieramy do słoików stonkę (którą, jak wiadomo, podesłali nam Amerykanie2). Pięknie wyglądały te słoiki pełne żółto-czarnych stworzonek. (Właśnie zdałam sobie sprawę, że nigdy nie dowiedziałam się, co znimi robili. Ichyba nie chcę tego wiedzieć). Nikt nam za to nie płacił, to był tzw. czyn społeczny.
------------------------------------------------------------------------