- nowość
- promocja
- W empik go
My, trans - ebook
My, trans - ebook
Ta książka jest o ludziach, którzy szukają siebie i czasem błądzą. Jest o państwie, które w niczym nam – osobom trans i ich rodzinom – nie pomaga, ale za to systemowo nas upokarza. Jest wreszcie o Kościele, który – czy tego chcemy, czy nie – jest w Polsce instytucją ważną, aspirującą do wyższych celów, celowo jednak lub z bezmyślności poniżającą wiernych ukrytych za skrótem LGBTQ+.
[ze wstępu]
Stale towarzyszy im lęk, samotność, poczucie zagubienia. Cierpią na depresję, a nierzadko podejmują próby samobójcze. Boli ich brak tolerancji i zrozumienia w społeczeństwie. A pragną tak niewiele: wieść normalne życie. W tej książce poznajemy Wiktorię, Annę, Pawła, Feliksa i innych… Społeczność na co dzień ukrytą, ale tym bardziej potrzebującą mocnego, pewnego swoich racji głosu, który powinni usłyszeć wszyscy.
Oto zbiór poruszających wywiadów z osobami transpłciowymi, a także ich rodzicami, psycholożką, adwokatką, aktywistką i… księdzem, przełamujących tabu i otwierających oczy na potrzeby drugiego człowieka.
Piotr Jacoń – dziennikarz TVN24. Autor m.in. reportażu o rodzicach osób transpłciowych Wszystko o moim dziecku oraz cyklu rozmów Bez polityki. Pracował w Radiu Plus, Radiu Gdańsk i w „Dzienniku Bałtyckim”. Mieszka w Gdyni.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7147-157-5 |
Rozmiar pliku: | 973 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wracam do My, trans po latach. Poważnie brzmi to „po latach”, a przecież od wydania książki minęły ledwie trzy lata, a nie kilka dekad. I to pierwszy paradoks po tej odroczonej lekturze. Że tak wiele się zmieniło. Moja pierwsza książka jest zapisem świata z innej epoki. Jest jak pamiętnik – zbiór historii z przeszłości, zatrzymany w czasie i jednocześnie jakby z czasu wyrwany, bo pozbawiony ciągu dalszego.
Bohaterki i bohaterowie My, trans opowiedzieli wtedy o swoim życiu tak, jak czuli; tak, jak umieli; tak, jak rozumieli i tak, jak pozwalały im na to słowa, których wtedy używali. Co nie oznacza, że teraz, z nowymi doświadczeniami tej samej przeszłości, nie opowiedzieliby inaczej – coś bardziej niż wtedy akcentując, coś pomijając lub nazywając zupełnie po nowemu. Sam tak mam. Historię Wiktorii, transpłciowej młodej kobiety, która jest moją córką, uczę się opowiadać ciągle na nowo. Nie, nie chodzi o lawirowanie między faktami. Chodzi o umiejętność odsiewania tego, co w tej opowieści fundamentalne, od tego, co powierzchowne, mało istotne, incydentalne. I chodzi oczywiście także o język. Gdy pisałem wstęp do pierwszego wydania My, trans, w jednym z pierwszych zdań użyłem słowa „syn” w kontekście przeszłości mojej córki… I teraz mam dreszcze na to wspomnienie. Pamiętam oczywiście mój tok rozumowania, zakotwiczony w pamięci o dziecku, które przez ponad dwadzieścia lat rosło na moich oczach i miało jakoś tam określoną płeć, a które to określenie okazało się pomyłką. Teraz wiem i ona to wie, że od początku była transpłciową osobą, która jednak do świadomości swojej tożsamości musiała dojrzewać latami. Dlaczego jednak pisząc My, trans, ciągle tak bardzo trzymałem się tego, co pomylone, a więc nieprawdziwe, a tak trudno było mi zobaczyć i nazwać Wiktorię prawdziwie i bez krzywdy?
Gdy teraz o niej piszę, robię to właśnie tak: „młoda transpłciowa kobieta, która jest moją córką”. Tymi słowami i w tej kolejności – by podkreślić jej dojrzałość i niezależność. I by siebie wobec niej dobrze zdefiniować. Piotr Jacoń nie jest ojcem transpłciowego dziecka – jest ojcem dwóch młodych kobiet: Wiktorii i Heleny. Teraz gdy to piszę, Wiktoria ma 24 lata, jest po studiach psychologicznych, jest młodą osobą, która prowadzi swoje, osobne życie, podobnie osobne jak Helena, która jest pięć lat od niej młodsza. Każda z nich jest inna i różni je nie tylko tożsamość płciowa.
I to jest kolejna zmiana, która tak bardzo rzuca mi się w oczy po lekturze My, trans trzy lata od premiery tej książki. Jak bardzo nasze życie okazało się wielowątkowe, choć wtedy wydawało się, że będzie zdominowane przez jeden wątek. Ten z przedrostkiem „trans”. Jest inaczej – nasze życie jest bogatsze, także o setki spotkań z osobami, dla których nasza rodzinna historia okazała pokrzepieniem, a My, trans przewodnikiem po nieznanym dotąd terenie. Przede wszystkim nasze ŻYCIE JEST – a wydawało nam się tych kilka chwil po wyoutowaniu Wiktorii, że właśnie być przestaje. I nie daje żadnych nadziei na poczucie zwyczajności.
Drugie wydanie książki uzupełnione jest o przypisy, zwłaszcza w miejscach, gdzie używane są słowa lub dane już nieaktualne albo niewystarczająco precyzyjne.
Niech ta lektura będzie dla Was wstępem do rozmowy – nawet nie o samej transpłciowości – wstępem do rozmowy o relacjach. I o miłości. Bo wyoutowanie to rodzaj wyznania miłości – do siebie, bo oto udało mi się odnaleźć jakąś ukrytą dotąd prawdę o mnie; i do osób, z którymi tą prawdą chcę się podzielić. Chyba nie warto tego wyznania zmarnować…ZABIJ MNIE
Nie wiedziałam, co to jest dysforia. Nic nie słyszałam o trans. Coś kiedyś było o gender, ale to mówili politycy, więc też nie za bardzo rozumiałam, o co chodzi. Wszystko, czego dowiadujesz się w jakimś sensie o sobie, jest albo zasłyszane, albo znalezione w miejscach typu Pornhub – gdzie widzisz dziewczynę z penisem i nie ogarniasz, jak z nią jest.
I to przecież przekierowuje cię na niewłaściwą ścieżkę...
Tak, to była niewłaściwa ścieżka...
Bo ten Pornhub to jest po prostu seks, więc możesz pomyśleć: hmm, to taki rodzaj zboczenia?
Tak, w związku z tym całe życie byłam przekonana, że to jest rodzaj zboczenia, dziwactwa. Że to taki fetysz.
Idziesz w te rejony seksualności, erotyki i w związku z tym oddalasz się od istoty sprawy. Od tożsamości płciowej.
Jasne, że się oddalam. Ale pod ręką nie mam nic, co mnie do niej przybliży! W szkole nikt o tym nie uczył. Mam więc tylko taki rodzaj „wiedzy”. I przez pryzmat tej „wiedzy” mogę o sobie myśleć właściwie tylko w jeden sposób. Źle.
Ale ciągle tej wiedzy szukałaś...
Tak, ale nie było sposobu, żeby dojść do tych właściwych informacji, nie zaliczając po drodze wszystkich innych... które powodowały, że czułam się jak... szmata.ALDONA
Po rozmowie z nią płakałem. Nie wytrzymałem tego, co mówiła i jak o tym opowiadała. Emocjonalny rollercoaster. Jej łagodnie uśmiechnięta twarz nagle tężała. Na rozmowę zaprosiła mnie do swojego krakowskiego mieszkania. Siedzieliśmy w pokoju, w którym zdarzało jej się wróżyć. Na stole karty, magiczne kamienie, w powietrzu kadzidełka. A w szafie tęczowa flaga z napisem: „Jesteś moim dzieckiem. Nie ideologią. Mama”. Zapis tej rozmowy jest dość surowy i jednoosobowy. Uznałem, że Aldonie nie należy przeszkadzać.
Nie. Syn nie był szczęśliwy. Absolutnie żadnych przyjaciół. Jedna jedyna koleżanka od podstawówki, a i ta wyjechała z Polski. Jedyne towarzystwo to telefon, esemesy, maile i gry komputerowe. W naszym mieszkaniu nigdy przez 19 lat nie było żadnego kolegi. Najpierw myślałam, że to taki charakter. Człowiek skryty, introwertyczny, ale znakomicie się uczył. Matka dopatruje się cech niezwykłych w swoim dziecku, więc wydawał mi się taki ponadprzeciętny. Języki, konkursy. Przed maturą błagał mnie, żeby nie tańczyć poloneza. Wtedy pomyślałam, że jest homoseksualistą.
Okropnym momentem było bierzmowanie. Ponieważ ona w ogóle nigdy nie chciała być w jakiejś grupie. Z powodu mojej mamy zmusiłam ją do bierzmowania. I zrobiła niesamowitą rzecz. Mam nawet zdjęcie. Moja córka ma 1,85 wzrostu. Zapytała, czy kupię jej cylinder. Zamówiła to sobie przez internet, ubrała ten cylinder na głowę, miała czerwony krawat i nie ściągnęła tego cylindra w kościele. Miała wtedy w tym cylindrze chyba ze dwa metry wzrostu. To był bunt. Nie przeciwko religii. Przeciwko temu, że ja jej kazałam tam być. A ona błagała, żeby nie.
Bałam się o nią, bo zastanawiała mnie ta samotność. Pomyślałam sobie: „Boże, co to będzie za dziwny człowiek?”. Więc wymyśliłam historię, że będzie bakteriologiem i będzie w zamkniętym instytucie naukowym badała bakterię, która uratuje ludzkość.
Była druga w nocy, jak weszłam do pokoju syna. Grał na komputerze. Popatrzyłam na niego i mówię: „Karol, muszę cię o coś zapytać. Powiedz mi, czy ty jesteś homoseksualistą?”. On się odwrócił i krzyknął: „Nieee!”. Aha, myślę, jest, trafiony. Dwa tygodnie później siedzimy w kuchni, pijemy kawkę i słyszę: „Mamo, muszę ci coś powiedzieć. Ja nie jestem homoseksualistą. Ja jestem bi”. „Hmm, to powiedz mi coś więcej o tym «bi»”. I wtedy ona – teraz już będę mówić „ona” – usiadła obok mnie i zaczęła płakać. I poprosiła, żebyśmy poszły do lekarza.
Znalazłyśmy klinikę w Krakowie i – nie zapomnę tego nigdy – z gabinetu wychodzi lekarz, podchodzi do mojego dziecka i pyta: „Jak się mam zwracać? Damsko czy męsko?”. „Damsko...” I lekarz wyciąga rękę do mojego syna i mówi: „Witam panią”. I to był, powiem szczerze, punkt zwrotny mojego życia. Siedziałam na tym korytarzu i mówiłam sobie: „To jest moja córka. To jest moja kobieta”.
A zaraz potem zaczęłam tak strasznie ryczeć, bo pomyślałam – dziwnie krążą te myśli człowieka – że ja już jej nie kupię konika Pony. Kiedy ja to nadrobię? Więc tego dnia pojechałam do sklepu i kupiłam jej przynajmniej... różowe skarpetki.
Następnego dnia (szybko to poszło) poprosiła: „Chodź ze mną do sklepu. Chciałabym mieć damskie rzeczy”. I poszłyśmy. Oczywiście trudno mi ją było przekonać, że musi mieć rozmiary XL, bo jest dużą osobą. Ona chciała „eski” i „emki”. Kupiłyśmy pierwszą spódniczkę, pierwszą bluzkę. Wróciłyśmy do domu, ale ja nie mogłam sobie darować. Pojechałam sama do tego centrum handlowego i poszłam do sklepu z bielizną. Pracowały tam młode dziewczyny, powiedziałam, że jutro przyjdę z córką. Uprzedziłam, jak jest. Jakie one były fantastyczne następnego dnia! Takie uprzejme, nic nie dały po sobie poznać. Wybierały biustonosze, przynosiły te wszystkie haftki, przedłużenia. No, coś pięknego. Miałam dla nich wieki szacunek. Parę dni później pojechałam w delegację i wtedy kupiłam mojej córce pierwsze silikony. Bardzo się cieszyła. I tak... uczyłam się... mojej córki. I tak trochę zamazywałam obraz mojego ukochanego syna. Syna, z którego byłam dumna, w którym byłam tak zakochana, który był taki mądry, który tak imponował mi wszystkim. Swoją urodą, swoimi zdolnościami, pomysłami... no, a teraz to było takie trochę... brzydkie kaczątko, które nagle ma te buciki, te rajstopy, spódniczkę. Musiałam się tego uczyć.
Dużo grała w gry komputerowe. Międzynarodowe. Więc ciągle w pokoju były echa różnych osób. Słyszałam te głosy i myślałam, że może to różnica pokoleń, że oni tak mają – nie muszą się spotykać na żywo, bo spotykają się tak. W realu to tylko chodziła na konwenty fanów gier fantastyki. Powiedziała mi kiedyś: „Zawieź mnie tam”. Pojechałyśmy, patrzę, a tam ludzie z bajki. Wszyscy są przebrani. Pamiętam, że nie wróciła wtedy na noc. Rano przyszła w takim pięknym czarnym płaszczu z wełny. Miała taką obróżkę na szyi i takie fajne uszka. Popatrzyłam na nią i myślę sobie: „Ona jest zaczarowana”. I to prawda. Ona była szczęśliwa. Bo była przebrana.
Miała skalpel z takim długim ostrzem, bo lubiła kleić figurki z plastiku. Przyszła do kuchni. Usiadła przy stole, bo zwykle tam rozmawiamy. „Mamo, popatrz. Tym by się dobrze cięło”. Niby ot tak rzuciła. Ale dwa dni później pierwszy raz zobaczyłam piżamę, pościel... we krwi. Zaczęłam się córce przyglądać. Na rękach zobaczyłam znaki, zobaczyłam na nogach, zobaczyłam na brzuchu. Coraz bardziej było to widać... Były takie chwile – ja w delegacji, ona dzwoni o północy, rycząc, wrzeszcząc. „Przyjedź po mnie!” „Gdzie jesteś?” „W Krakowie pod Teatrem Słowackiego”. Siedziała na ziemi po turecku i cięła się. A ja nie mogłam nic zrobić. Nie mogłam wrócić. To było okropne. Wtedy pocięła się tak strasznie, całe nogi. I pokazała mi to. Tego się najbardziej boję. Do dzisiaj sprawdzam jej piżamę. Nie szpieguję, absolutnie, tylko to łóżko obsesyjnie sprawdzam. Zwierzyłam się koleżance: „Ania, ja mieszkam na czwartym piętrze. Nie ma u nas windy. Mówię, Ania, ja tak idę po tych schodach i tak sobie myślę, czy w tym łóżku znowu zobaczę zarżniętego kurczaka”. A ona: „Dlaczego to tak nazywasz?”. „Bo to było tyle krwi. Tyle krwi. I nie masz na to żadnego wpływu”.
Zaczęłam po nią jeździć do pracy. Pomagała w barze. Chciała być barmanką. To była pierwsza, druga w nocy – ludzie jeszcze przy stolikach. Słyszałam, co o niej mówili. „Popatrz, jakie dziwadło. Przecież ma cycki, a ty mówisz, że to jest facet”. Te spojrzenia niektórych panów... Czekałam w samochodzie, byłam tak strasznie zmęczona, już sobie pomyślałam, że usnę, i w końcu przyszła. Jeszcze zanim otworzyła drzwi, płakała. Wsiadła i zaczęła wyć. To był wrzask. Na zewnątrz noc, cisza, a tu taki płacz, szloch. Pytam ją: „Powiedz mi, Emilia, co mogę zrobić, żeby ci pomóc”. I ona wtedy popatrzyła na mnie: „Zabij mnie...”. Gdybym miała broń – ja jestem emocjonalnym człowiekiem – to zabiłabym ją i siebie. Tylko żeby szybko to zrobić. Żeby to przerwać.
Wie pan, kto mi powiedział o tych słowach prezydenta? Córka do mnie przyszła. „Czy ty to słyszałaś? On powiedział, że LGBT to nie ludzie, to ideologia!” Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ważne są słowa prezydenta. Nie sądziłam, że to ma tak ogromny oddźwięk i znaczenie w myślach, w duszach, w życiu naszych transpłciowych dzieci. One tego słuchają. A moja córka cięła się wtedy regularnie. I to jest tak ważne, żeby ich nikt nie poniżał, żeby były zaakceptowane. Żeby były równe z nami. Różne, ale równe. I wtedy kupiłam tęczową flagę. Napisałam na niej: „Jesteś moim dzieckiem, nie ideologią”.
Kościół? Jestem z bardzo wierzącej rodziny. Wychowana byłam przez bardzo, bardzo katolicką mamę, która jest wyznawcą pana Rydzyka. Sama wiele dobrego zrobiłam dla Kościoła. W Krakowie, w Łagiewnikach, tam gdzie jest Muzeum Jana Pawła II, pomagałam zaprzyjaźnionym zakonnicom. Szanowałam Kościół, wydawało mi się, że jest instytucją, która pomaga ludziom. I nawet rozumiałam tę moją mamę, która słucha swojego radia, a o dziewiątej odmawia różaniec, kupuje sobie gazetę – myślę, dobrze, niech sobie mózg rozwija. Ale jak usłyszałam, co mówi ksiądz Jędraszewski o tęczowej zarazie, to po prostu było coś okropnego. To był dla mnie szok. Tak wielki, że dokonałam aktu apostazji. Nie było to łatwe i to mnie jeszcze bardziej dobiło, jak nagle z tej dobrej stałam się tą złą i doznałam po prostu pogardy. Potraktowano mnie, jakbym była nienormalna. Bunt nastał we mnie tak wielki, że pożegnałam się z tą instytucją, mam nadzieję na zawsze, przypieczętowałam to aktem apostazji. I czuję wielką ulgę. Nie lubię być zakłamana. Nie lubię żyć w takim rozkroku. Zresztą u mamy w domu bez przerwy słyszę Radio Maryja. Moja mama potrafiła przy Emilce mówić o tęczowej zarazie. Naprawdę trzeba się wsłuchać w to i mieć świadomość, jak wielka płynie stamtąd pogarda w stosunku do naszych dzieci, w stosunku do mnie. Ja się też czuję tęczową mamą, ja się z tym utożsamiam. A czuję się opluta. Dla mnie to jest osobisty ból.
Moja mama po trzech latach po raz pierwszy użyła właściwych końcówek. Zrobiła to, podpisując prezenty świąteczne. Mój syn i córka byli tam na Wigilii. I opowiadali mi potem, że moja siostra, która jest fanatykiem religijnym, i moja mama użyły właściwych końcówek, mówiąc o Emilii. „Mamo, babcia użyła właściwych końcówek!” Emilia była szczęśliwa. Trzy lata to trwało. I ciężko było.
Bardzo dobrze pamiętam moją ciążę. Bo w dniu, w którym powiedziałam o niej partnerowi i zaznaczyłam, że jej nie usunę, zdecydował się ode mnie odejść. Był w związku małżeńskim i miał swoje dzieci. Ciąża była okropna, ponieważ nikt o niej nie wiedział. Nie przyznałam się w pracy. Ciążę miałam zagrożoną, bo Emilka jakoś się dziwnie odklejała. Coś złego się działo i leżałam w szpitalu trzy tygodnie. Sama się utrzymywałam w wynajętym mieszkaniu, z dzieckiem, bez alimentów, bo byłam już po rozwodzie. W tej ciąży jeździłam maluchem i robiłam z pięć tysięcy kilometrów w miesiącu. Mówiłam do mojego brzuszka: „Moja ty córeczko. Będzie wszystko dobrze, my sobie damy radę”. Moją obrączkę ślubną przerobiłam na pierścionek i mówię: „Olimpia – bo czułam, że to będzie Olimpia – to będzie twój prezent”. I to była moja siła. Dlaczego tę Olimpię wymyśliłam? Nie wiem. Nie miałam USG, nie miałam nic. Ale cały czas w głowie miałam jedno – to jest córka. Urodziłam w terminie. I o porodzie nikt w pracy nie wiedział. Dopiero po dwóch latach przez przypadek się wygadałam w pracy, że mam syna.
Od państwa polskiego chcę na pewno akceptacji i potwierdzenia tego, że są ludzie różni, ale równi. Żeby ci ludzie, którzy rządzą w tej chwili w Polsce, mieli świadomość, że my też tu jesteśmy. Że my też tu żyjemy. Że my tu płacimy podatki, ciężko pracujemy, że kochamy tak samo te nasze brzozy, Mazury, morze, Warszawę, Kraków, Wrocław, te wsie przecudowne. Że ten kraj kochamy tak samo jak i oni. Tak samo jak ci, którzy wydają na moją córkę wyrok, bo moja córka nie może być, kim chce, bo musi słyszeć, że jest ideologią, zerem, nikim? Zarazą tęczową? Że nie może mieć szybciej dokumentów? Przecież Anna Grodzka miała taki pomysł, żeby w Łodzi było jedno centrum, gdzie dzieci z różnymi podobnymi problemami będą badane przez specjalistów, przez lekarzy psychiatrów, psychologów, seksuologów, i jedno miejsce, gdzie będzie się stawiać diagnozy. Pierwsze ustawy, które pan prezydent zawetował, były właśnie tymi ustawami. To jest dla mnie okropne, że się ludzi poniża, że się klasyfikuje na lepszych i gorszych. Gorszy sort. Ja akurat nie dokonałam aborcji. Byłam samotną matką, było mi ciężko. I dlaczego mi nikt nie pomoże? Bo dziecko jest tęczowe? Bo chce być sobą? Że musi płacić za leki sto procent? Że nie jest nic refundowane? Że ja muszę sprawę mieć w sądzie, że ja go źle sklasyfikowałam przy porodzie. Ja?! Przecież to jest nienormalne. I ja oczekuję od państwa, żeby dziecko nie musiało szczuć przeciwko rodzicom. Żądam, żeby człowiek mógł żyć w godności, żeby był sobą, żeby rozwijał swoje talenty. Żeby się realizował w tym kraju. I żeby mógł być sobą zawsze. Wszędzie.
Nie. Niczego nie rozumiałam. Zaakceptowałam. Nie miałam żadnego buntu. Natomiast nie mogłam tego pojąć. Przerażała mnie ilość leków. Zatrważające było oświadczenie, jakie Emilia musiała podpisać, że przyjmuje do wiadomości, iż przez terapię hormonalną może krócej żyć. Jestem w takim wieku, że wiem, co to przemijanie. To było dla mnie bardzo ciężkie. Nie. Niczego nie rozumiałam. Do dzisiaj tego nie rozumiem do końca. Ale wiem, że być sobą to jest najważniejsze. Najważniejsze.
Marzę, żeby Emilka była szczęśliwa. Żeby kogoś pokochała i ktoś ją pokochał. Żeby się można było przytulić, żebym mogła zapytać: „Jesteś szczęśliwa?”. A ona żeby odpowiedziała: „Mamo, tak!”. Ona wtedy się tak ładnie śmieje. Taki uśmiech ma radosny. Tak, jestem szczęśliwa. I żeby była zdrowa.------------------------------------------------------------------------
1.
Aldona używa określenia „syn” bardzo skrótowo i chyba głównie po to, by pokazać drogę, jaką przeszła w rozumieniu swojego dziecka. Też tak kiedyś miałem. Teraz wiem, jak to określenie bywa krzywdzące, a przede wszystkim nieprawdziwe, bo osoba transpłciowa jest przecież transpłciowa od urodzenia, tylko nie od razu o tym wie. Transpłciowa córka była zawsze transpłciową córką, nawet jeśli wcześniej społecznie odbierano ją inaczej. Zostawiam to określenie, bo nie mam prawa wprowadzać cenzury do nieswojej opowieści, ale jednocześnie nie chcę, by pozostało wrażenie neutralności tych „męskoosobowych” sformułowań.
2.
Centrum Wsparcia dla Osób Dorosłych w Kryzysie Psychicznym – tel. 800 70 2222; Antydepresyjny Telefon Forum Przeciw Depresji – tel. 22 594 91 00.