Myja - ebook
Myja - ebook
Mimo że imiona głównych bohaterów (Noe, Jafet, Cham, Sem, Naama) brzmią biblijnie i archaicznie, debiut Jakuba Wiśniewskiego opowiada o współczesnych „my” i „ja”. To historia ludzkich zmagań – z relacjami, z rodziną, z własną tożsamością, z próbami tworzenia wbrew Kieratowi, wreszcie z nadciągającym szaleństwem. To także nasze polskie „tu i teraz”. Tytułowy wielowymiarowy stan „myja” – gdzie sen, proroctwo, fakt i piosenkowy refren scalają się w jeden tekst – pozwala czytelnikom oglądać rzeczywistość z perspektywy ojca i syna, z których każdy na swój sposób przeżywa rozpad rodziny i świata. Kolejny po książkach Elżbiety Łapczyńskiej, Marty Sokołowskiej i Krzysztofa Chronowskiego debiut z pracowni „Pierwszej książki prozą” Biura Literackiego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67249-75-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie dla wszystkich starczy miejsca. Mówią, że kosmos się rozszerza, ale tutaj – jakby się kurczył. Nie widać tego rozciągania, nie słychać pękających członków wszechświata, skóra Miasta się nie napina. Napinają się mięśnie walczących o Babel. Koszulki na ogolonych klatach, legginsy, portfele spuchnięte od kart. Napinają się cięciwy łuków, z których każdy chce trafić do celu, ale tarcz jest tak mało, że nie zmieszczą się na nich strzały wszystkich strzelających. Napinają się dupy, kiedy trzeba wyruszyć wcześniej niż inni, żeby zostawić ich z tyłu i odetchnąć świeżym powietrzem. Rosną ludzie i roboty, a ci pierwsi są z pokolenia na pokolenie wyżsi, żeby patrzeć na tych drugich z góry, bo tylko to daje szansę na niezastąpioność. Rosną ramy, skale, wymiary. Rosnę nawet ja. Czuję po nocach, jak trzeszczą mi stawy. Słyszę krew narzekającą na coraz dłuższe okrążenia. Wszyscy rośniemy. A Babel? Babel się zmniejsza. Wyrastamy z niego jak z rodzinnego miasteczka.
Noe mówi to wszystko do siebie, schowany między stołem a ścianą, w żakardowym fotelu barwy ludzkich zębów, z zielonookim kotem rozpłaszczonym na kolanach jak fartuch, między stosami kolorowych gazet rosnącymi wokół niego jak papierowe miasto, odpowiednik dziecięcej kolejki sklejanej przez całe lata z drewna, oszczędności i zimowych wieczorów, żeby stworzyć namiastkę czegoś więcej. Ma brodę, kapcie, poplamiony krawat, marynarkę pomiętą jak jego skóra i tak jak ona zbyt wielką – spływa z niego jak wosk – a nad tym wszystkim wiele włosów, które nie wiedzą, gdzie się podziać, srebrne einsteinowskie nitki celujące w przestrzeń ciemnego pokoju z przepaloną dwa tygodnie temu żarówką, zasłonami grubszymi od ścian i kątami leżącymi dalej, niż sięga jego okularniczy wzrok.
– Tato, po co to wszystko – powtarza Cham z uporem alpinisty.
Stoi w drzwiach, oparty o framugę, wysoki i schludny, świeżo ogolony, krótko obcięty, z kolorowym tatuażem ukrytym pod którymś z lnianych rękawów, z założonymi nauczycielsko rękami, a z samego środka jego koszuli, jak z klaty Iron Mana, bije pewność siebie: jasny, mocny promień w kolorze rosołu.
Nie zwraca się do Ojca z nadzieją, że tym razem przemówi mu do rozsądku. Robi to dlatego, że jest pewien swoich racji i lubi je powtarzać. Gdyby Ojciec nagle zmienił zdanie i stwierdził, że się myli, Cham chyba by implodował. Nie wiedziałby, co ze sobą począć. Ale to się nie zdarzy, więc bezpiecznie może powtarzać:
– Ty myślisz, że ktoś to czyta?
– Czyta, nie czyta, o swoje trzeba dbać.
Noe nie wynurza się zza stosów gazet, nie zrzuca z kolan kota, ale trwa pochylony nad arkuszem papieru, z piórem w ręku i skupieniem w oczach. Na górze kartki widać wykaligrafowaną datę, niżej adres, dane osobowe, oficjalny zwrot, urzędowe skróty, „Szanowny Panie”, „Szanowna Pani”, całe panoptikum zgasłych formuł, które dawno temu trzymały świat w kupie, a teraz trzymają w kupie Noego, bo może odbijać się od nich jak od znajomych krawężników i układać je jak klocki. Jego usta rytmicznie się poruszają, jakby pisał piosenkę i niemo ją śpiewał, a na czole przybywa mu mastifowych fałd. Co kilka chwil się rozprasza i wtedy wpada w ten dziwny słowotok, którego nikt nie słucha. Doznaje niechcianych olśnień.
Dom wygląda, jakby długo go nie było, jakby cały budynek wyjechał za granicę, zarósł, zszarzał, zmęczył się, a potem wrócił z pełnymi kieszeniami i górą niepotrzebnych rzeczy, duchów dyżurnych porozstawianych po kątach, żeby strzec kolejnych rzeczy, swoich rzeczy-współbraci, których nikt nie chciałby ukraść, i czekać na kolejne, które nigdy nie nadejdą. Wszystkie tulą się do siebie kantami, zawiasami, tworzywem, chcą wspólnymi siłami ukryć jakoś tę przeraźliwą inflację, ten bajzel znaczeń, pęknięć i przeterminowanych cudów, całe zakurzone pośmiewisko. Dużo tu zdjęć, na które nikomu nie chce się patrzeć, dużo niepełnych zestawów i brakujących części, instrukcji w dwudziestu językach, zużytych baterii i pralek, a Cham przemierza pokoje i na głos pyta sam siebie:
– Kto to wszystko posprząta?
Od ostatniego, a właściwie ostatecznego sprzątania minął tydzień. Cham, którego nie było tu całe lata, zastanawia się, jak przez siedem dni mógł runąć porządek rzeczy, ich spokój, cała ta kartoteka codzienności – jak to wszystko mogło się tak szybko rozparcelować, zakurzyć, zmechacić? A przecież dobrze wie: bo to ostatnie sprzątanie było ostatnie prawdziwie i nieodwołalnie, niczym ostatnia wieczerza, i następnego nie będzie, a rzeczy podskórnie czy podsklejkowo to wyczuwają i folgują sobie do woli, zwołują do siebie kurz, spadają na podłogę, gubią się, psują, bo nikt ich już nie złapie za fraki, za gwoździe i listwy, nikt nie poustawia w wypolerowanych rzędach, żeby świeciły, zamiast żyć. To dlatego tarzają się we własnym materiale – bo mogą. Bo wiedzą, że już nikt im nie przerwie.
– Kiedy on przyjeżdża?
Pytania Chama odbijają się od ścian, a Ojciec mruczy pod nosem swoje zusowskie zaklęcia, tajemne tabelki, urzędowe upaniszady. Urzędowe albo bankowe, Cham już nawet nie wie, bo wiedzieć nie chce. Zaraz skończy swój spacer po wszystkich schodach i pokojach, a korytarzowa inspekcja przerodzi się w serię działań: szybkich, skutecznych i niepotrzebnych. Najpierw podwinie rękawy i okaże się, że tatuaż ma na lewym z przedramion i że już trochę się rozciągnął, wyblakł i zapomniał sam siebie. Może to smok. Może twarz. Może czaszka. Potem weźmie głęboki wdech, taki, który bierze się raz na kwadrans, i rozejrzy się po pokoju, zatrzymując wzrok na Ojcu i kiwając głową jak samochodowy piesek, ale już w milczeniu, włoży ręce do kieszeni, wyjmie je, włoży, wyjmie, i mrużąc oczy, stwierdzi, że aby zająć się czymkolwiek, najpierw trzeba naprawić komputer.
Zabierze się do pracy jak rzeźnik, z miną kogoś, kto robi rzeczy znienawidzone, ale je robi, bo ktoś musi, a życie obdarowuje go za to tajemną wiedzą o świecie i jego prawach. Prawa można oczywiście zliczyć na palcach jednej ręki, a on zna je wszystkie – właśnie dlatego, że podjął się rzeczy utrzymujących świat w ruchu. Oto pycha rzeźnika, buta technokapłana, która pływa w jego oczach jak rozwijająca się zaćma, a Cham traktuje ją niczym brzemię, i ona jest brzemieniem, ale zupełnie innym, niż mu się wydaje.
Z tą właśnie miną zasiądzie przy biurku, przetrze tatuażem kineskopowy monitor i zacznie w nim tonąć, sczytując piksele przeznaczone dla ludzi żyjących dwie dekady temu, noszących plecaki wypchane trzema rozmiarami dyskietek, płytami si-di i najnowszymi filmami z najstarszych bazarów, a to wszystko wydaje się tak odległe, że własne wspomnienia Chama są jak poreinkarnacyjne fleszbeki, resztki zeszłych wcieleń. Uruchomi łindołsa w trybie awaryjnym i będzie próbował przywrócić do istnienia rzeczy minione, żeby sprawić sobie prezent z poczucia naprawionych fundamentów, do których w sprytny sposób się dobrał i posklejał je wedle sobie tylko znanych prawideł zawodu.
Garbi się nad tym wszystkim, wciska nos w monitor, jak dziecko, jakby chciał tam wejść i kopnąć się prądem, rozgryźć własną duszę, rozpisać ją na zera i jedynki i wywiesić jak pranie – jasne, czyste, przezroczyste. Cham, najstarszy z mądrych braci.
Siedzą tak w dwóch kątach pokoju, który od zawsze leżał na domowym marginesie, wepchnięty między końcówkę najdłuższego korytarza i kąt ogrodu pozbawionego ptaków, bo wypłoszył je kot, który przez dwanaście lat co noc zostawiał na progu nadgryzione skrzydła, jakby płacił czynsz albo haracz. Siedzą zgarbieni, woskowe kolumny niesięgające sufitu, Noe z piórem w dłoni, Cham z ręką na myszce, oboje z przekleństwami cedzonymi pod nosem tak cicho, jak to tylko możliwe, bo nadal czują, że nie powinno się przeklinać przy własnym ojcu czy synu, że nie powinno się przeklinać w ogóle, chyba że w samotności, na spowiedzi u siebie samego, bo to rzecz intymna, jak masturbacja pod prysznicem.
Minie pół godziny, zanim Cham przypomni sobie, że tego komputera nie da się naprawić, jeśli dysponuje się tak skromnymi pokładami cierpliwości, że to przedsięwzięcie pochłaniające umysł, duszę, siły fizyczne, jak przesadzanie drzewa albo wywożenie drewnianej chaty ze skansenu, bo wszystkie rodzinne dane, które w nieznany sposób przetrwały pożary, powodzie i trzęsienia ziemi, żeby wciąż wisieć na dyszącej magnetycznej tarczy, te tony zdjęć, umów, gier i pamiętników zbieranych przez szczenięce lata Chama, wszystko to ciąży maszynie jak przywiązana do nogi skamielina, której nie da się zmyć jednym kerszerowym kliknięciem, ale trzeba ją zdrapywać, powoli, jak lakier, żeby zaprowadzić chwilowy ład między komputerem, przeszłością i samym sobą.
Wtedy po raz pierwszy zaklnie na głos, wstanie od biurka, popatrzy w sufit, zaklnie po raz drugi, ciszej, ale wcale nie spokojniej, a ukradkiem spojrzy na Ojca, który będzie udawał, że nie słyszy, bo nikomu nikogo nie chce się opieprzać. Wskaże ręką na monitor, tak jak wskazuje się na przegrywany właśnie mecz w telewizji, i weźmie głęboki wdech, ale po raz trzeci już nie przeklnie. Zrobi kilka kroków, ze wzrokiem wbitym w podłogę, odwróci się i powie:
– Kiedy on przyjeżdża?
Wtedy budzę się i rozglądam dookoła. Śniło mi się, że tu jestem. Tutaj, w tym pokoju. A może wcale nie spałem?
– Co? Kto?
– Twój brat. Kiedy przyjeżdża?
– Ty jesteś mój brat.
– Zawsze musi się spóźnić.
– Tak już ma, co zrobisz.
– A ty go znowu bronisz.
– Nikogo nie bronię, uspokój się.
– A jak tam twój zespół? Nagrywacie coś nowego? – pyta odwrócony twarzą do monitora.
– Nie ma już zespołu.
– Nie ma? A to szkoda.
Naciąga rękaw na dłoń i wyciera ekran z kurzu. Dmucha na niego i otrzepuje rękaw o spodnie.
– No ale mówiłem, że prędzej czy później się rozpadnie – dodaje. – Wszystkie się rozpadają.
Przecieram zaspane oczy i rozglądam się po pokoju.
– Widziałeś kiedyś coś takiego? – Cham wskazuje ręką na ekran monitora.
Nic tam nie widzę. Muszę się podnieść z kanapy, przetrzeć oczy, ziewnąć. Wstaję, wkładam kapcie, robię dwa kroki do przodu. Dopiero wtedy mrużę oczy, by przyzwyczaić wzrok do kineskopu, i patrzę. Ciemny monitor, prehistoryczny font.
– Widziałeś już coś takiego?
Czarny ekran śmierci. Swojski jak czołówka Wiadomości. Jak szkolne Ojcze nasz. Ale inny niż zwykle, przekręcony krótkim komunikatem w jednym z moich języków, choć diakrytyki wypadły:
blad 0: bunt
Kilka białych, wyplutych pospiesznie znaków w lewym górnym rogu ekranu. Jakby posłaniec ze złą wiadomością chciał się jak najprędzej zmyć.
– Wirus?
– Chuj wie.
Stoimy tak z Chamem, zagapieni w czarne szkło, i jest jak wtedy, gdy zastanawiasz się, czy aby nie żyjesz w matriksie, w jakimś prywatnym Truman Show, w samym środku kosmicznego jaja, gdzie puenta zjada mglisty początek żartu jak własny ogon, i nie wiesz już, co było pierwsze, wiesz tylko, że nikt się nie śmieje.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Debiuty prozą
w Biurze Literackim
JULIA FIEDORCZUK
Poranek Marii i inne opowiadania (2010)
FILIP ZAWADA
Psy pociągowe (2011)
KATARZYNA JAKUBIAK
Nieostre widzenia (2012)
BRONKA NOWICKA
Nakarmić kamień (2015)
TADEUSZ DĄBROWSKI
Bezbronna kreska (2016)
ELŻBIETA ŁAPCZYŃSKA
Bestiariusz nowohucki (2020)
MARTA SOKOŁOWSKA
Imperium Dzieci (2021)
KRZYSZTOF CHRONOWSKI
Nieobecność (2021)
JAKUB WIŚNIEWSKI
Myja (2022)
MARIA KRZYWDA
Wszystko dobrze (2022)