Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Data wydania:
3 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Mysia Wieża - ebook

Przeszłość skrywa tajemnice, o których nie śniło się archeologom

Dwunastoletni Igor i jego rówieśniczka Hanka przypadkiem spotykają się na wakacjach nad jeziorem Gopło. Nie wiedzą, że lato w cichym zakątku koło Kruszwicy przyniesie im nieoczekiwane przygody. Któż by się bowiem spodziewał w takim miejscu gadających myszy, duchów pradawnych królów, hologramu czarodzieja i jak najbardziej żywych wieszczek i guślarzy? Tajemnice i dramaty czające się w przeszłości bohaterów też okażą się ważniejsze, niż którekolwiek z nich mogło przypuszczać.

Kim była matka Igora, o której nigdy nie mówi się w domu chłopca? Jak rozprawić się z lichem? Gdzie szukać sposobów na pokonanie króla ducha i jego upiornej małżonki? Odpowiedzi czekają w Mysiej Wieży, pierwszym tomie serii „Dzieci Dwóch Światów”, powieści przygodowej z mitologią słowiańską w tle.

Jeśli podoba ci się seria „Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy”, to polubisz też Igora, Hankę i ich przyjaciół.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66173-15-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

We mgle słychać było głosy. Niepokojące, niezrozumiałe. Szepty, krzyki, szczęk broni. Mężczyzna w łódce z trudem stłumił okrzyk przerażenia, kiedy tuż koło burty w wodzie pojawiło się martwe ciało z wykrzywioną grymasem bólu twarzą. A potem następne i kolejne. Cofnął rękę, ale łódź płynęła dalej, nie napotykając większego oporu. Unoszące się na falach trupy były tylko zjawami.

Ledwie odetchnął z ulgą, kiedy woda zakotłowała się, chlustając w niego falą krwi… Mężczyzna puścił wiosła i odruchowo zakrył twarz. Poczuł uderzenie fali, a mimo to pozostał suchy, jakby i krew przeniknęła przez niego niczym widmo.

Łódź płynęła dalej, mimo że nic jej nie napędzało. Dopiero po chwili mężczyzna dostrzegł obok siebie cień innego człowieka, podobnie jak on z rozpaczliwym wysiłkiem usiłującego dotrzeć do wysepki na jeziorze. To siła ramion i upór tego drugiego popychały łódź do przodu. Mężczyzna próbował coś do niego powiedzieć, ale tamten go nie słyszał. Z równym przerażeniem jak on przyglądał się natomiast cieniom poruszającym się we mgle i słuchał przytłumionych dźwięków z niej dobiegających.

W końcu mgła się rozstąpiła, ukazując trzciny i zieloną trawę. I jasnowłosą, niebieskooką młodą kobietę w błękitnej sukience, rzucającą płaskie kamyki na fale.

– Widziałeś? – zwróciła się do mężczyzny. Mgła zatrzymała się nad wodą, jakby tu nie miała dostępu, lecz wyciągnęła mackę ku wyspie. „Widziałeś?”, powtórzyło głuche echo z jej głębi. – Musimy to zmienić.

Echo ponownie powtórzyło słowa kobiety, ale niespodziewanie mgła wybuchła jazgotem wrzasków i upiornego wycia. Najstraszniejszy jednak był śmiech, zimny kobiecy śmiech, pozbawiony radości, pełen jedynie żądzy zemsty i triumfu. „Niczego nie zmienisz”, mówił ten śmiech.

Mężczyzna odwrócił głowę i w kotłującej się mgle zobaczył tego drugiego, który przywiózł go tutaj. Skinął głową, jakby rozumiał. Zanim jednak tamten zdążył zareagować, jezioro pokryło się lodową taflą. Dochodził spod niej gniewny grzmot.

– Chodź. – Jasnowłosa kobieta skinęła na mężczyznę ręką. – Jeszcze nie jest za późno.

Kątem oka dostrzegł, że cień-przewoźnik powtarza jego ruchy. A może to on naśladował tamtego?

Pod lodem woda kotłowała się, jakby ścierały się ze sobą kosmiczne siły. Nagle kobieta, która wcześniej śmiała się upiornie, wydała nieludzki wrzask. Odpowiedział mu lodowaty głos, ale nie dało się w nim rozróżnić słów tłumionych przez grubą warstwę lodu.

Tafla topniała, ukazując błękitnozielone fale połyskujące iskierkami słonecznych promieni. Nie, to nie były refleksy światła. Z głębiny spoglądały ku znajdującym się na wysepce ludziom dziesiątki malutkich oczek.

– Chodź – powtórzyła dziewczyna. – Mamy czas, póki ona się nie przebudzi.

„Kto?”, chciał zapytać, ale położyła mu palec na ustach.

– Szukałeś odpowiedzi – szepnęła – więc otrzymałeś je. Od ciebie zależy, ile zrozumiesz.

***

Kiedy kilka godzin później spoglądał na środek jeziora z brzegu, nie potrafił wypatrzyć wysepki skrytej w złotawej mgiełce zachodu. Wtem kryjącą się już w wodzie tarczę słoneczną przesłoniła ciemna chmura. Mężczyzna się wzdrygnął. Miał wrażenie, że z tego mroku wpatrują się w niego czarne oczy, w których czai się żądza zemsty. Chwilę później chmura się rozwiała, ukazując na powrót spokojną taflę jeziora.

Mężczyzna usiadł i zaczął rzucać na wodę płaskie kamyki.1 IGOR Jak spełniło się moje marzenie (niestety)

Jeśli wydaje się wam, że Indiana Jones jest typowym archeologiem, mylicie się. Jeśli wyobrażacie sobie, że wakacje spędzane na wykopaliskach są super i przeżywa się na nich niesamowite przygody, to mylicie się jeszcze bardziej. Takie w każdym razie doświadczenia wyniosłem z kilku lat towarzyszenia mojemu tacie podczas jego wakacyjnych wyjazdów w teren. Miałem więc wszelkie podstawy, by zakładać, że w tym roku będzie jak zawsze.

Przywykłem już do przesiewania ziemi w poszukiwaniu kawałeczków czegoś, co było wiele lat temu broszką (fachowo nazywa się to fibula), albo okruchów jakiegoś prastarego garnka. Przestałem się nawet dziwić, że dorośli ludzie robią wielkie halo z powodu ciemniejszych plam ziemi i na serio rozprawiają godzinami, czy były to słupy, czy paleniska.

Wiem, że zamiast kryształowych czaszek, złotych figurek czy świętych kielichów znajduje się zazwyczaj potłuczone gliniane naczynia, które nawet za swojego żywota były krzywo wytoczone i brzydkie. Ale ci ludzie, znaczy archeologowie, rozczulają się nad nimi, jakby to były… no, niemal takie cuda, jakie Indy znajduje na każdym kroku.

Jak na ironię tato miał nawet takie przezwisko na studiach: Witold „Jones” Gajewski. Teraz woli o tym nie pamiętać. Wszyscy wróżyli mu wielką karierę, ale coś poszło nie tak.

Mamy nigdy nie znałem. Tato twierdzi enigmatycznie, że odeszła, kiedy się urodziłem. Ale jakiś czas temu zwróciłem uwagę na adnotację „matka nieznana” w moim akcie urodzenia. Jasne. Tato bywa trochę zakręcony, ale żeby nie wiedzieć, kto jest matką własnego syna? To już coś więcej. Co gorsza, kiedy go raz zapytałem (złośliwie, przyznaję), czy znalazł mnie pewnego dnia na wycieraczce z karteczką informującą, że jestem jego synem, on tylko rzucił mi znużone spojrzenie – oczywiście przeglądał, jak zwykle, stare dokumenty – skinął potakująco głową i mruknął: „Mniej więcej”. Po czym wrócił do książki czy rękopisu, czy co tam akurat czytał.

Niestety zdążyłem się już dowiedzieć, że o ile w miarę łatwo ukryć tożsamość ojca, o tyle mamy zazwyczaj rodzą dzieci w szpitalach, więc trudniej jest im pozostać anonimowymi. Mojej najwyraźniej się udało. Oczywiście niektórzy koledzy wyśmiewali się, że nawet własna matka mnie odrzuciła. Kiedy poskarżyłem się tacie, odwrócił wzrok i powiedział drżącym głosem, że mama była dobrą osobą i chciała jak najlepiej. Tyle zdołałem z niego wyciągnąć. Zastanawiałem się, czy może była narkomanką albo coś w tym rodzaju i wolała nie mieć złego wpływu na dziecko, ale nigdy więcej nie odważyłem się o to pytać. Zwłaszcza że i tak wolałbym ją znać.

Tato jest super, bardzo go kocham i nie zamieniłbym na żadnego innego, problem tylko w tym, że on często nie do końca wie, czego może potrzebować dziecko. Gdy byłem mały, opiekowali się mną głównie dziadkowie, u których mieszkaliśmy, a od kiedy przeprowadziliśmy się do Krakowa, w domu jest ciotka Helena – mieszkamy u niej, bo została całkiem sama po śmierci siostry. Ciotka wprawdzie ledwie słyszy (urodziła się przed drugą wojną światową!), a kiedy się źle czuje, to przejście przez mieszkanie zajmuje jej pół dnia, ale gotuje wspaniałe obiady, czego nie da się powiedzieć o tacie.

Wiem, że ojciec miał w życiu sporo problemów. Moja mama i podrzucone dziecko musiały do nich należeć. Poza tym nie dostał pracy na uczelni, ponoć z powodu jakichś nieprawidłowości na wykopaliskach, które prowadził, ale ja myślę, że przyczyną było coś innego – jego naukowa pasja (czytaj: obsesja). Jeszcze do niej wrócę.

Dlatego długo mieszkaliśmy w małym miasteczku w Beskidach z babcią i dziadkiem, a tato pracował w muzeum w mieście powiatowym. Widywałem go głównie wieczorami. Rok temu, kiedy kończyłem piątą klasę, dostał od kolegi ze studiów propozycję zatrudnienia w firmie archeo, co oznacza, że teraz głównie siedzi na budowach, gapi się w ziemię i pilnuje, żeby inwestor nie zniszczył jakichś bezcennych zabytków. Nie wiem, czy przez ten rok wypatrzył cokolwiek naprawdę cennego, ale przynajmniej przyzwoicie zarabia. Moglibyśmy więc czasem wybrać się w jedno z tych miejsc na całej ziemi, gdzie archeologowie odkrywają starożytne marmurowe świątynie, sfinksy i mumie, na plaży rosną palmy i nie ma zagrożenia dwoma tygodniami ulewy. (Deszcz oznacza zazwyczaj siedzenie na kwaterze – dobrze, jeśli jest to wynajęty u gospodarza pokój, a nie szkoła – i nastrój pogarszający się z każdym dniem).

Bo owszem, spędzamy zawsze sporą część wakacji na wykopaliskach – tato jeździ tam jako specjalista od Słowian. Wspominałem już o przesiewaniu ziemi i wpatrywaniu się w różnokolorowe plamy? Właśnie.

Dlatego w tym roku byłem mniej więcej równie zachwycony na myśl o wyjeździe co zawsze. Tato jednak sprawiał wrażenie znacznie bardziej zachwyconego niż zwykle.

– Spodoba ci się tam, Igor – powiedział. – Lasy, jezioro, a ty przecież lubisz pływać, prawda?

Prawda. Pływanie jest jedną z tych rzeczy, które naprawdę lubię. I jedynym sportem, w którym odnosiłem sukcesy… przez jakiś czas. Chodziliśmy na basen tylko w drugiej klasie, a potem na wuefie zaczęły się gry zespołowe, do których w ogóle nie mam talentu. Nie przepadam za sportami drużynowymi. I nie jestem zbyt lubiany w szkole, zwłaszcza teraz, po tym jak przyszedłem jako nowy do szóstej klasy, i to prosto z prowincji, o czym koledzy nie pozwalają mi zapomnieć.

Wszystko przez to, że pierwszego dnia pani od polskiego zapytała, co przeczytaliśmy podczas wakacji. Uczniowie zaczęli wymieniać Harry’ego Pottera, Baśniobór i tym podobne. Jedna dziewczynka powiedziała, że przeczytała wszystkie tomy Ani z Zielonego Wzgórza, na co większość klasy zareagowała pogardliwymi uśmieszkami. Kiedy przyszła moja kolej, powiedziałem prawdę, czyli że razem z tatą czytaliśmy średniowieczne kroniki, o ile nie było akurat ziemi do przesiewania ani zabytków do opisywania.

Klasa wybuchnęła śmiechem, a nauczycielka spojrzała na mnie z dziwną miną i nic nie powiedziała.

Przeżyłem więc jakoś szóstą klasę, a nawet udało mi się w sumie zaprzyjaźnić z Aliną, tą od Ani, chociaż ona jest trochę dziwna. Niemniej perspektywa spędzenia kolejnych dwóch lat z kolegami, którzy mnie nie lubią i wyśmiewają, jest przerażająca. Tato jednak nigdzie mnie nie przeniesie, bo ta szkoła jest blisko i należy do najlepszych w Krakowie. Poza tym przecież i tak wszędzie byłbym nowym z prowincji.

W ostatnim dniu lekcji pojawiła się szansa na zmianę sytuacji. Tym razem każdy miał opowiedzieć o planach na wakacje. Większość moich kolegów wyleguje się teraz na plażach Hiszpanii, Egiptu lub Grecji albo zakuwa na obozach językowych. Ponieważ nie bardzo umiem zmyślać (co w szkole bywa poważnym problemem, wierzcie mi), zapominając o katastrofie, jaką okazały się wakacyjne lektury, oznajmiłem, że prawie całe lato spędzę na wykopaliskach. To był błąd.

Część dzieciaków uniosła głowy z zaciekawieniem, a w ich oczach ujrzałem nazwy „Egipt” i „Turcja”. Wtedy nauczycielka powiedziała:

– To fascynujące, Igorze. Możesz nam coś więcej opowiedzieć?

No więc opowiedziałem. W ten sposób moja klasa dowiedziała się, że nie lecę do Gizy, Aten ani chociażby Acapulco (choć tak naprawdę moim archeologicznym marzeniem są Pompeje – całe starożytne miasto zachowane po wybuchu wulkanu!), ale jadę naszym złomkiem na Kujawy.

Czy muszę dodawać, że klasa ryknęła śmiechem, a nauczycielka spojrzała na mnie z dziwną miną i nic nie powiedziała?

***

Te Kujawy powinny były od razu zwrócić moją uwagę i uruchomić jakiś alarm w głowie. Tato nie wybrałby na wakacje miejsca nad jeziorem, żeby zrobić mi przyjemność. Spędzaliśmy letnie miesiące tam, dokąd został zaproszony jako konsultant do spraw architektury słowiańskiej (już wiecie: te ciemne plamy, bla, bla, bla) albo innych dziwnych rzeczy, na których się zna. To oznaczało wakacje w maleńkich wioskach w różnych zakątkach Polski, gdzie pole jakiegoś rolnika kryło w sobie prastare osady, widoczne jedynie dla specjalistów.

Nie zrozumcie mnie źle, właściwie wcale nie narzekałem. Lubię spacerować po lasach i łąkach, najchętniej z atlasem przyrodniczym w ręku. A choć nazwy roślin średnio wchodzą mi do głowy (nie potrafię zapamiętać, czym się różni buk od grabu, a macierzanka od maciejki), to na zwierzętach znam się całkiem nieźle. Nie boję się spotkania z dzikiem ani wielkim pająkiem (w sumie w Polsce nie ma naprawdę dużych pająków, ale większość moich koleżanek uważa, że zwykły krzyżak jest ogromny, i ucieka z krzykiem). No i nigdy się nie zgubiłem w lesie, więc tato pozwala mi chodzić na spacery, kiedy znudzi mi się siedzenie na stanowisku.

Zawsze jednak brakowało mi towarzystwa. Tato i jego koledzy całymi dniami rozmawiali o tym, co wykopali, a dla studentów pracujących na wykopie zazwyczaj byłem maskotką przez kilka pierwszych dni, dopóki się nie przyzwyczaili. Poza tym uważali mnie za dziwaka, może dlatego że czytałem średniowieczne kroniki zamiast Kubusia Puchatka albo Harry’ego Pottera. No i znałem łacinę lepiej niż większość z nich, choć tak naprawdę wcale jej dobrze nie znam. Tyle, ile tato mnie nauczył z tych kronik.

W tym roku jednak miało być inaczej. Tato wynajął nam kwaterę prywatną (wiecie, prawdziwy pokój z łazienką i wszystkim) kilka kilometrów od stanowiska. To oznaczało, że nie będziemy mieszkać ze studentami, którzy dostali do dyspozycji pobliską szkołę.

A kiedy dowiedziałem się, dokąd dokładnie jedziemy, stało się oczywiste, że tato zdołał osiągnąć jeden ze swoich celów. Wybieraliśmy się tym razem w okolicę, z którą łączyła się jego wspomniana przeze mnie wcześniej obsesja. Nie wiem, jak bardzo ślepy musiałem być, żeby nie dostrzec zagrożenia.

Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nic nie zwiastowało problemów. Dom okazał się czysty, gospodyni przypominała mi nieco babcię, a na podwórku było mnóstwo zwierząt. Wśród nich wielki, łaciaty kot, który miauknął na mój widok, zeskoczył ze słonecznego miejsca na parapecie i zaczął się ocierać o moje nogi. Pani Janasik roześmiała się.

– Proszę, proszę, on przecież nikogo nie lubi! – zawołała. – To wyjątkowo niewdzięczne stworzenie, a patrzcie go!

Do tego też przywykłem. Zwierzęta mnie lubią i nie potrafię zrozumieć, dlaczego tato nie chce w domu żadnych zwierzaków. Dobra, mieszkanie nie jest bardzo duże, mimo że znajduje się w kamienicy blisko centrum, ale przecież zgodziłbym się choćby na chomika lub świnkę morską. Myślę, że tato nie chce dodatkowego kłopotu dla ciotki. Wyjeżdżamy zazwyczaj na całe lato, ona ledwie się rusza, a nas raczej nie stać na opiekunkę do chomika. Jeśli w ogóle coś takiego istnieje.

Kocur, którego właścicielka nie obdarzyła imieniem, w związku z czym nazwałem go Melchiorem, natychmiast rozgościł się w naszym pokoju. Podobało mi się to, a tato nie protestował, więc uznałem, że wreszcie, po raz pierwszy będę miał na wakacjach wiernego towarzysza. Wkrótce jednak miało się okazać, że to nie leniwy Melchior będzie moim kompanem. Lada moment w moim życiu miał się pojawić zupełnie ktoś inny… Z początku nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy uciekać.

***

To było trzeciego dnia naszego pobytu. Tato nie zabierał mnie na razie na stanowisko, więc jeszcze nie poznałem jego tegorocznych kolegów. Gospodyni pokazała mi stół do ping-ponga w piwnicy, mogłem też spędzać czas na podwórku i w ogrodzie, ale dom stał na uboczu i miał tylko jeden pokój do wynajęcia, więc w pobliżu nie było żadnych rówieśników. Przez chwilę odbijałem piłeczkę od ściany, przez następną godzinę karmiłem kury, kaczki, gęsi i indyki, a potem postanowiłem się przejść. Tato na pewno nie wróci przed kolacją, którą gospodyni podawała nam na ganku, podobnie jak wszystkie posiłki przy ładnej pogodzie.

Jezioro nie było bardzo daleko, uznałem więc, że sprawdzę, czy da się w nim pływać. Dom znajdował się z dala od typowych atrakcji turystycznych, w zasadzie na skraju lasu. Okazało się, że brzeg gęsto porastają trzciny i pałka. W oddali było widać małe żaglówki i rowery wodne, ja jednak przyglądałem się zielonkawym falom, które sprawiały całkiem zachęcające wrażenie, mimo że dno było pewnie muliste i zdradliwe.

Wszedłem do wody, chcąc chociaż trochę pobrodzić. Zrobiłem kilka kroków, pochyliłem się i zanurzyłem ręce, chlapiąc nieco. Potem usiadłem na brzegu i spróbowałem puszczać kaczki. Zazwyczaj idzie mi to dobrze, ale dziś miałem wrażenie, że ktoś siedzi w jeziorze i droczy się ze mną, zbierając kamyki z powierzchni, tak szybko znikały pod wodą. Wierzcie mi albo nie, ale na moment mignęła mi nawet pod falami jakaś twarz. Pewnie nurek dowcipniś, pomyślałem, choć wyobraźnia sugerowała, że znacznie fajniej byłoby, gdyby była to zaklęta w żabę księżniczka.

Nagle krzaki za mną zaszeleściły. Dobiegające z nich dźwięki podpowiadały mi, że to dzik lub duży pies. Wyobraźcie sobie więc moje zdziwienie, kiedy gałęzie się rozchyliły i zobaczyłem ludzką istotę wpatrującą się we mnie z otwartymi ustami.

Z początku myślałem, że mam przed sobą dziwacznie wyglądającego chłopaka – pewnie przez krótko ostrzyżone włosy – ale to zdecydowanie była dziewczyna. Mniej więcej w moim wieku, ale wyższa i na pewno silniejsza ode mnie. Jej okrągła twarz o dość grubych rysach miała gniewny wyraz.

– Co ty tu robisz? – zapytała obcesowo, jakby to miejsce było jej własnością.

– Cześć – odpowiedziałem. – Mam na imię Igor.

Wzruszyła ramionami.

– Nie pytałam cię o imię, głuptaku. Pytałam, co tu robisz.

Wzruszyłem ramionami.

– Przypatruję się jezioru.

Przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem zdradzającym ślad zainteresowania.

– To nudne – uznała w końcu. – Zabiorę cię do wieży, ona jest dużo ciekawsza.

Tak właśnie poznałem Hankę. W następnych tygodniach miałem wielokrotnie żałować, że tęskniłem za towarzystwem i przygodami. Już wkrótce zaczęły dziać się dziwaczne rzeczy.2 HANKA Jak nie zostałam bramkarzem (na razie!)

Hanka! Stefan mówi, że w telewizji będą jakieś zawody! W czymś nowoczesnym! Idziesz? – zawołała z dołu mama.

– Pięcioboju! – dorzucił wujek Stefan ze śmiechem. – Pięcioboju nowoczesnym, Kasiu. Hanka, chodź, zaraz się zacznie szermierka!

– Już idę! – zawołałam z udawanym entuzjazmem. Zwykle bardzo lubię oglądać sport z wujkiem Stefanem, ale tym razem… Nie, zupełnie nie byłam w humorze. No dobra, może oglądanie szermierki trochę mi poprawi nastrój.

Wujek Stefan tak naprawdę wcale nie jest moim wujkiem, ale ojczymem. Po tym jak mój prawdziwy tato zginął w wypadku w kopalni, mama wychowywała mnie samotnie, zanim poznała swojego drugiego męża. To było zaraz po tym, jak zaczęła pracować w skansenie w Chorzowie – często opowiada mnie i mojej siostrze Lenie, jak w trzecim tygodniu jej pracy przyszedł ten przystojny dziennikarz i zapytał, czy mają może dziewiętnastowieczne narty… Niedługo potem zaczęli chodzić na randki, a potem się pobrali. Mama czasem wyciąga moje zdjęcia z ich ślubu: miałam wtedy trzy lata i byłam przebrana, niestety, za motylka. A potem urodziła się Lena i wszyscy przeprowadziliśmy się z małego mieszkanka na szóstym piętrze bloku do domu dziadka Jaśka, który jest ojcem wujka Stefana.

Dziadek Jasiek był kiedyś dyrektorem kopalni, a w domu ma superową kolekcję minerałów i kamieni półszlachetnych. Czy już mówiłam, że uwielbiam kamienie? Mogę gapić się na nie i rozmawiać o nich w nieskończoność. To jest fajna strona mieszkania u dziadka.

Znacznie mniej fajna jest pobliska szkoła. To właśnie przez nią nie miałam dzisiaj ochoty na nic, nawet na sport w telewizji.

Na początku było spoko, nawet mi się tam podobało. W końcu byli tam koledzy w moim wieku – a nie maluchy, jak Lena! – a ja szybko zakumplowałam się z chłopakami z klasy. Mama zapisała mnie na SKS i było wręcz super: miałam kumpli, po lekcjach szliśmy razem na orlik pokopać piłkę albo zagrać w zbijaka. Nie jestem najwyższa w klasie, ale za to silna, a nasz wuefista, pan Wieczorek, twierdzi, że mam rakietowy rzut. Lubiłam dwa ognie, chociaż tak naprawdę moją ulubioną grą jest futbol. Pan od wuefu mówi, że jestem świetnym bramkarzem.

Powiedziałam „mówi”? No więc, niestety, już nie. I to dlatego miałam taki ponury nastrój.

W czwartej i piątej klasie było tak: dawałam jakoś radę z polskim i matematyką, siedziałam cicho na zajęciach plastycznych i muzyce, byłam całkiem niezła z geografii i naprawdę super z wuefu. Ciągle tęskniłam za moim prawdziwym tatą (mimo że naprawdę lubię wujka Stefana) i kłóciłam się z Leną (ona ma teraz sześć lat i raz jest słodka, a raz upiorna). Trochę się martwiłam, czy Polskę będzie stać, żeby posłać mnie z misją geologiczną na księżyce Marsa, kiedy dorosnę. Bo zamierzam zostać astrogeologiem, chyba że nie będzie pieniędzy na misję, wtedy zostanę wynalazcą jak Iron Man albo speleologiem. I bardzo mnie cieszy, że nikt w klasie nie ma pojęcia, kto to jest speleolog.

W każdym razie moje życie miało sens.

A ostatnio właśnie przestało go mieć.

Wszystko przez regulaminy. I przez szpital, i przez Frączka-Bączka.

Było tak. Pewnego majowego dnia nasz wuefista nie pojawił się w szkole. Nie było go na lekcjach w poniedziałek ani w środę, a potem przyszła Mrówa – znaczy nasza wychowawczyni, pani Mrowiec – i powiedziała, że pan Wieczorek jest w szpitalu, że ma kłopoty z sercem i że prosto z tego szpitala pójdzie gdzieś tam, w każdym razie nie do szkoły.

– Pan Wieczorek pójdzie na emeryturę – wyjaśniła mama po zebraniu rodziców. – Już nie wróci do pracy, będziecie mieć nowego nauczyciela.

Skrzywiłam się. Mam złe przeczucia, pomyślałam.

Najwyraźniej moje przeczucia były prorocze (ciekawe, czy kwalifikowałoby mnie to do Akademii Jedi). Po pierwsze, nas, znaczy dziewczyny, przejęła wuefistka, pani Kucek, którą natychmiast nazwałyśmy Kucyk. Kucyk wygląda, jakby się urwała z krainy My Little Pony, zawsze się uśmiecha i dziewczyny ją uwielbiają, bo zaczęła z nami ćwiczyć fitness. Ja tam wolałam, jak pan Wieczorek rzucał nam piłkę i pozwalał grać, ale co tam, przeżyję.

Dużo, dużo gorszy okazał się fakt, że wuef z chłopakami zaczął prowadzić Frączek-Bączek.

Przez resztę roku szkolnego SKS nie działał, a kiedy zajęcia ruszyły na nowo, początkowo jako szkółka letnia, wybrałam się oczywiście na pierwsze spotkanie, mimo że właśnie mieliśmy wyjeżdżać na wakacje. Zajęcia miał prowadzić pan Frączek. Chłopcy bardzo go chwalili, bo zanim przyszedł do nas uczyć, był profesjonalnym piłkarzem. Znaczy grał głównie w rezerwie Szombierek Bytom, a potem w klubie Naprzód Mokre, ale niewątpliwie piłkarzem zawodowym był.

Przebrałam się w szatni i wyszłam na boisko. Chłopcy już kopali, zaraz miała się zacząć rozgrzewka. Podeszłam do nich i powiedziałam: „Cześć”. Cisza.

– Ej! – zaczepiłam Mirka, który siedzi w sąsiedniej ławce. – Co jest?

– Po coś tu przyszła? – zapytał.

Zbaraniałam. Chodziłam z nimi na treningi od dwóch lat. Na samym początku kariery stałam na bramce w międzyklasowym meczu, w którym dokopaliśmy czwartej C pięć do zera, i wierzcie mi, to zero to była moja zasługa. Byłam najlepszym bramkarzem, jakiego mieli – mój zmiennik, Kuba, nie mógł mi podskoczyć. O co tu chodziło?

– Hej, dziewczynko! To ty jesteś Hanna Weber, tak? – rozległo się za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam pana Frączka w koszulce z napisem: „Promieniści”. Nie miałam pojęcia, co to znaczy.

– Tak, proszę pana – powiedziałam.

– Twoi koledzy mówili, że możesz się pojawić. Proszę na chwilę do mnie do kantorka.

W kantorku leżały piłki, poniewierała się półzwinięta siatka, a na ścianach wisiały plakaty Realu Madryt i Szombierek Bytom. Na krześle zauważyłam stos koszulek z napisem: „Promieniści”, tylko że te były raczej w rozmiarze na moich kolegów niż na pana Frączka.

Wuefista wszedł i zatarł ręce.

– Podobno chodziłaś na SKS, Haniu – zagadnął.

– Tak, od dwóch lat – potwierdziłam, a ponieważ nie mogłam wytrzymać, zapytałam: – Co to są „Promieniści”?

Pan Frączek usiadł, wstał, potem znowu usiadł, przekładając stos koszulek na zawalony skakankami i workami piłeczek pingpongowych stolik.

– Na pewno cię ucieszy – powiedział – że teraz zorganizowano osobny SKS dla dziewczynek i poprowadzi go pani Kucek. Z pewnością będzie się tam działo mnóstwo ciekawych rzeczy. Chyba się bardzo nudziłaś zmuszona do grania w piłkę z chłopakami.

– Wcale nie – odparowałam.

– W każdym razie – kontynuował pan Frączek, huśtając się na krześle – od teraz będziesz chodzić na SKS dla dziewcząt. Na zajęciach dla chłopców planujemy tylko piłkę nożną. Zakładamy drużynę i będziemy grać w Powiatowym Turnieju o Piłkę Sztygara. O, właśnie, pytałaś o „Promienistych”? To nasza drużyna, nazwana tak, oczywiście, ze względu na patrona szkoły.

Usiłowałam jakoś połączyć „Promienistych” z Mickiewiczem, którego imię nosiła nasza podstawówka, ale zupełnie mi nie szło.

– Jestem doskonałym bramkarzem – oznajmiłam.

– Drużyna jest dla chłopców – powiedział pan Frączek z naciskiem. – Takie są przepisy.

– Jakie przepisy? – zapytałam ze złością.

– Turnieju o Piłkę Sztygara – wyjaśnił z uśmiechem zadowolenia, dalej huśtając się na krześle. – Nie martw się, pani Kucek na pewno zorganizuje bardzo ciekawe zajęcia. – Aha, pomyślałam, pewnie będzie to gimnastyka artystyczna. – A teraz zmykaj, muszę zacząć trening.

– Ale kobiety też mają mistrzostwa w piłce nożnej – rzuciłam. Uczepiłam się tej myśli jak mojej ostatniej nadziei.

– Skompletuj na nowy rok szkolny drużynę dziewczyn – odrzekł z szerokim uśmiechem – to pogadamy.

Przyszłam do domu, gotując się ze złości, i właśnie dlatego siedziałam teraz sama w pokoju i udawałam, że się pakuję. Nie chciałam pokazać się mamie ani wujkowi taka wściekła. Powtarzałam sobie, że nic mnie to nie obchodzi, że mam dwa miesiące na szukanie i że kiedy zjawię się we wrześniu na czele jedenastki dziewczyn, Frączek-Bączek spadnie z krzesła. Miałam też cichą nadzieję, że głupi „Promieniści” przegrają beze mnie wszystkie mecze, które będą grali. Wszystkie.

No a potem zawołała mnie mama, więc zeszłam na dół, a wujek Stefan powiedział, że zawody już się zaczynają i że dzisiaj je sobie obejrzymy, ale na jutrzejszą część już się nie załapiemy i trzeba będzie sprawdzić wyniki w sieci, bo będziemy w drodze nad Gopło.

To miały być rodzinne wakacje. Co prawda bez dziadka Jaśka – on się wybierał w sierpniu do swojej siostry nad morze – ale za to z mamą, wujkiem i Leną. No i ze mną, oczywiście. Mama wynajęła domek na cały miesiąc, choć sama pewnie będzie musiała wcześniej wrócić do pracy. W planach było pływanie i żeglowanie, a że w pobliżu miała być stadnina, rozważałam naukę jazdy konnej. Zapytałam mamę, czy Lena nie powinna też wziąć takich lekcji: moja siostra ma fioła na punkcie plastikowych brokatowych kucyków, może spodobałby się jej dla odmiany prawdziwy koń?

Mama popatrzyła na mnie z wyrzutem.

– Haniu. – To forma imienia, której wyjątkowo nie lubię. Mama używa jej często, kiedy się na mnie gniewa. – Musisz pamiętać, że Lena ma astmę i uczulenie…

No tak. Astma i uczulenie. Ja prawie nigdy nie choruję, a do biednej Leny bez przerwy przyjeżdża pani doktor: jak nie grypa, to zapalenie gardła, a jak nie zapalenie gardła, to wysypka.

– Czy Lena w ogóle powinna jechać na wieś? – zapytałam.

Mama, sprawdzając pospiesznie, co jeszcze trzeba kupić przed wyjazdem, powiedziała coś o konsultacji z lekarzem, o tym, że będzie tam telewizor i DVD, i o spacerach. Aha, czyli moja siostra znowu spędzi wakacje, spacerując po deptaku z watą cukrową w dłoni i inhalatorem w różowe kucyki w kieszeni. Dokładnie jak w Hiszpanii w ubiegłym roku.

Mama wyszła, a mnie powoli zaczął poprawiać się humor, ponieważ wzięłam się za planowanie, jak by tu namówić wujka Stefana, żeby przy okazji wyjazdu do Gniezna zabrał mnie do Poznania, do rezerwatu meteorytów („To tylko sto dwadzieścia kilometrów, proszę, proszę, proszę!”), kiedy usłyszałam upiorny wrzask z kuchni.

– Tato?! Tatusiuuuuuuuu! Auaaaaaaaaaaaaaaaaa!

To była Lena. Sięgała po czereśnię do miski stojącej na oknie, kiedy nagle coś się jej wbiło w rękę. Znaczy Lenę użądliła osa.

Ponieważ to była moja siostra, ręka zaraz zaczęła puchnąć, zrobiła się czerwona i gorąca. Mama, jak zwykle na zakupach, nie słyszała komórki, a Lena płakała, więc wujek Stefan wsadził ją do auta i od razu pojechali na pogotowie.

Zostałam z dziadkiem, co natychmiast wykorzystałam do wypytania go o geologię okolic Gopła. Robiłam właśnie szczegółowe notatki, na co warto zwrócić uwagę (krajobraz polodowcowy, hurra!), kiedy wróciła mama.

– O nie, trzeba będzie przełożyć wyjazd! – zawołała, kiedy poinformowałam ją o sytuacji.

Skrzywiłam się i prawie zachciało mi się płakać. Mama jednak dostrzegała inne problemy niż ja.

– Pomyśleć, że dzisiaj wysłałam to potwierdzenie spotkania do profesora Mareckiego! – powiedziała z rozpaczą, kiedy wujek z Leną wrócili z pogotowia. – On będzie w Gnieźnie tylko do weekendu, a nie znajdę w Polsce lepszego specjalisty od siedemnastowiecznych maselnic!

No tak. Maselnice. Mama zainteresowała się nimi ostatnio, a to oznaczało, że my wszyscy, łącznie z Fluttershy, żółwiem Leny, bez przerwy wysłuchiwaliśmy wykładów na temat ich wielkości, kształtów i historii. To wszystko, oczywiście, przez wielką wystawę w tym nudnym parku etnograficznym, której mama była kuratorką. Cóż, mama nie uważa, że skansen jest beznadziejny, a nawet bardzo lubi swoją pracę. Mama jest ekstra, ale czasem serio zazdroszczę ludziom, którzy nie wiedzą, co to jest maselnica. Albo wrzeciono. Albo na przykład taki rańtuch.

Wujek Stefan najwyraźniej jednak przewidział ten problem z wyjazdem i już znalazł dla niego rozwiązanie.

– Kochanie, damy radę – uspokajał mamę. – Zdążysz. Spakuj tylko najważniejsze rzeczy na dwa, trzy dni, podrzucę was jutro na dworzec i pojedziecie z Hanką pociągiem do Gniezna. Zadzwoniłem już do właścicielki domku, ktoś was odbierze ze stacji. Pani doktor mówi, że Lena powinna zostać dzień, może dwa na obserwacji po tym szoku, a potem zapakuję ją do auta i dołączymy do was. Moja audycja w Radiu Gniezno i tak jest dopiero w przyszłym tygodniu.

Wujek Stefan jest komentatorem sportowym w radiu w Katowicach, a poza tym pisze książki o polskich sportowcach. Właśnie wydał jedną, o Józefie Zapędzkim, mistrzu olimpijskim w strzelaniu z pistoletu sylwetkowego (założę się, że Frączek-Bączek nie ma pojęcia, co to jest, pomyślałam złośliwie) z igrzysk w Meksyku i Monachium, a znajoma dziennikarka z Gniezna zaprosiła go, żeby o tym opowiedział przy okazji wakacji w pobliżu.

– Jesteś pewien? – zapytała mama, ale wiedziałam, że podoba jej się ten plan.

– Całkowicie – przytaknął wujek. – Przecież nie pierwszy raz zostaję z małą, prawda?

No i tak zrobiłyśmy: spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy (musiałam zostawić książkowe wydanie Encyklopedii minerałów i zadowolić się e-bookiem), kupiłyśmy bilety i wsiadłyśmy do pociągu. W Gnieźnie rzeczywiście odebrała nas nasza gospodyni, pani Gacek, i zawiozła do gospodarstwa agroturystycznego, gdzie w wielkim ogrodzie stał wynajęty przez nas domek. Od początku bardzo mi się tam spodobało.

Pierwszego dnia poszłam na długi spacer. Znalazłam super miejsce do ćwiczeń na brzegu jeziora. Trochę się porozciągałam, żałując, że nie mam piłki – miał ją dopiero przywieźć wujek Stefan. Przez chwilę bawiłam się w rzucanie kamieni do jeziora, a potem wzięłam jeden z rowerów, które były do dyspozycji gości, i wybrałam się dalej. Wtedy właśnie znalazłam ruiny – i tak się wszystko zaczęło.

Buszowałam w krzakach, starając się ocenić, jaka tu jest gleba, i wziąć próbkę kamieni do kolekcji dziadka, kiedy poczułam dziwne mrowienie. Często odczuwam coś takiego, kiedy jestem w jaskiniach albo w starych kopalniach. Uwielbiam zwiedzać tego typu miejsca – wycieczka do Sztolni Czarnego Pstrąga była najfajniejszym wyjazdem szkolnym w moim życiu. Większość klasy była niezadowolona i uważała, że to nudy. Serio, nie wiem, co niby może być nudnego w pływaniu łódką po opuszczonym wyrobisku.

W każdym razie miałam to poczucie, a potem się potknęłam i runęłam na ziemię. Po czym dotarło do mnie, że nie przewróciłam się na starym pniu ani niczym takim. To były pozostałości – marne pozostałości – jakiegoś ceglanego muru, a ten kawałek, na który wpadłam, nie był jedyny.

Nie to jednak było najdziwniejsze. Dałabym sobie głowę uciąć (ale nie naprawdę), że upadłam na ziemię i zaraz się podniosę. Nie mogłam się jednak ruszyć i może nawet zastanawiałabym się, czy przypadkiem nie złamałam kręgosłupa, gdyby nie to, że z głębi ziemi, a może z tego zrujnowanego budynku, dobiegały głosy. Trochę przerażająco brzmiące głosy. Nie, nie lokalnych meneli albo imprezujących nastolatków. Zupełnie inaczej przerażające. Głuche, złowieszcze i… no, pradawne. Nie miałam pojęcia, co mówiły, pewnie było to w dawno wymarłym języku, którym gadali prehistoryczni mieszkańcy okolic Gopła (kiedy wszyscy fascynowali się dinozaurami, znalazłam u dziadka książkę o praludziach – to jest znacznie fajniejsze!).

W pewnym momencie odniosłam nawet wrażenie, że ktoś na mnie patrzy. Nie wiem w sumie, czy był to człowiek, duch, czy może ent, bo drzewa jakby się nade mną pochylały. Poczułam się trochę intruzem, ale zarazem coś mnie ciągnęło do tych ruin.

Kiedy świat wrócił do normy – jakby to coś, co mnie obserwowało, po prostu sobie poszło – i mogłam się znów poruszać, uznałam, że muszę zbadać to miejsce, po prostu muszę. Ale na razie trzeba było wracać na obiad. Jednak zanim się za to zabrałam i zanim zaczęły się dziać kolejne nieoczekiwane rzeczy, spotkałam… dziwnego chłopaka, który nic nie wie o świecie.3 IGOR Dwie wieże. Prawie

Nigdy się specjalnie nie zastanawiałem, dlaczego nie lubię jaskiń, a w sumie także ponurych, starych ruin. Zapewne dlatego, że nie bardzo mam w tym względzie doświadczenie. Wspominałem, że tato jest specjalistą od architektury słowiańskiej? Pewnie, że tak. Ale to oznacza głównie ziemianki, czyli wykopane w glebie domki nory, których i tak już nie ma, więc się nie liczą. Nikt nie dostaje ataku klaustrofobii od patrzenia na dom, który trzeba sobie wyobrazić. Ja w każdym razie nie dostaję.

Kiedy Hanka wspomniała o wieży, założyłem, że ma na myśli Mysią Wieżę w Kruszwicy. Tato mówił, że zabierze mnie tam w którąś niedzielę, kiedy nie będzie prac na wykopie. Ani żadnych innych prac. To mogło równie dobrze oznaczać „nigdy”. Ale kiedy Hanka pojawiła się wczoraj przy furtce naszego domu z dwoma rowerami, nie pojechaliśmy w kierunku głównej atrakcji w tej okolicy, która zresztą jest trochę za daleko na nasze rowerowe możliwości. (Dobra: moje możliwości. Bo co do Hanki, to nie byłbym pewny, czy nie dałaby rady przejechać pięćdziesięciu kilometrów w jeden dzień). Poprowadziła w przeciwnym kierunku.

W sumie wolałbym tam po prostu pójść. Tyłek mnie bolał, no i miałem wrażenie, że dokądkolwiek mieliśmy się dostać, na piechotę dotarlibyśmy tam szybciej. Ale jazda terenowa przez las najwyraźniej sprawiała Hance przyjemność. Jechaliśmy prawie godzinę i nigdzie nie dostrzegałem żadnej wieży. Cały czas za to przedzieraliśmy się przez krzaki, bo Hanka wybierała najwęższe dróżki w okolicy.

W końcu zatrzymała się i rozejrzała, jakby węsząc, po czym położyła rower na ziemi, kazała mi zrobić to samo i weszła w jeszcze gęstsze chaszcze.

– To tutaj – oznajmiła, wskazując na piętrzącą się przed nami stertę cegieł.

Po czym zniknęła.

Krzyknąłem, ale chwilę później pomachała mi ręką nad rumowiskiem, dając do zrozumienia, że mam podejść. Niezbyt chętnie wspiąłem się na tę kupę gruzu i omal nie wpadłem do głębokiego szybu. Hanka siedziała na wąskiej półce, czymś w rodzaju stopnia, machając nogami. Zrobiło mi się niedobrze.

– Uważaj, bo spadniesz – powiedziałem odruchowo i natychmiast tego pożałowałem.

Usiadła na półce po turecku – zastanawiałem się, jak się na niej zmieściła, skoro jest ode mnie większa i ogólnie duża jak na dwunastolatkę – i wyciągnęła z plecaka pęto kiełbasy.

– Chcesz trochę? – zapytała, wychylając się ku mnie.

Usiadłem w bezpiecznym miejscu, próbując uspokoić żołądek.

– Nie, dziękuję – wymamrotałem. – Ale mam batoniki. Chcesz jednego?

– Fuj. Nie znoszę czekolady.

Nigdy nie słyszałem takiej deklaracji od dziewczyny. Moje nowe koleżanki nieustannie piszczały, że uwielbiają czekoladę, ale nie mogą jej jeść, bo przytyją. Większość z nich była raczej chuda, więc uważałem, że trochę słodyczy by im nie zaszkodziło. Ale kiedy o tym wspomniałem, wybuchnęły płaczem.

Hanka nie sprawiała wrażenia, że nadmiernie przejmuje się wyglądem. A wyglądała… zdrowo. Nie była, no wiecie, ładna. Miała nierówno obcięte włosy, mocne rysy i atletyczną sylwetkę. Ale biły od niej naturalna siła i poczucie pewności siebie, którego nie byłem w stanie nie podziwiać. A przede wszystkim była tak kompletnie inna niż dziewczyny z mojej klasy.

– Chodź. – Wstała nagle, bez trudu utrzymując równowagę na półce. – Musimy to zbadać.

W mojej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. W maju byłem na urodzinach Aliny, tej mojej jedynej dobrej koleżanki z klasy. Jej rodzina mieszka w starej willi stojącej w wielkim ogrodzie. W sumie właśnie z tego powodu część klasy nie przyszła: willa jest prawie ruiną, ogród to głównie mnóstwo starych drzew, no i nie ma w pobliżu McDonalda, multipleksu ani centrum handlowego. Kiedy wszyscy już się zjawili, dziadek Aliny ostrzegł nas, żebyśmy nie bawili się pod tarasem, który może się zapaść.

I tak nie miałbym ochoty tam zaglądać, bo piwnica była ciemna i ponura i nie było w niej nic ciekawego. Ale Piotrek, najgorszy klasowy typek, który chodzi na wszystkie imprezy w nadziei na darmowe jedzenie, zaśmiał się tylko i kazał nam wszystkim wejść do środka. To nie było przyjemne doświadczenie.

Zerknąłem na Hankę – odniosłem wrażenie, że gdyby miała ochotę, byłaby w stanie zawalić ten taras na Piotrka.

– Nie lubię podziemnych tuneli – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Przyprawiają mnie o dreszcze.

– Głuptak – odparła. – Chodź, poszukamy skarbów. Założę się, że ktoś ukrył tu skarby.

– Może lepiej pójdziemy nad jezioro? – zaproponowałem z nadzieją, spoglądając ku porośniętemu trzciną brzegowi, odległemu o kilkaset metrów. Miałem wielką ochotę wbiec do wody i płynąć przed siebie, jak najdalej. I przekonać się, kto porywa puszczane na wodę kamyki.

– Pływanie jest do niczego – oznajmiła Hanka, po czym natychmiast zastrzegła: – Oczywiście umiem pływać. Po prostu… nudzi mnie to.

„Nudzi”. Nigdy bym tak nie powiedział. Dla mnie pływanie oznacza relaks. Uwielbiam unosić się na wodzie, leniwie poruszając kończynami – tyle, żeby utrzymać się na powierzchni. Wiecie, to nie są nawet ruchy, tylko ciało naturalnie reagujące na wodę. Nigdy wam się to nie zdarzyło? Dziwne.

– Mogę cię zabrać na wykopaliska, jeśli chcesz – wymyśliłem, w nadziei że odwlekę nieuchronne. – Mój ojciec tam pracuje. Wiesz, to jest naprawdę poszukiwanie skarbów. – Okej, prawie naprawdę. – W każdym razie większość ludzi tak uważa – dodałem.

Hanka jednak nie zamierzała rezygnować z eksploracji ruin.

– Super – odparła. – Kiedyś tam pójdziemy. Schodzisz?

I wskoczyła do środka.

***

Nie zdecydowałem się na pójście w jej ślady – w sensie skoku. Przez chwilę przyglądałem się zejściu, szukając czegokolwiek, co przypominałoby schody albo uchwyty. Tak naprawdę nie był to bardzo głęboki szyb – nawet ktoś nieco niższy ode mnie zdołałby się z niego wydostać, po prostu podciągając się na tę półkę, na której przed chwilą siedziała Hanka. Tylko wyglądał jakoś tak niezachęcająco. No i zawsze wolałem wchodzić pod górę niż schodzić. A już na pewno zdecydowanie nie lubię zeskakiwać w nieznane podziemia.

W końcu powoli i ostrożnie (mówiąc językiem Hanki: niezdarnie) zsunąłem się, opierając stopy o niewielkie występy w murze. Oczywiście na dole straciłem równowagę i zaryłem tyłkiem w ziemię. Która odpowiedziała paskudnym mokrym plaśnięciem.

– Gdybyś skoczył, nie leżałbyś teraz w błocie – skwitowała mój wyczyn Hanka i nie oglądając się więcej na mnie, ruszyła przed siebie.

Zignorowałem ją i rozejrzałem się dookoła. Przed nami ciągnął się niezbyt szeroki korytarz o ścianach częściowo wyłożonych kruszącą się cegłą, podobną do tej na powierzchni. Powietrze było tu nieprzyjemnie ciężkie. Uznałem, że bardzo nie lubię wilgotnych, ponurych podziemnych tuneli. Ruiny były wprawdzie oddalone od brzegu jeziora, ale wszystko wokół było jakby przesiąknięte wodą.

Zapewne myślicie teraz, o co mi właściwie chodzi, skoro lubię wodę. Tak, lubię, ale jako spokojne fale jeziora lub morza, a nawet rwący, migotliwy nurt górskiego potoku. Lubię żyjącą wodę. A ta tutaj, przeciekająca przez ziemię i zniszczone cegły, była jakaś zatęchła i… nieprzyjazna.

– Nie masz latarki? – zapytała Hanka z niedowierzaniem, kiedy do niej dołączyłem. – Mówiłam ci, że idziemy do wieży.

Aha. Po pierwsze, myślałem, że chodzi o to muzeum w mieście, a po drugie… to nie była wieża.

– To nie jest wieża – zauważyłem. – Wieże są nad ziemią.

– Głuptak. Kiedyś była. To musiała być magiczna wieża jakiegoś czarodzieja z dawnych czasów. Wiesz, jak Saruman.

Nie było to zachęcające porównanie, ale przynajmniej zrozumiałe. (Władcę pierścieni znam prawie na pamięć, to ulubiona książka taty, ale potem ze skojarzeniami Hanki nie miało mi być już tak łatwo).

Cegły u góry, na powierzchni, wyglądały jak dla mnie na dość nowe, a wierzcie mi, wiem sporo o cegłach. Tato wprawdzie napisał dysertację (to wyszukane określenie doktoratu) o nietypowych formach półziemianek wczesnych Słowian w Europie Środkowej, ale ponieważ są one mniej więcej równie rzadkie jak jednorożce, uczył mnie głównie o wątkach murarskich i ich rozwoju.

– Jak dla mnie to wygląda najdalej na dziewiętnasty wiek – powiedziałem, rozglądając się. – Wcześniej nie układano wszystkich cegieł główkowo, to się nazywa wątek forteczny. Wiem, że to może być mylące, jeśli wydaje ci się, że fortece budowano wyłącznie w średniowieczu, ale…

Dała mi kuksańca. Naprawdę.

– Au…

– Rany… – Zaśmiała się. – Czytasz takie rzeczy na dobranoc? Jesteś świrem?

– Nie – odpowiedziałem bez namysłu. – wieczorem zazwyczaj czytamy z tatą średniowieczne kroniki.

– Jesteś świrem.

Nie żeby była pierwszą osobą, od której to słyszałem.

***

Ruszyliśmy tunelem, który naprawdę wyglądał jak pozostałość po dziewiętnastowiecznym forcie, a może nawet schronie z czasów drugiej wojny światowej. Jestem niezły z historii, ale w szkole doszliśmy dopiero do końca osiemnastego wieku.

– Twój tato jest archeologiem. – Zabrzmiało to raczej jak oświadczenie niż pytanie. Potaknąłem. – Czemu w takim razie nie jesteście teraz w Egipcie?

Westchnąłem. Nie macie pojęcia, ile razy przerabiałem to konkretnie pytanie. Miałem nadzieję, że ktoś kiedyś zapyta na przykład o Gwatemalę. Dlaczego to zawsze musi być Egipt?

– On się zajmuje Słowianami – odparłem. – Umie znajdować ich domy, patrząc tylko na ziemię, wiesz?

Oczy Hanki zrobiły się wielkie jak talerze, a na jej twarzy odmalował się autentyczny zachwyt.

– Znaczy prześwietla ziemię wzrokiem jak Superman?

– Co?

Teatralnym gestem uniosła dłonie do twarzy. Teraz wiecie, co miałem na myśli w kwestii tych skojarzeń. A dalej miało być tylko gorzej.

Wyjaśniła mi, o co chodzi, ale niezupełnie chwytałem, dlaczego jakiś facet w niebieskiej pelerynie miałby być przydatny na wykopaliskach. Zwłaszcza że kiedy leje, zazwyczaj przerywa się prace. Potem ja jej wytłumaczyłem, o co chodzi z ciemnymi plamami albo odciskami plecionki w ziemi.

– To bez sensu – oznajmiła.

Nie miałem ochoty przyznawać się, że myślę podobnie. Zauważyliście, że nawet jeśli jesteśmy krytyczni wobec naszych rodziców, niekoniecznie lubimy, żeby krytykowali ich inni? Poczułem, że muszę bronić taty i jego pracy.

– Osobiście uważam, że to błyskotliwe – zacząłem bez wielkiego przekonania, a potem coś przyszło mi do głowy i dodałem bez zastanowienia: – Wiesz, że podobno wyrzucili go z uczelni za jego teorie?

Zatrzymała się w pół kroku, znów wyraźnie zainteresowana. Może uda mi się nie przegrać całkowicie tego starcia.

– Super. Czy on wierzy, że Biskupin zbudowali kosmici? – W jej głosie brzmiał autentyczny zachwyt.

Niestety odezwała się moja nieszczęsna natura.

– Biskupin nie jest słowiański. Zbudowali go ludzie z kultury łużyckiej na długo przed tym, jak pojawili się tu Słowianie…

– Nieważne.

– Prawdę mówiąc… – teraz ledwie zwracałem na nią uwagę, bo coś innego przyszło mi do głowy, a może usiłowało mnie ostrzec – wyrzucili go z powodu tego miejsca.

– Tej wieży?

– Nie, głuptaku – odparowałem, cytując jej ulubione wyzwisko. Zmarszczyła brwi. – Tego… jeziora. A raczej hipotetycznych grodzisk…

Spojrzała na mnie pytająco.

– Hippo-grodzi? To coś dla koni?

– Nie, no wiesz, jakby fortec – wytłumaczyłem. Tato miał obsesję na punkcie prawdziwości mitów związanych z Gopłem. To znaczy oczywiście nie że jakichś królów zjadały myszy, ale że w tej opowieści jest ukryty przekaz historyczny. Taki szyfr w legendzie. Miałem już zacząć o tym opowiadać, kiedy głos Hanki wyrwał mnie z zamyślenia.

– Mówiłeś, że to była forteca.

Poddałem się. Nie przywykłem do opowiadania ludziom, czym zajmuje się tato, a co dopiero o jego obsesji. Koledzy w klasie i tak nie słuchali. Usiadłem na kawałku ceglanego muru.

– Powiedziałem, że wątek muru to typ „forteczny”, bardzo częsty w dziewiętnastym wieku. – Pomachałem nawet palcami przy uszach, żeby usłyszała cudzysłów.

– Ach.

Wyczułem ironię w tej uwadze, ale udałem, że tego nie zauważyłem.

– Dobra, słyszałaś na pewno lokalne legendy o złym władcy, którego zjadły myszy – zagadnąłem z nadzieją.

– Jasne. Mama czytała mi to dawno temu na dobranoc.

Mój tato też. Ale zapewne z innych powodów.

– Mój tato uważa, że to prawda.

Czy to był tylko wytwór mojej wyobraźni, czy też gdzieś w oddali rozległ się plusk?

Rozejrzałem się, lecz nic nie zobaczyłem. Ale… miałem dziwne wrażenie, że ściany podziemnego pomieszczenia nachyliły się ku sobie (może to łagodny atak klaustrofobii, pomyślałem) i przyglądają się nam badawczo.

– Chodzi ci o to, że była plaga myszy i one zaatakowały ludzi? Czytałam gdzieś, że szczury są do tego zdolne, jeśli ich liczba nadmiernie wzrośnie – odparła.

– Nie, tato wierzy, że…

Przerwał mi całkowicie nieoczekiwany dźwięk. Hanka zaczęła grzebać w plecaku i wyjęła telefon. Spojrzała na ekran, skrzywiła się i odebrała. Rozmowa była krótka, ze strony Hanki składała się głównie z „tak” i „yhm”, ale zakończyła się rozpaczliwym „nieeeeee!”, po czym Hanka zatrzasnęła klapkę telefonu i wrzuciła go ze złością do plecaka.

– Barok? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Co?

– Nie sądziłem, że lubisz muzykę barokową. Wiesz, Haendel… – Wskazałem palcem na kieszeń, w której zniknął telefon. – Jakoś mi to nie pasowało…

– To Liga Mistrzów, głuptaku – odparła beznamiętnie.

– Ach. – Usiłowałem włożyć w tę uwagę jak najwięcej ironii, ale poległem.

Hanka jednak nie zwracała na mnie uwagi. Wpatrywała się nieobecnym wzrokiem w nieokreślony punkt w przestrzeni i w pierwszej chwili pomyślałem, że zobaczyła armię szczurów wyłaniającą się z mroku. Potem uświadomiłem sobie, że to musiało mieć związek z telefonem.

– Czy coś się stało? – zapytałem.

– Katastrofa – odrzekła ponuro. Zanim zdążyłem zapytać, co strasznego i gdzie się stało, dodała tonem, który zwiastował prawdziwe nieszczęście: – Leszek przyjeżdża.

***

Nie dowiedziałem się wiele więcej, nawet kim w ogóle jest ten Leszek, którego pojawienie się tak dramatycznie popsuło jej humor. Mama kazała Hance natychmiast wracać na kwaterę, ale mnie coś trzymało w tym dziwnym miejscu, więc zapewniłem ją, że bez problemu trafię do domu. Nawet nie skłamałem, choć może troszeczkę przesadziłem.

Poszedłem w kierunku jeziora. Odnosiłem dziwaczne wrażenie, że kiedy tylko oddaliłem się na parę kroków od ruin, znalazłem się w wodzie, mimo że pod nogami miałem trawę, liście i wszystko to, co składa się na leśne runo. Oraz twardą ziemię.

Zdjąłem buty i stanąłem znów w płytkiej wodzie tuż przy brzegu. To też było niezwykłe – normalnie po prostu wskakuję i pływam. A tu czułem, jakby działały na mnie dwie przeciwstawne siły: jedna, która ciągnęła mnie ku łagodnym falom obietnicą spokoju i relaksu, i druga, która odpychała mnie od nich, szepcząc złowrogo.

Zrobiłem kilka kroków, ale noga musiała mi się zaplątać w jakieś rośliny, ponieważ niespodziewanie plasnąłem twarzą w wodę. Nagle piaszczyste w tym miejscu dno zamieniło się w oślizgły muł. I zaczęło się wydymać, tworząc groteskową twarz. Widmowe ręce chwyciły mnie i zaczęły ciągnąć coraz niżej i niżej.

Wiedziałem, że muliste dno bywa zdradliwe, podobnie jak bagna, ale przecież dopiero co brodziłem po ciepłym, przyjemnym piasku! Rozpaczliwie wyrywałem się, siekąc rękami trzciny, wzburzając muł, który jednak uparcie formował się w upiorne oblicze. Uznałem to za przedśmiertne halucynacje, zwłaszcza że wyraźnie słyszałem przerażający syk układający się w dwa słowa: „Jest nasz!”.

Ostatnim wysiłkiem spróbowałem odbić się od zwalonego pnia, ale moja stopa się poślizgnęła i zacząłem tonąć. Pomyślałem z żalem o tacie, który nigdy nie pozna prawdy o tym, co się ze mną stało.

W tym samym momencie srebrno-zielony kształt przypominający dużą rybę przeciął wodę tuż przed moimi oczami i upiorna twarz rozsypała się w muł, a ten zamienił się z powrotem w piasek.

Leżałem, ciężko dysząc, w płytkiej wodzie. Byłem tak przerażony, że nawet nie przyszło mi do głowy zastanowić się, dlaczego nie utonąłem. Nie miałem też ochoty opowiadać o tym zdarzeniu nikomu. Nie znałem dobrze Hanki, a jej nieustanne „głuptaku” nie wróżyło dobrze. Na pewno zwymyślałaby mnie od gap i niezdar.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: