- W empik go
Myśli nieupaństwowione - ebook
Myśli nieupaństwowione - ebook
Jaka jest największa z ludzkich przywar? Zdaniem autorki – obłuda. Brzydzi się nią bardziej niż czymkolwiek na świecie, dlatego książkę, którą trzymasz w ręku, napisała na wskroś szczerą, pełną trafnych spostrzeżeń i ostrych, ale niepozbawionych racji ocen. Czytając „Myśli nieupaństwowione”, pewnie nie raz poczujesz przykre ukłucie, zastanowisz się, czy czytany fragment nie dotyczy również Ciebie. Na tym polega siła tej książki, jej siła rażenia. Autorka nie boi się wskazywać obłudy i ją piętnować. Nawet jeśli diagnoza dotyczy osób szanowanych w społeczeństwie, piastujących wysokie stanowiska czy szczycących się tytułami przed nazwiskiem.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-572-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moją ulubioną baśnią już od dzieciństwa były Nowe szaty cesarza. Dlaczego? Zbiór myśli, który właśnie trzymasz w ręku, Drogi Czytelniku, jest odpowiedzią na to pytanie.
Gdybym miała powiedzieć, co mnie najbardziej irytuje, to na pierwszym miejscu – tuż przed głupotą ludzi inteligentnych lub wykształconych – byłaby obłuda. Nienawidzę udawania, grania kogoś innego niż się jest, kłamania, by się wybielić.
W moim miasteczku postrachem miejscowego liceum była przez wiele lat jedna z nauczycielek – legenda szkoły. W późnym wieku wyszła za mąż za wdowca, ale i tak nie wyzbyła się swoich, głęboko zakorzenionych, staropanieńskich nawyków. Wśród mieszkańców i szkolnej dziatwy krążyły historie o tym, jak potrafiła zajrzeć po południu do jednej z kawiarni, sprawdzić, czy przypadkiem jakieś uczennice nie siedzą przy kawie, a na drugi dzień tak je odpytać przy tablicy, by – wstawiając ocenę niedostateczną – pozwolić sobie na komentarz: „Gdybyś wczoraj się uczyła, a nie siedziała w kawiarni, to dziś wszystko byś umiała”.
Dwa razy do roku owa pani wraz z mężem przychodziła do naszego domu – na imieniny mamy i taty, bo jako nauczyciele znali się i utrzymywali rzadkie bo rzadkie, ale jednak kontakty. Zasiadaliśmy wówczas wszyscy do kolacji, po czym my z siostrą wychodziłyśmy do swojego pokoju, a dorośli prowadzili dalsze rozmowy przy stole, sącząc koniak. Gdy byłam w piątej, może szóstej klasie, zapytana podczas takiej imieninowej kolacji, jak tam w szkole, pozwoliłam sobie na exposé, którego nigdy nie zapomnę. Otworzyłam się bardzo i zaczęłam opowiadać, że dla mnie najgorsze są nauczycielki-stare panny, które nie mają własnych dzieci i nie wiedzą, że nauka to nie wszystko… którym wydaje się, że ich przedmiot jest najważniejszy… które myślą, że wszyscy uczniowie muszą wszystko wiedzieć, mieć same piątki i żadnego życia prywatnego…
Nie zrozumiałam, dlaczego Tato kopie mnie pod stołem, a Mama robi srogie miny. Skończyłam swój wywód i nastała długa, milczącą chwila…
Po kilku latach poszłam do liceum i na jednej z pierwszych lekcji, gdy do klasy weszła z dziennikiem pod pachą ta właśnie nauczycielka, przypomniałam sobie starą historię. Na szczęście nie dała mi przez cztery lata odczuć, że też ją pamięta, a gwarantuję, że dobrze pamiętała.
Niestety, zawsze taka byłam i do dziś jestem. Mogę czegoś nie mówić, OK, ale kłamać nie będę. Z tzw. owijaniem w bawełnę też mam kłopot. Jasne, że staram się na co dzień panować nad nerwami, choć puściły mi w dorosłym życiu niejeden raz. Jasne, że nie mam potrzeby robienia przykrości, waląc prosto w oczy: „Ty gruba jesteś, odchudź się”, choć obgadywanie zdarza mi się nierzadko. Taka jestem i z trudem przychodzi mi udawanie, że widzę coś innego niż jest w rzeczywistości. Inni nierzadko mówią co innego niż widzą. Przekonuję się o tym na każdym kroku i wstydzę się. Zastanawiam się wtedy, po co ta obłuda i czy to naprawdę służy lepszym kontaktom międzyludzkim.?
Oczywiście, że ponoszę konsekwencje swojej szczerości. Bardzo długo byłam traktowana przez ekswspółpracowników jak zdrajca, który doniósł na kogoś i pozbawił go w ten sposób zatrudnienia. A tak naprawdę stracił je w wyniku „dochodzenia” zwierzchników ukazującego zaniedbania, które ja też dostrzegałam i o których chwilę wcześniej mówiłam. Ale mówiłam tylko temu, który się ich dopuścił, a nie przełożonym, dziennikarzom itp. Z całą sprawą miałam tyle wspólnego, że przewidziałam skutki zaniedbań, które widziałam, i upomniałam ich sprawcę, mówiąc, że źle postępuje. Zrobiłam to na chwilę przed tym, jak zwierzchnicy zabrali się do wyciągania konsekwencji. Moja szczerość się nie opłaciła, traktowanie mnie jak zdrajcę było bolesne. A przecież tylko po ludzku upomniałam brata…
Okrzyk dziecka: „Król jest nagi!” w baśni Nowe szaty Cesarza jest okrzykiem wyjętym z moich ust. Gdybym to ja stała w tamtym tłumie, bez względu na wiek, z pewnością byłabym autorem tych słów i powodem zmieszania się innych. Niestety, a może właśnie „stety”…
Bywa, że w gronie kilku osób ktoś – powiedzmy kolokwialnie – puści sobie bączka (zazwyczaj w takich sytuacjach kulturalni ludzie, czując, że nie mogą wytrzymać, oddalają się w odosobnione miejsce). I kto ma kłopot? Nie sprawca nieświeżego powietrza, po którym takie chamstwo spływa jak po kaczce, ale reszta, która czuje się nieswojo i udaje, że nic się nie stało. Obłuda. Jasne, że zwracanie uwagi publicznie jest nie na miejscu, ale w sumie, dlaczego ja mam się wstydzić za coś, czego nie zrobiłam? Więc kiedy w tego typu sytuacjach inni milczą, ja daję do zrozumienia, że coś jest nie tak. Uśmiechem, pomachaniem sobie przed nosem, miną wyrażającą zaskoczenie itp. Nie tylko o bączki chodzi, ale również momenty, w których ktoś kłamie, gada głupoty, kreuje rzeczywistość według swoich wizji i wyobrażeń, niemających nic wspólnego ze stanem faktycznym. Niestety, taka jestem.
Niniejsza książka opisuje moje doświadczenia z wielu lat. Mam nadzieję, że dostarczy Czytelnikom odrobiny humoru, ale też skłoni do refleksji nad życiem i wyborami, których dokonujemy na co dzień.
Życzę miłej lektury!Odpowiedni strój
Miałam kiedyś kompleks na punkcie tego, że mój mąż nie ma garnituru. Do ślubu był w pożyczonym od szwagra, a potem to już tak jakoś poszło… Rodzinne uroczystości takie jak chrzest czy komunie dzieci „zaliczał” w koszulach, niekiedy krawatach, z czasem w marynarkach, ale zawsze zakładał do tego spodnie typu czarny jeans, a nie garniturowe. Nie wstydziłam się nigdy za niego, ale kompleks ujawnił się w związku z jego pracą. Jako wieloletni wicedyrektor państwowej instytucji chodził na różne uroczystości bez garnituru, którego na własne życzenie nie miał, bo – jak twierdził – będzie wyglądał jak palant, a czuł się jeszcze gorzej, więc szkoda kasy wydawać. A ja zastanawiałam się latami, jak to jest odbierane przez innych. Pocieszałam się tym, że przecież nie idzie w T-shircie, że ma eleganckie (zawsze skórzane) buty, ten okropny krawat, którego nienawidził, ale zakładał, i ogólnie, że nie odróżnia się znacząco. Ale… No właśnie, to „ale”. Ale bo utarło się, że galowa wersja stroju dla faceta to garnitur. Pech chciał, że mój mąż tego nigdy nie akceptował.
Miałam z tym problem do czasu, aż zaczęłam się zastanawiać, jak to jest w przypadku kobiet. Co też „etykieta” mówi na ten temat? Nie znalazłam podpowiedzi typu: biała bluzka i granatowa spódnica. Zaczęłam więc przyglądać się kobietom na wysokich stanowiskach i… wyleczyłam się z kompleksu garniturowego. Przykłady? Proszę bardzo!
Jedna ze znanych mi dyrektorek szkół preferowała styl, który określam mianem „strój rosyjski”, czyli dużo złota, błyszczących kolorów, jakichś koronek i makijaż z ostrą zielenią czy błękitem na powiekach. Jak dla mnie – w sam raz na bazar. Druga nosiła się na „szarą myszkę”: tłuste włosy, szare kolory, ciut rozwalone buty. Jeszcze inna postawiła na klasykę, ale w „babcinym wydaniu”: jakieś garsonki, które – jak dla mnie – nadają się dla starszych pań do kościoła. I to „jak dla mnie” skłoniło mnie do przekonania, że to wszystko jest kwestią gustu. Doszłam z czasem do wniosku, że grunt, to żeby nie urazić kogoś zbytnią nonszalancją. Co prawda media promują takich „artystów” z czapeczką z daszkiem na głowie, koszulką z nadrukiem i gumą do żucia w buzi na wielkich galach, festiwalach itp., ale w moim odczuciu to właśnie przegięcie. Widocznie tylko w moim odczuciu, bo – jak się okazuje – reżyserzy czy fotografowie myślą inaczej, skoro ubierają się tak w podniosłych chwilach. Mój mąż w czarnych jeansach, koszuli i sztruksowej marynarce wyglądałby przy nich jak lord.
No więc, co to jest odpowiedni strój? Kto może decydować, czy taki on jest czy jeszcze nie? Kto, komu może zwracać uwagę w tym temacie? Och, najlepiej niech każdy patrzy na siebie. To, co mi się podoba, niekoniecznie trafia w gust innych.
Mam zdjęcia z pogrzebu i stypy mojej cioci, na których jej mąż jest… w błękitnej koszuli i zielonym sweterku. Lekceważące? Bynajmniej. Taki strój u wujka ciocia lubiła, taki jej się podobał, więc tak chciał ją pożegnać, choć, jako profesor uniwersytetu, garniturów miał pewnie w szafie kilka.
Proponowałam kiedyś, współorganizując Przegląd Piosenki Religijnej, by w jury zasiadł miejscowy organista. Młody chłopak, wirtuoz klawiszy, sympatyczny człowiek, który, jak się okazało, nagrabił sobie kiedyś u współorganizatorki konkursu, ubierając koszulę z czaszką na plecach. A w ogóle to nosił włosy na żelu i farbował je na jasny blond. Cóż… Nie został zaproszony, choć ja wolałabym kierować się przy wyborze członków jury względami artystycznymi, a nie „wizerunkiem”. Gdyby tak było, a ja byłabym decydentem, to wspomniana wcześniej pani preferująca „strój rosyjski”, nigdy nie zostałaby dyrektorem szkoły.
Mam takie spostrzeżenia, że pracownice poczty, banków i businesswomen są w zakresie stroju o niebo lepsze niż właśnie dyrektorki szkół. Tym bardziej garnitury u facetów, czy ich brak, nie powinny być oceniane.
Oczywiście są sytuacje, kiedy zauważa się jakąś niestosowność w stroju. Zbyt krótka spódnica czy za duży dekolt nie pasują do kościoła i już nie chodzi o księdza, ale Pana Boga. Co do księdza, to spytałam kiedyś jednego znajomego kapłana, jak to jest, kiedy uczestniczy w ślubie, a pannie młodej biust wylewa się z sukienki? Czy może się skupić w czasie uroczystości i w ogóle… Co mi odpowiedział? A no, że patrzy na panny młode tak całościowo: czy jest ładna, inteligentna itp. i myśli, że albo pan młody fajnie wybrał, albo współczuje mu, że laska nie grzeszy urodą, a gostek będzie musiał z nią spędzić całe życie. I dodał:
– Utwierdzam się wtedy w swym celibacie.
To oczywiście żart, ale odpowiedni strój w kościele jest ważną sprawą. Nie na darmo mówi się, że ktoś ubrał się jak stróż w Boże Ciało. Najważniejsze sytuacje należy podkreślać strojem, ale – tak jak z moim wujkiem na pogrzebie – niech to będzie strój czysty i schludny, a nie coś na siłę. Chudzi faceci w garniturach niekoniecznie dobrze wyglądają! Zresztą garnitur, co pokazuje jeden z polityków, nie zawsze dodaje elegancji. Jeśli ozdobi się go wielką muchą w kropki, będzie wyglądał raczej śmiesznie. Tym bardziej nie rozumiem takich bulwersacji, jak np. ta, która miała miejsce w przestrzeni publicznej, kiedy były prezydent Lech Wałęsa przyszedł do kościoła na mszę za zmarłych powstańców w samej koszuli. Zaraz znaleźli się tacy, którzy przypomnieli, że jak szedł do szpitala odwiedzić generała Jaruzelskiego, to garnitur założył, a na pożegnanie Inki – nie.
No cóż, jeżeli ludzie nie mają, co robić i analizują takie sytuacje, to może niech obejrzą zdjęcia zrobione polskim paniom polityk podczas wizyty u papieża Franciszka. Co z tego, że miały czarne woale na głowach, skoro wyglądały po prostu śmiesznie. Nie każdemu to pasuje, a że „wypada”? Moim zdaniem wypada być czysto i schludnie ubranym w takich sytuacjach, a nie wystawiać się na pośmiewisko dla jakiejś etykiety.
Więc co z tym strojem? Ważne, by czuć się dobrze, nie urazić nikogo, nie świecić golizną w miejscach, które nie są plażą. Moim zdaniem liczy się to, co się ma w głowie, a nie na głowie (to à propos fryzur), jakim się jest człowiekiem, a nie, jaką koszulę ma się na sobie. Bo cóż z tego, że ktoś chodzi zawsze w dżinsowej? Po owocach poznawajmy, nie po stroju!Uśmiech na twarzy
Zawsze się zastanawiałam, jak to jest: czy ludzie wydają się ponurzy, bo stale mają smutną minę, czy mają smutną minę, bo są ponurzy. I wciąż nie znam odpowiedzi, ale wiem, że mimika i grymas twarzy, dużo mówią właśnie o tym, czy jest się osobą pogodną, otwartą czy nie.
Oj, ileż min mam w pamięci! Nie zliczę. I jakaś intuicja zawsze mi mówi, kto jest miły, a do kogo bez kija lepiej nie podchodzić. Zmarszczone czoło, wygięte w podkowę wargi, srogie spojrzenie… Strach się bać. Oczywiście zdarzają się również tzw. „uśmiechy sportowca” – miny robione na siłę, ale wyczuwa się w nich sztuczność już od pierwszego spojrzenia.
Przez wiele lat obserwowałam panią, która z racji pełnionej funkcji powinna być życzliwa ludziom, szczególnie tym najbiedniejszym, którym w życiu się nie udało. Cóż z tego, że miała zawsze uśmiech na ustach, skoro był on przyklejony? Z tym właśnie uśmiechem na ustach przeszukiwała przepisy, jakby zastanawiając się, co by tu zrobić, aby komuś odebrać możliwość udzielenia pomocy, pozbawić zasiłku, pozostawić bez opieki.
Znam również ludzi, którzy są zawsze uśmiechnięci, np. babcię mojego męża, nieżyjącą już niestety. Wykonywała zawód położnej, a więc nic łatwego, no i ten „nienormowany czas pracy”. O każdej porze zdarzało się, że ktoś pukał do drzwi i prosił, żeby bryczką, na rowerze czy po prostu pieszo zabrać ją do rodzącej. Ale pogodne usposobienie babci Hani sprawiało, że zawsze, do końca swych dni, a dożyła sędziwego wieku, była uśmiechnięta. Jej uśmiech przypomina mi się często zwłaszcza w sytuacjach, kiedy ktoś spogląda na mnie z marsowym obliczem. Myślę sobie wtedy: „Ależ ty musisz mieć spieprzone życie! Dlaczego robisz problemy z byle czego? Czemu smucisz się wszystkim?”. Wyznaję dewizę, że Pan Bóg daje każdemu taki krzyż, jaki ten może udźwignąć. Dlaczego więc niektórzy wymyślają sobie problemy tam, gdzie ich nie ma i robią „z igły widły”?
Ktoś może z uśmiechem na ustach pokonywać kolejne trudności, żartować z choroby, wprowadzić w szpitalnej sali miły nastrój w czasie, gdy inny z groźną miną będzie narzekał na wszystko: że słonce razi, ptaki budzą rano, prognoza pogody z TV się nie sprawdziła, pociąg jechał o sześć minut dłużej niż powinien… Dla jednego fakt, że ocalał z katastrofy lotniczej to radość nie do opisania, choć już zawsze będzie kaleką, dla drugiego to, że na prostej drodze skręcił kostkę, może być życiową tragedią. I o ile pierwszy z uśmiechem na ustach będzie opowiadał o swojej tragedii, drugi ze łzami w oczach i smutkiem na twarzy powie: „Szkoda gadać”.
Miałam kiedyś okazję uczestniczyć w spotkaniu z panem Janem Melą. Polecam każdemu, kto nie potrafi doceniać w życiu tego, co ma!!! Niebywały zastrzyk pozytywnej energii, niesamowita lekcja pokory i nauka odróżniania prawdziwych problemów od tych, których szuka się czasem na siłę.Obsesje trzeba leczyć
Dosyć późno, ale jednak, dowiedziałam się, że obsesje można leczyć. Dziś mówię, że TRZEBA, a nie można, bo one zatruwają życie. Obsesje nas dopadają, zniewalają i bywa, że rządzą naszym życiem. Najgorsze, co można zrobić, to się im poddać. Przez wiele lat, właściwie kilkadziesiąt, wstawałam rano, myłam zęby, a następnie ścierałam kurz z mebli mokrą szmatką. Nierzadko w pośpiechu zostawiałam ją potem gdzieś i najczęściej moja mama, odwiedzając mnie, znajdowała taką nieświeżą, podeschniętą, brudną szmatkę leżącą gdzieś na szafie czy pod nią. Nie zastanawiałam się wówczas nad tym, dlaczego to robię. Ot, lubię porządek, ład, a widok kurzu na meblach czy telewizorze nie daje mi się skupić – tak mi się wydawało. Przed wyjazdem na wakacje, choć pozostawialiśmy dom na kilka tygodni i z góry wiadomo było, że po powrocie zastaniemy sporo kurzu, ja jeszcze przed wyjściem wykonywałam „taniec ze szmatką”. Chore. Dziś tak mówię, bo na szczęście uświadomiłam sobie, o co z tym chodzi. Dotarłam do źródła mojej obsesji, pokonałam słabość, która leżała u jej podłoża. Dzięki terapii u psychologa dowiedziałam się o sobie wiele, przede wszystkim tego, że moje nieuporządkowane życie rodzinne, a zwłaszcza relacje z siostrą, nie dają mi spokoju, a moje nadmierne zamiłowanie do porządków jest objawem silnej potrzeby „uporządkowania” sytuacji z najbliższymi.
Dziś wiem, że obsesje trzeba leczyć i można być szczęśliwym bez tego, co rządziło życiem przez wiele lat. Z nawet najbardziej utrwalonego nawyku da się zrezygnować, trzeba tylko chcieć. Ja w zakresie „szmatki” zmieniłam się nie do poznania. Nie znaczy to, że teraz tony kurzu leżą na moich meblach. Sprzątam raczej tradycyjnie – raz w tygodniu i kiedy widzę jakieś zakurzone miejsce. Jeśli widzę, a nie bez względu na to, czy jest czy nie ma kurzu, dla zasady.
Przekonałam się też, że nie wszystko musi być symetryczne. Tak, było to moją zmorą przez wiele lat. Najlepiej pokazuje to film Dzień świra. Śmiejemy się na nim wszyscy, ale jakby tak spojrzeć w siebie, to czyż nie okazałoby się, że unikamy stawiania stóp na kreskach między płytami chodnikowymi? Czyż sami również nie pokonujemy stopni na schodach w równych odstępach, np. co dwa? Czy naprawdę tak dziwi nas ciągłe prostowanie kantów w spodniach? Równanie obrusa? Pstrykanie długopisem w jakiś rytm? U kogoś wydaje się to śmieszne, u siebie najczęściej tego nie dostrzegamy. Marek Kondrat odegrał mistrzowską rolę, kocham go za nią. Warto ten film obejrzeć i uświadomić sobie własne obsesje. A potem? Pozostaje już tylko leczyć się z nich, żeby nie rządziły życiem, nie zatruwały go, pozwalały na prawdziwą wolność. Mówię to ja – wieloletnia niewolnica szmatki i innych dziwactw. Piastunka symetrii i równego układania przedmiotów. Dziś mam w dużym pokoju panele w… nieregularnie rozłożone sęki. Kiedyś wystarczyło, że spojrzałam na takie w sklepie i już byłam wkurzona. Te, które obecnie mam, wybrałam świadomie, ku zaskoczeniu męża. A miałam na oku też takie w napisy, jak na starych skrzyniach żeglarskich. Nie żeby urządzić cały pokój w stylu szanty, ale samą podłogę… Przeszło mi to przez myśl po wyzwoleniu się z obsesji. Stanęło jednak na sękach i jest OK. Nic mnie nie wkurza, nie zwracam na nie uwagi, bo wyleczyłam się z obsesji. Zachęcam! Warto!
Gorzej, jeśli człowiek nie da sobie wmówić, że powinien coś zrobić ze swoimi natręctwami, obsesjami, tym, co zniewala. Tłumaczenia „moja sprawa”, „dobrze mi z tym”, „zajmij się sobą” – świadczą o braku krytycyzmu. Jeśli mówię komuś, że powinien „wyluzować”, bo nerwowo pstryka długopisem, a to przeszkadza innym w skupieniu się, to powinno to dać do myślenia. Kiedy w trosce o czyjeś zdrowie psychiczne proszę: „Nie mów co chwilę »O Jezu«, bo nic złego się nie dzieje”, to też powinien zacząć się zastanawiać, czy obsesje nie rządzą jego życiem. Znam takich, którym już nie psycholog, a psychiatra powinien pomóc i nie chodzi w tym stwierdzeniu o dokuczenie czy poniżenie, ale troskę o zaburzone myślenie i nadmierne spięcie. O nerwicę, która zatruwa życie nie tylko osobie chorej, ale także jej najbliższym. „O Jezu to… O Jezu tamto…” – powtarzane w odniesieniu do spraw błahych. Patrzę na to z ubolewaniem nie tylko dlatego, że to jawne nieprzestrzeganie drugiego przykazania Dekalogu, ale także objaw zaburzeń emocjonalnych. Sama mam świadomość, że nieraz zatruwam najbliższym życie, udzielając „wspaniałych” rad: „Nie pij zimnego, bo przeziębisz gardło”, „Nie wystawiaj głowy przez okno w pociągu”, „Nie popijaj ogórka gazowanym napojem”, nie to, nie tamto. Tak zostałam wychowana, a swe lęki i obsesje przekazywałam kolejnemu pokoleniu. Dorastający syn udowodnił mi, że wypicie butelki zimnej wody po meczu piłki nożnej wcale nie wywoła przeziębienia. Aż nie dowierzałam. Przecież miałam zakodowane, że choroba w takiej sytuacji jest nieunikniona, a tu nic!!! Na szczęście nic. Przekonałam się o tym, że nie miałam racji tak samo jak w kwestii sęków na panelach – rozłożone nierównomiernie wcale nie muszą denerwować. Podstawą w walce z obsesyjnymi myślami i nerwicą natręctw jest uświadomienie sobie problemu oraz konieczności jego rozwiązania.