Myto ogarów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 8 - ebook
Myto ogarów. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 8 - ebook
Powiadają, że Kaptur, Pan Śmierci, zgromadził zastęp bogów w miejscu znajdującym się poza zasięgiem śmiertelników. Powiadają, że czeka on na końcu każdego planu i spisku, wszystkich zakrojonych na wielką skalę ambicji. Tym razem jednak sprawy mają się inaczej. Tym razem Kaptur jest na początku…
Darudżystan poci się w letnim upale. Miasto jest pełne złowrogich omenów, niepokojących pogłosek i podstępnych szeptów. Przybyli obcy, morderca wziął się do roboty, możliwe też, że budzi się pradawna tyrania. Na byłych Podpalaczy Mostów z Baru K’rula zwrócili swe śmiercionośne spojrzenia miejscy skrytobójcy. Niski, korpulentny człowieczek w czerwonej kamizelce jest przerażony swą wciąż rosnącą tuszą, wie jednak, że to najmniejsze z jego zmartwień. Gdzieś w dali słychać bowiem ujadanie ogarów.
W dalekim Czarnym Koralu z pozoru obojętne rządy sprawują Tiste Andii. Pod potężnym kurhanem usypanym pod miastem gromadzą się tysiące wyznawców kultu Odkupiciela. Ongiś był on śmiertelnikiem, a jego honor i szlachetność czynią go bezbronnym wobec wypaczonych ambicji wyznawców.
Tak więc, Kaptur stoi na początku spisku, który wstrząśnie całym kosmosem, na jego końcu zaś czeka ktoś inny. Nadszedł czas, by Anomander Rake, Syn Ciemności, naprawił straszliwy, starożytny błąd.
Z tym kolejnym rozdziałem wspaniała opowieść Stevena Eriksona zbliża się do ostatniego etapu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-99-3 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dramatis Personae
Nożownik: skrytobójca
Scillara: jego towarzyszka
Iskaral Krost: wielki kapłan Cienia, Mag, bóg bhok’arala
Siostra Złośliwość: jednopochwycona
Mogora: okazjonalna żona Iskarala
Barathol Mekhar: turysta
Chaur: łagodny mężczyzna
Mappo Konus: Trell
Wykałaczka: dawna żołnierka z Podpalaczy Mostów i jedna z udziałowców Baru K’rula
Niewidka: dawna żołnierka z Podpalaczy Mostów i jedna z udziałowców Baru K’rula
Nerwusik: dawny żołnierz z Podpalaczy Mostów i jeden z udziałowców Baru K’rula
Młotek: dawny żołnierz z Podpalaczy Mostów i uzdrowiciel
Niebieska Perła: dawny żołnierz z Podpalaczy Mostów
Rybak: bard, regularny gość w Barze K’rula
Duiker: dawny historyk imperialny Imperium Malazańskiego
Bellam Nom: młody mężczyzna
Rallick Nom: przebudzony skrytobójca
Torvald Nom: kuzyn Rallicka
Tiserra: żona Torvalda
Coll: rajca z Darudżystanu
Estraysian D’Arle: rajca z Darudżystanu
Hanut Orr: rajca z Darudżystanu, bratanek nieżyjącego Turbana Orra
Shardan Lim: rajca z Darudżystanu
Murillio: bawidamek
Kruppe: pękaty człowieczek
Meese: właścicielka gospody „Pod Feniksem”
Irilta: regularny gość gospody „Pod Feniksem”
Scurve: barman w gospodzie „Pod Feniksem”
Sulty: kelnerka w gospodzie „Pod Feniksem”
Challice: żona Vidikasa, córka Estraysiana D’Arle
Gorlas Vidikas: najnowszy członek darudżystańskiej Rady, dawny bohater fety
Krute z Talientu: agent Gildii Skrytobójców
Gazz: zabójca
Thordy: żona Gazza
Quell: nawigator i czarodziej z Gildii Kupieckiej Trygalle
Blada: udziałowiec
Reccanto Ilk: udziałowiec
Najsłodsza Udręka: udziałowiec
Glanno Tarp: udziałowiec
Amby Pień: dawny bojownik z Mottańskich Pospolitaków i nowy udziałowiec
Jula Pień: dawny bojownik z Mottańskich Pospolitaków i nowy udziałowiec
Skarbunia Naparstek: dawna bojowniczka z Mottańskich Pospolitaków i nowy udziałowiec
Zrzęda: strażnik karawanowy na przedłużającym się urlopie
Stonny Menackis: właścicielka szkoły pojedynków
Harllo: dziecko
Bedek: „wujek” Harlla
Myrla: „ciocia” Harlla
Przypon: dziecko
Bainisk: robotnik w kopalni
Venaz: robotnik w kopalni
Plama: nowo wynajęty strażnik
Leff: nowo wynajęty strażnik
Madrun: nowo wynajęty strażnik podwórzowy
Lazan Drzwi: nowo wynajęty strażnik podwórzowy
Sukosmyk (albo Sumienny Kosmyk): kasztelan
Skromny Wkład: tajemniczy człowiek działający w przestępczym półświatku Darudżystanu
Odmrozin: demon
Baruk: członek Koterii T’orrud
Vorcan: mistrzyni Gildii Skrytobójców
Seba Krafar: mistrz Gildii Skrytobójców
Apsal’ara: jedna z Zabitych w Dragnipurze
Kadaspala: jeden z Zabitych w Dragnipurze
Derudan: czarownica władająca Tennes
K’rul: pradawny bóg
Draconus: jeden z Zabitych w Dragnipurze
Korlat: jednopochwycona Tiste Andii
Orfantal: jednopochwycony Tiste Andii, brat Korlat
Kallor: pretendent
Pani Zawiść: bierna obserwatorka
Anomander Rake: Syn Ciemności, Rycerz Ciemności, władca Czarnego Koralu
Spinnock Durav: Tiste Andii
Endest Silann: czarodziej Tiste Andii
Caladan Brood: wódz
Kaptur: Bóg Śmierci
Przekop: jeden z Zabitych w Dragnipurze
Samar Dev: czarownica
Karsa Orlong: wojownik z Teblorów Toblakai
Wędrowiec: nieznajomy
Tron Cienia: Bóg Cienia
Kotylion: Sznur, bóg patron skrytobójców
Prorok Błagacz: wielki kapłan Upadłego, dawniej przeciętny artysta zwany Munugiem
Silanah: Eleint
Starucha: Wielki Kruk
Raest: jaghucki tyran (emerytowany)
Klips: Śmiertelny Miecz Ciemności
Nimander Golit: Tiste Andii
Kleszcz: Tiste Andii
Nenanda: Tiste Andii
Aranatha: Tiste Andii
Kedeviss: Tiste Andii
Desra: Tiste Andii
Sordiko Qualm: wielka kapłanka
Salind: wielka kapłanka
Jasnodomin: mieszkaniec Czarnego Koralu
Gradithan: zbir
Mnisiszczur: mag
Baran: Ogar Cienia
Gear: Ogar Cienia
Blind: Ogar Cienia
Rood: Ogar Cienia
Shan: Ogar Cienia
Pallid: nowy Ogar Cienia
Lock: nowy Ogar Cienia
Chodzący po Krawędzi: podróżnik
Chodzący z psami: dwoje świadkówPROLOG
Prolog
Mów prawdę i czekaj spokojnie, aż wody między nami będą czyste.
Medytacje Tiste Andii
– Nie znam nazwy tego miasta – przyznał obdarty mężczyzna, pociągając za wystrzępione obrąbki bogatego ongiś płaszcza. Za pleciony pas zatknął sobie zwinięty kawałek skórzanej smyczy, zbutwiałej i rozlatującej się. – Ktoś chyba powinien mu ją nadać – ciągnął, podnosząc głos, by przekrzyczeć wściekłe warczenie walczących psów. – Mnie jednak nie dopisuje wyobraźnia, a nikt inny nie jest zainteresowany.
Te wygłoszone miłym tonem uwagi kierował do kobiety, która dopiero przed chwilą przystanęła u jego boku. Po jej poprzednim życiu pozostało bardzo niewiele śladów. Nigdy nie miała psa, a mimo to szła teraz główną ulicą tego dziwnego, rozpadającego się miasteczka, ściskając w rękach smycz ciągniętą przez złośliwe bydlę rzucające się na wszystkich przechodniów. Zbutwiała skóra w końcu puściła i zwierzę pomknęło przed siebie, by zaatakować psa mężczyzny.
Oba zwierzaki walczyły na śmierć i życie pośrodku ulicy. Jedynymi świadkami walki byli ich domniemani właściciele. Kurz ustąpił miejsca krwi oraz strzępkom skóry.
– Był tu ongiś garnizon złożony z trzech żołnierzy, którzy nie znali się nawzajem – oznajmił mężczyzna. – Ale odeszli stąd, jeden po drugim.
– Nigdy przedtem nie miałam psa – odezwała się kobieta i nagle uświadomiła sobie, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od… No cóż, od tamtej chwili.
– Ja również nie – przyznał mężczyzna. – Do tej pory mój pies był jedynym w mieście. O dziwo, jakoś nie zdołałem polubić wrednego bydlaka.
– Jak długo już… hm, tu mieszkasz?
– Nie mam pojęcia, ale wydaje mi się, że od zawsze.
Rozejrzała się wokół, a potem skinęła głową.
– Ze mną jest tak samo.
– Niestety, twój zwierzak chyba zdechł.
– Och! Rzeczywiście. – Przyjrzała się z uwagą zerwanej smyczy. – W takim razie pewnie nie będę potrzebowała nowej.
– Nie bądź taka pewna – ostrzegł ją mężczyzna. – Mam wrażenie, że tu wszystko się powtarza. Dzień po dniu. Ale wiesz co? Weź moją. Jak widzisz i tak jej nie używam.
Przyjęła od niego zwiniętą smycz.
– Dziękuję – powiedziała i podeszła do martwego, rozszarpanego zwierzęcia. Zwycięzca czołgał się ku swemu panu, zostawiając za sobą ślad krwi.
Wszystko wydawało się dziwnie wypaczone. Uświadomiła sobie, że to samo dotyczy jej odruchów. Przykucnęła i delikatnie uniosła zmasakrowany łeb psiska. Przesunęła go przez pętlę, którą wsunęła na rozdartą szyję. Potem położyła zakrwawioną, brudną od śliny głowę z powrotem na ziemi i wyprostowała się, ze smyczą luźno zwisającą z prawej dłoni.
Mężczyzna podszedł do niej.
– Trudno się w tym wszystkim połapać, co?
– Ehe.
– A myśleliśmy, że to życie jest skomplikowane.
Obrzuciła go spojrzeniem.
– To znaczy, że umarliśmy?
– Tak sądzę.
– Czegoś nie rozumiem. Mieli mnie pochować w krypcie. Była piękna i solidna. Wiem, bo ją widziałam. Bogato wyposażona i zabezpieczona przed złodziejami. Wypełniono ją beczułkami wina, suszonym mięsem i owocami na drogę. – Wskazała na spowijające ją łachmany. – Mieli mnie ubrać w najpiękniejsze szaty i włożyć całą biżuterię.
Przyjrzał się jej uważniej.
– To znaczy, że byłaś bogata.
– Tak.
Ponownie zerknęła na martwego psa.
– Ale to już przeszłość.
Łypnęła ze złością na mężczyznę, nagle jednak uświadomiła sobie, że gniew nic tu nie pomoże.
– Nigdy przedtem nie widziałam tego miasta. Całe się rozpada.
– Ehe. To trafne spostrzeżenie.
– Nie wiem, gdzie mieszkam… To dziwnie zabrzmiało, co? – Znowu się rozejrzała. – Wszędzie tylko kurz i zgnilizna. I chyba nadciąga burza.
Wskazała na widoczny na końcu ulicy horyzont. Nad ogołoconymi wzgórzami zbierały się gęste, dziwnie rozświetlone chmury.
Przyglądali się im przez pewien czas. Wydawało się, że kapią z nich nefrytowe łzy.
– Byłem kiedyś kapłanem – odezwał się mężczyzna. Pies położył się na ziemi wsparty o jego stopy. Dyszał ciężko, a z pyska kapała mu krew. – Kiedy zbliżała się burza, zamykaliśmy oczy i śpiewaliśmy jeszcze głośniej.
Popatrzyła nań z lekkim zaskoczeniem.
– Byłeś kapłanem? To… czemu nie jesteś u swego boga?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, rzeczywiście zaznałbym oświecenia, w które ongiś bezpodstawnie wierzyłem. – Wyprostował się nagle. – Och, mamy gościa.
Wysoka istota zbliżała się urywanym krokiem. Była tak wysuszona, że jej kończyny przypominały korzenie drzew, kości twarzy zaś pokrywała zbutwiała, wyschnięta skóra. Z bladej, łuszczącej się skóry głowy opadały długie siwe włosy.
– Pewnie będę się musiała przyzwyczaić do takich widoków – mruknęła kobieta.
Jej towarzysz nie odezwał się ani słowem. Oboje z uwagą obserwowali wychudłego, utykającego przybysza. Kiedy ich minął, odwrócili się i zobaczyli następnego. Dorównywał wzrostem pierwszemu, a jego ciało spowijała wystrzępiona, ciemnoszara szata. Żaden nie zwracał uwagi na przyglądających im się ludzi.
– Witaj, Chodzący po Krawędzi – rzekł zakapturzony osobnik.
– Wezwałeś mnie tu, żebym… załagodził – odparł tamten.
– To prawda.
– Zajęło ci to sporo czasu.
– Można by tak pomyśleć, Chodzący po Krawędzi.
– Dlaczego teraz? – zapytał, unosząc głowę, siwowłosy mężczyzna, który z pewnością nie żył już od dawna.
Zakapturzony odwrócił się nieco. Kobieta pomyślała, że być może patrzy na martwego psa.
– Wstręt – wyjaśnił.
Chodzący po Krawędzi odpowiedział cichym, ochrypłym śmiechem.
– Co to za okropne miejsce? – dobiegł z zaułka kolejny, syczący głos.
Kobieta wypatrzyła tam sylwetkę – zamazaną plamę cienia – która robiła wrażenie wspartej na lasce. Wtem nowego przybysza otoczyły ogromne bestie: dwie, cztery, pięć.
Kapłan chrząknął.
– Ogary Cienia. Gdybyż tylko mój bóg mógł być tego świadkiem!
– Może patrzy na to twoimi oczyma?
– Och, wątpię w to.
Chodzący po Krawędzi i jego zakapturzony towarzysz skierowali spojrzenia na widmową postać. Była niska i migotliwa, ale potem nabrała solidniejszych kształtów. Czarna laska stukała o podłoże, wzbijając obłoczki kurzu. Ogary oddaliły się od niej z opuszczonymi łbami, węsząc. Żaden nie zbliżał się do ścierwa psa należącego do kobiety ani do żywego zwierzęcia, które ziajało u stóp jej nowego przyjaciela.
– Okropne? – powtórzył zakapturzony. – Pewnie masz rację. To coś w rodzaju nekropolii, Tronie Cienia. Wioska odrzuconych. Ponadczasowa i, tak jest, bezużyteczna. Takie miejsca można znaleźć wszędzie.
– Mów za siebie – sprzeciwił się Tron Cienia. – Tylko na nas spójrz. Czekamy. Wciąż czekamy. Och, gdybym tylko był zwolennikiem przyzwoitości i stosownego zachowania! – Zachichotał niespodziewanie. – Gdyby ktokolwiek z nas nim był!
Wszystkie Ogary wróciły nagle do niego. Jeżyły sierść, spoglądając na coś widocznego w oddali.
– Jeszcze jeden – wyszeptał kapłan. – Jeszcze jeden i, tak jest, ostatni.
– Czy to się powtórzy? – zapytała kobieta. Przeszył ją strach. Ktoś się zbliża. O, bogowie, ktoś się zbliża. – Jutro? Odpowiedz mi!
– Myślę, że raczej nie – odparł po chwili kapłan. Przeniósł spojrzenie na martwego psa. – Nie – powtórzył. – Myślę, że nie.
Od wzgórz dobiegły dźwięki gromów i nefrytowego deszczu, gęstego jak strzały z dziesięciu tysięcy bitew. Na ulicy rozległ się łoskot kół karety.
Kobieta odwróciła się z uśmiechem, usłyszawszy ten ostatni odgłos.
– Och – rzekła z ulgą. – Nadjeżdża mój transport.
***
Był ongiś czarodziejem z Pale i desperacja doprowadziła go do zdrady. Anomandera Rake’a nic jednak nie obchodziła desperacja ani żadne inne usprawiedliwienia, jakie mogliby przedstawić Przekop i jego towarzysze. Karą za zdradzenie Syna Ciemności był pocałunek Dragnipura. Gdzieś w tłumie trudzących się w nieustannym mroku znalazłby znajome twarze, znajome oczy. Cóż jednak mógłby w nich wyczytać?
Tylko to, co kryło się w jego własnych. Desperacja to za mało.
Podobne myśli nawiedzały go rzadko i były gośćmi widzianymi równie niemile jak inne. Drwiły z niego, swobodnie się pojawiając i znikając. Kiedy nie było ich w pobliżu, być może unosiły się gdzieś pod obcymi niebami, na ciepłych wiatrach delikatnych jak śmiech. Tylko sam Przekop i ci, których widział wokół siebie, nie mogli uciec od tłustego błota, ostrych, czarnych kamieni, przebijających zbutwiałe podeszwy jego butów, i od morderczej wilgoci, z powodu której skórę pokrywała mu brudna, śliska warstewka, jakby cały świat dręczyła gorączka i zlewał pot. Od słabych krzyków, które zawsze wydawały się Przekopowi dziwnie odległe – a także od znacznie bliższego zgrzytu i chrzęstu potężnej konstrukcji z drewna i brązu oraz stłumionego pobrzękiwania łańcuchów.
Naprzód, ciągle naprzód. Ścigająca ich burza była coraz bliżej, chmury piętrzyły się wysoko, srebrzyste, skłębione, poprzeszywane wygiętymi włóczniami z żelaza. Z nieba zaczął się sypać popiół i od tej pory padał już bez przerwy. Jego drobiny były zimne jak płatki śniegu, ale popiół nie topniał, lecz pokrywał błoto warstwą szlaki i innych odpadów.
Choć Przekop był czarodziejem, nie należał do słabych i wątłych. Cechował się twardością, przywodzącą na myśl zbirów albo rzezimieszków, jakich znał w poprzednim życiu. Miał grube, kanciaste, toporne rysy twarzy. Był silnym mężczyzną, ale wcale mu to nie pomagało, gdy został przykuty łańcuchami do Brzemienia. Nie wewnątrz mrocznej duszy Dragnipura.
Wysiłek był nie do zniesienia, lecz mimo to jakoś go znosił. Droga przed nimi ciągnęła się bez końca, przywołując szaleństwo, ale on uczepił się zdrowych zmysłów, jak tonący chwyta się wystrzępionej liny, i wlókł się naprzód krok po kroku. Kończyny krwawiły mu od żelaznych okowów i nie mógł liczyć na wytchnienie. Po obu bokach widział pokryte błotem sylwetki towarzyszy. Dalej w mroku majaczył niezliczony tłum kolejnych.
Czy wspólna niedola mogła się stać źródłem pociechy? Już samo to pytanie wywoływało histeryczny śmiech, grożący zepchnięciem w otchłań szaleństwa. Z pewnością nie znajdzie w tym pocieszenia. Doprowadziły ich tu lekkomyślność, pech i uporczywa głupota, a te cechy nie sprzyjały braterstwu. Poza tym jego sąsiedzi zmieniali się co chwila, jeden nieszczęsny dureń zastępował drugiego w mrocznych tumanach popiołu.
Ciągnęli ze wszystkich sił łańcuchy, nie pozwalając Brzemieniu się zatrzymać. Ta koszmarna ucieczka nie zostawiała im czasu ani siły na rozmowy. Dlatego Przekop zignorował dłoń, która szturchnęła go w ramię raz, a potem drugi. Za trzecim razem uderzenie było jednak tak silne, że czarodziej się zachwiał. Zaklął, odwrócił się i spojrzał ze złością na tego, kto szedł teraz u jego boku.
Kiedyś, dawno temu, wzdrygnąłby się trwożnie na widok podobnej zjawy. Serce załomotałoby mu z przerażenia.
Demon był olbrzymi i masywnie zbudowany. Jego ongiś królewska krew nie zapewniała mu w Dragnipurze żadnych przywilejów. Przekop zauważył, że istota niesie upadłych, pokonanych. Co najmniej dwadzieścia ciał wlokło za sobą łańcuchy. Demon napinał mięśnie, brnąc z wysiłkiem naprzód. Wychudli, bezwładni nieszczęśnicy sterczeli spod jego pach, upakowani gęsto jak szczapy drewna na opał. Kobieta, która była nadal przytomna, choć jej głowa zwisała bezwładnie, siedziała na jego szerokich plecach niczym małpi noworodek. Jej szkliste spojrzenie padło na twarz czarodzieja.
– Ty durniu, rzuć ich na wóz! – warknął Przekop.
– Nie ma miejsca – odparł demon piskliwym, dziecięcym głosikiem.
Czarodziej nie miał już jednak w sobie więcej współczucia. Gdyby demon kierował się tylko własnym interesem, powinien porzucić upadłych, ale wtedy wszyscy odczuliby dodatkowy ciężar żałosnych ofiar. Co jednak się stanie, jeśli on również padnie? Jeśli zawiodą go nadzwyczajna siła i wola?
– Przeklęty głupiec! – warknął Przekop. – Czemu nie zabije kilku kolejnych smoków, do cholery?
– Słabniemy – oznajmił demon.
Przekop miał ochotę zawyć. Czyż to nie było oczywiste dla wszystkich? Drżący głos istoty był jednak tak smętny i zarazem pełen zdziwienia, że przeniknął aż do serca maga.
– Wiem, przyjacielu. Już niedługo.
– I co stanie się wtedy?
– Nie wiem – odparł Przekop, kręcąc głową.
– A kto wie?
Na to czarodziej również nie potrafił odpowiedzieć.
– Musimy znaleźć kogoś, kto wie – nie ustępował demon. – Pójdę już. Ale wrócę. Proszę, nie lituj się nade mną.
Szarość i czerń zawirowały nagle i miejsce u boku Przekopa zajęła jakaś przypominająca niedźwiedzia bestia, zbyt zmęczona i otępiała, by spróbować na niego skoczyć. Niektóre istoty nadal to robiły.
– Spędziłeś tu zbyt długi czas, przyjacielu – oznajmił jej Przekop.
Kto wie? To było interesujące pytanie. Czy ktoś wiedział, co się stanie, gdy chaos ich dopędzi? Ktoś tu, w Dragnipurze?
Wkrótce po tym, jak zaznał pocałunku miecza, w przerwach między rozpaczliwymi próbami ucieczki i przeraźliwymi krzykami, zasypywał wszystkich pytaniami. Próbował się zwrócić do Ogara, ale zajęta szarpaniem łańcucha bestia omal go nie stratowała. Z jej potężnego pyska ciekła piana. Przekop już nigdy więcej jej nie widział.
Ktoś jednak mu odpowiedział, ktoś do niego przemówił. Mówił o… nie zapamiętał niczego poza imieniem.
Draconus.
***
Podczas tej ciągnącej się bez końca przerwy w jej karierze była świadkiem wielu wydarzeń, nic jednak nie przyprawiło jej o większą frustrację niż ucieczka dwóch Ogarów Cienia. Nie godziło się, by ktoś taki jak Apsal’ara, Pani Złodziei, kalał swą egzystencję haniebnym wysiłkiem, jakim było ciągnięcie łańcuchów przez całą wieczność. Z okowów należało się uwalniać, a od dźwigania brzemion sprytnie wykręcać.
Już od chwili, gdy zjawiła się nagle w tym miejscu, skupiła się na zadaniu zerwania łańcuchów więżących ją w tym straszliwym królestwie. Było to jednak niemal niemożliwe, dopóki była zmuszona ciągnąć ten przeklęty wóz. Nie miała też najmniejszej ochoty ponownie oglądać koszmarnego korowodu na samym końcu łańcuchów: pokaleczonych ochłapów nadal żywego mięsa wleczonych po błotnistym gruncie, nagle otwierających się oczu, kikutów wyciągających się ku niej rozpaczliwie, straszliwej armii pokonanych – tych, którzy się poddali, i tych, którym zabrakło sił.
Nie, Apsal’ara przesuwała się stopniowo w stronę olbrzymiego wozu, aż wreszcie znalazła się obok jednego z potężnych, drewnianych kół. Potem zwolniła kroku i zajęła pozycję tuż za kołem. Następnie przesunęła się ku środkowi, pod poskrzypujące łoże wozu i deszcz brązowej wody, krwi oraz wydalin kapiący nieustannie z gnijących, ale wciąż żywych ciał. Wlokąc za sobą łańcuch, przesunęła się do półki podwozia, tuż nad przednią osią, a wreszcie wcisnęła się w ciasną szczelinę, podciągając nogi i opierając się plecami o śliskie drewno.
Ogień był darem, skradzionym darem, ale w tym wilgotnym, podziemnym świecie nie sposób go było rozpalić. Pozostało jej jedynie… tarcie. Zaczęła pocierać jednym kawałkiem łańcucha o drugi.
Ile już lat minęło? Nie miała pojęcia. Nie znała tu głodu ani pragnienia. Łańcuch przesuwał się w przód i w tył. Poczuła ciepło, przesuwające się ogniwo po ogniwie, aż wreszcie wniknęło w jej dłonie. Czy żelazo zmiękło? Czy pojawiły się na nim srebrzyste wyżłobienia? Dawno już przestała to sprawdzać. Wystarczał jej sam wysiłek. Wystarczał jej przez bardzo długi czas.
Ale wszystko zmieniły te cholerne Ogary.
A także oczywisty fakt, że wóz posuwał się coraz wolniej, a tych, którzy leżeli na nim, było tyle samo, co tych, którzy nadal ciągnęli uparcie za łańcuchy. Tuż nad jej głową było słychać rozpaczliwe jęki nieszczęśników przygniecionych ciałami niezliczonych towarzyszy.
Ogary uderzyły o boki wozu i zniknęły w paszczy ciemności po-środku.
Był też nieznajomy, który nie nosił łańcuchów. Drwił z Ogarów… z Ogarów! Pamiętała jego twarz, och tak, nawet gdy już zniknął.
Apsal’ara spróbowała podążyć za bestiami, ale powstrzymał ją straszliwy chłód bijący z portalu. Był tak porażający, że niszczył ciało, zimniejszy niż sama Omtose Phellack. Chłód zaprzeczenia. Odmowy.
Nie było straszliwszej klątwy niż nadzieja. Mniej warta istota rozpłakałaby się w owej chwili, dałaby za wygraną, rzuciła się pod jedno z kół, by wóz powlókł ją za sobą jako kolejny ochłap krwawiącego mięsa i połamanych kości, podskakujący w kamienistym błocie. Ona jednak wróciła na swą grzędę i znowu zaczęła pocierać łańcuchy.
Kiedyś ukradła księżyc.
Ukradła ogień.
Chodziła po milczących salach o łukowatych sklepieniach, w mieście wewnątrz Odprysku Księżyca.
Była Panią Złodziei.
A miecz ukradł jej życie.
Tak nie może być. Tak nie może być.
***
Leżący jak zwykle na płaskim głazie przy brzegu strumienia, sparszywiały pies o uszkodzonym biodrze uniósł raptem głowę. Owady zerwały się z bzyczeniem do lotu. Po chwili zwierzę wstało. Grzbiet pokrywały mu blizny, niektóre tak głębokie, że docierały aż do mięśni. Pies żył w wiosce, ale nie był jej częścią. Nie wchodził też w skład wioskowej sfory. Nie spał przed wejściem do żadnej z chat, nikomu nie pozwalał się do siebie zbliżać. Unikały go nawet będące własnością plemienia konie.
Wszyscy się zgadzali, że w jego oczach widać głęboką gorycz i jeszcze głębszy smutek. Starcy Urydów mówili, że dotknęli go bogowie. Dzięki tym słowom zwierzę nigdy nie zaznało głodu i nikt też go nie odpędzał. Tolerowano je, jak wszystko, co zaznało boskiego dotyku.
Choć pies miał zniekształcone biodro, poruszał się zaskakująco zwinnie. Przemierzył truchtem całą przecinającą wioskę drogę, minął południową granicę osady i podążał dalej w dół zbocza, omijając omszałe głazy oraz pozostawione przez Urydów sterty kości.
Jego odejście nie umknęło uwagi dwóch dziewcząt, które nadal dzielił co najmniej rok od nocy przejścia w dorosłość. Ich twarze były podobne, wiekiem również nie odbiegały zbytnio od siebie. Jedna urodziła się zaledwie kilka dni po drugiej. Nie były też zbyt rozmowne. Połączyła je ze sobą chęć zachowania milczenia – wspólne cechy często zdarzają się u bliźniaczek, jakimi przecież nie były. Wydawało się, że to im wystarcza. Gdy ujrzały, że utykający pies opuszcza wieś, wymieniły spojrzenia, zebrały zapasy i broń, jakie miały pod ręką, i ruszyły w ślad za zwierzęciem.
Mieszkańcy zauważyli ich odejście, ale to wszystko.
Zmierzały na południe, schodząc z wysokich, rodzinnych gór, gdzie wokół szczytów krążyły kondory, a wilki wyciem witały nadejście zimowych wichrów.
Na południe, ku ziemiom znienawidzonych nathijskich dzieci, gdzie mieszkali ci, którzy przynosili Teblorom wojnę i zarazę, zabijając ich albo obracając w niewolników. Nathijczycy mnożyli się niczym lemingi, wydawało się, że wkrótce na świecie nie będzie miejsca dla nikogo poza nimi.
Podobnie jak kulawy pies, dziewczęta były śmiałe i nieustraszone. Choć o tym nie wiedziały, odziedziczyły te cechy po ojcu, którego nie znały.
Pies nie oglądał się, a kiedy go dogoniły, zachował obojętność. Jak mówili starsi, dotknęli go bogowie.
W wiosce matce i córce opowiedziano o ucieczce ich dzieci. Córka płakała, ale matka nie. Poczuła nisko w ciele nagłe ciepło i na chwilę pogrążyła się we wspomnieniach.
***
– Och, bezbronne miasto, do którego przybywają obcy…
Pusta równina pod pustym, nocnym niebem. Samotne ognisko, płonące tak słabo, że jego blask niemal całkowicie niknął za pierścieniem poczerniałych, spękanych głazów, który je otaczał. Na jednym z płaskich kamieni blisko ognia siedział niski, pękaty człowieczek o rzadkich, przetłuszczonych włosach. Wyblakłą czerwoną kamizelkę włożył na lnianą koszulę o brudnych, ongiś białych mankietach, z których wystawały pulchne dłonie. Pyzata, rumiana twarz błyszczała w świetle płomieni. Z małego, wystającego podbródka wyrastał kosmyk czarnych włosów – niestety, jeszcze za krótki, by można go było spleść w warkocz. Mężczyzna głaskał się po tej nowej ozdobie albo pociągał za nią, gdy tylko pogrążył się w głębokim – bądź nawet płytkim – zamyśleniu. W gruncie rzeczy robił to także wtedy, gdy w ogóle nie myślał, a jedynie starał się wywrzeć takie wrażenie na ewentualnych obserwatorach.
Teraz również głaskał i pociągał kosmyk, wpatrując się z uwagą w ogień.
Jak brzmiały słowa, które wyśpiewał dziś wieczór siwowłosy bard na niewielkiej scenie w Barze K’rula? Słuchał go wówczas ze spokojem, zadowolony ze swego miejsca we wspaniałym grodzie, który nieraz już uratował.
„Och, bezbronne miasto, do którego przybywają obcy…”.
– Muszę ci coś powiedzieć, Kruppe.
Pękaty mężczyzna obejrzał się i zobaczył zakapturzoną postać, która siedziała na drugim płaskim kamieniu, wyciągając ku ognisku chude, blade dłonie. Grubasek odchrząknął.
– Minęło już wiele czasu, odkąd Kruppe ostatnio siedział w miejscu, w którym widzisz go teraz. Dlatego też, gdy tylko się tu znalazł, doszedł do wniosku, że chcesz mu przekazać coś tak straszliwie ważnego, że tylko Kruppe jest godny to usłyszeć.
W ciemności pod kapturem coś błysnęło.
– Nie biorę udziału w tej wojnie.
Kruppe pogłaskał mizerne kosmyki brody, zachwycając się własnym milczeniem.
– Dziwi cię to? – zapytał pradawny bóg.
– Kruppe zawsze spodziewa się niespodzianek, stary przyjacielu. Jak mogłeś się spodziewać, że jest inaczej? Kruppe jest wstrząśnięty. Ale zjawia się myśl, popchnięta w stronę mózgu przez szarpnięcie za tę wspaniałą brodę. K’rul oznajmia, że nie bierze udziału w tej wojnie. Kruppe podejrzewa jednak, że ma on się stać w niej łupem.
– Tylko ty to rozumiesz, przyjacielu – rzekł z westchnieniem pradawny bóg. Uniósł głowę. – Przedtem tego nie zauważyłem, ale chyba jesteś smutny.
– Smutek ma wiele smaków, a Kruppe poznał je wszystkie.
– Pragniesz pomówić o tych sprawach? Sądzę, że jestem dobrym słuchaczem.
– Kruppe widzi, że masz poważne kłopoty. To chyba nie jest odpowiednia chwila.
– To nie ma znaczenia.
– Dla Kruppego ma.
K’rul zerknął w bok. Zbliżał się ku nim siwy, wychudły mężczyzna.
– Och, bezbronne miasto, do którego przybywają obcy… A reszta? – zaśpiewał Kruppe.
– Wciska się w szczeliny, szukając schronienia – odpowiedział głębokim głosem przybysz.
Pradawny bóg westchnął.
– Dołącz do nas, przyjacielu – zaproponował Kruppe. – Usiądź z nami przy ognisku. Jak dobrze wiesz, ta scena uwieczniła się w historii naszego rodzaju. Noc, ognisko i historia do opowiedzenia. Mój drogi K’rulu, najmilszy przyjacielu Kruppego, widziałeś kiedyś, jak Kruppe tańczy?
Nieznajomy usiadł. Na jego twarzy malowały się smutek i ból.
– Nie widziałem – odparł pradawny bóg. – Nie wydaje mi się. Ani tańca kończyn, ani słów.
Kruppe uśmiechnął się blado. W jego oczach coś błysnęło.
– Zostańcie więc tu na noc, przyjaciele. I bądźcie świadkami.To posługujące się słowami stworzenie dociera
Do sedna sprawy, wzdycha i umyka.
Szkarłatny deszcz leje
Z pogodnego, błękitnego nieba,
Szok zrodzony z tego, co ujawniono.
Na cóż zda się zbroja,
Gdy słowa tak łatwo przenikają
Przez szczeliny?
Ten bóg obietnic śmieje się
Z niewłaściwych rzeczy w niewłaściwych chwilach,
Z celową złośliwością
Marnotrawi wszelkie ofiary
I cofa się jak żołnierz rozbitej armii,
Choć nie ma szansy odwrotu,
Nim pod murami zgromadzą się sterty trupów.
Wiedziałeś, że to w końcu się stanie,
Więc nie udawaj zaskoczenia,
Gdy puchar wypełnił
Ból kogoś innego.
Nigdy nie jest tak źle, jak się zdaje,
Smak jest słodszy, niż się spodziewałeś,
Gdy czaisz się w snach głupca.
Zabierz więc swą wojowniczość
Dokądkolwiek zapragniesz,
Ów zawzięty kundel
Jest szarżą mojej duszy
Ku środkowi ulicy.
Kręci się wkoło, szczerząc kły
Na spragnione włócznie.
Zimne pchnięcie oczyści twe dłonie.
_Polowanie na słowa_
Brathos z Czarnego Koralu