- W empik go
Na Balu Szczęścia. Autobiografia - ebook
Na Balu Szczęścia. Autobiografia - ebook
W autobiografii „Na balu szczęścia” Edith Piaf opowiada swoją historię, która rozpoczyna się 19 grudnia 1915 roku, gdy na schodach kamienicy przy jednej z paryskich ulic przyszła na świat jako Édith Giovanna Gassion , a kończy w 1958 roku, w którym publikacja została wydana po raz pierwszy (5 lat przed śmiercią diwy). Wydawnictwo uzupełniają unikalne fotografie artystki.
W 2013 świat obchodzi 50-tą rocznicę śmierci Edith Piaf.
Czy słyszeliście popis słowika? Trudzi się. Waha. Pokasłuje. Dławi się. Wzlatuje i opada. I nagle znajduje. Wokalizuje. Bulwersuje. – Jean Cocteau
Edith Piaf zafascynowała mnie. To artystka życia. – Patricia Kaas
Od małego chłopaka wychowywałem się muzycznie m.in. na piosenkach Edith Piaf. Ta fascynacja trwa do dzisiaj i na koncertach przekazuję ją dalej. – Michał Bajor
Głos, który płonął nienasyceniem, pasją i pożądaniem, który narodził się, by żyć do nieprzytomności. Piaf jest dla mnie symbolem artyzmu w najczystszej formie – bez kompromisu, kamuflażu, udawania. – Abel Korzeniowski
Im dłużej Jej nie ma, tym bardziej Jej brakuje. Niezwykły Głos, zniewalająca osobowość. Prawda. Bezpretensjonalność. Uwielbiam Jej piosenki... – Marek Niedźwiecki
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-936945-0-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
T’avais un nom d’oiseau et tu chantais comm’cent
Comm’cent dix mille oiseaux
qu’auraient la gorge en sang…
A une chanteuse morte¹
LÉO FERRÉ
Z wyjątkiem Georges’a Brassensa i Jacques’a Brela żadnemu innemu artyście piosenki francuskiej nie poświęcono tylu dzieł, co Edith Piaf. Biografie, wspomnienia bliskich – i bardziej dalekich – albumy z fotografiami, zmory anegdot mniej lub bardziej prawdziwych, mniej lub bardziej fantastycznych, próby analiz tematycznych etc. Niektóre wydawane nawet po dwa czy trzy razy, tak lukratywna wydawała się złota żyła.
Dzisiaj całość tych dzieł zamyka się liczbą pięćdziesięciu tomów, do których należy dorzucić kilka publikacji zagranicznych (Polska, Szwecja, Wielka Brytania…), ukazujących, do jakiego stopnia sława la Môme wykroczyła poza granice publiczności frankofońskiej, stając się niepodważalną uniwersalną renomą.
Edith Piaf sama weźmie udział w tworzeniu tego bibliograficznego pomnika, podpisując swoim nazwiskiem dwie książki wspomnieniowe zatytułowane Na balu szczęścia oraz Moje życie. Rzecz jasna, nie napisała żadnej z nich: obydwie powstały w wyniku spotkań z dziennikarzem, który podjął się następnie nadać bogatej surowej materii określoną formę. Efektem są opowieści w pierwszej osobie: Piaf zdaje się swobodnie prowadzić pióro ścieżkami pamięci.
Na balu szczęścia - książka, którą trzymacie w rękach – została w ten sposób napisana przez Louis-René Dauvena, dziennikarza Radio-Cité i La Vie Parisienne i, nawiasem mówiąc, specjalistę od historii cyrku. Po raz pierwszy ukazała się drukiem wiosną 1958, z przedmową Jeana Cocteau².
Moje życie pojawiło się w księgarniach na początku 1964 roku, trzy miesiące po śmierci śpiewaczki³. Jest to kompilacja artykułów i wywiadów już publikowanych przez Jeana Noli w tygodniku France-Dimanche, w latach 1961-1963, a następnie poddanych obróbce stosownie do okoliczności, w celu nadania im jednolitego stylu i możliwie dużej spójności narracyjnej.
Wiele rzeczy w tych dwóch dziełach zostało wymyślone. Ich równoległa lektura często odsłania nam całkowicie różne wersje tej samej anegdoty lub tego samego epizodu z życia śpiewaczki. Fabuła, przerysowanie czy proste przeinaczenie prawdy nie leżą daleko od siebie. Istotnie, w zbiorze wspomnień powstałych około dziesięciu lat później – tym razem podpisanym własnym nazwiskiem – poświęconych nieżyjącej już pieśniarce, Jean Noli wyjaśnia niejednokrotnie, że żadne z nich nie zawracało sobie głowy prawdą historyczną, gdy chodziło o to, by poruszyć czytelnika. Dwoje wspólników, wymyślających i ubarwiających wedle własnej woli anegdoty, przytaczane później przez niektórych biografów jako potwierdzone fakty – które stanowią odtąd część największych mitów „legendy Piaf”.
Jeden z wielu przykładów. Na długo zanim została la Môme Piaf, w czasach gdy jeszcze jako biedna dziewczyna śpiewała na ulicach, by się z dnia na dzień utrzymać, Edith miała córeczkę Marcelle, która żyła niespełna osiemnaście miesięcy, bo w ciągu kilku dni zabrało ją śmiertelne zapalenie opon mózgowych⁴. Nie mając złamanego grosza na zapłacenie kosztów pogrzebu ani sił na śpiewanie, by coś zarobić, Edith pożycza od różnych osób kilkadziesiąt franków. Jest to jednak kwota dalece niewystarczająca i by ją uzupełnić, młoda kobieta nie ma innego wyjścia, jak się prostytuować. „Jakiś typ, który szedł za mną w górę ulicy Belleville, zaczepił mnie jak dziewkę. Zgodziłam się. Poszłam z nim za dziesięć franków. Żeby urządzić pogrzeb mojemu dziecku!”⁵.
Aby ten obraz uczynić jeszcze bardziej rozdzierającym – a zarazem godnym realizmu ulicznych piosenek, które stanowiły wówczas trzon jej repertuaru – Piaf opowiada ten epizod w Swoim życiu, sowicie okraszając go patosem i sentymentalną nutą: wzruszony historią dziewczynki, która zmarła tego samego ranka, klient pozwala jej odejść z umówionymi dziesięcioma frankami, niczego w zamian nie żądając.
Jean Noli zdradza nam genezę tej budującej i melodramatycznej wersji. Nie zapominajmy, że w chwili, gdy Noli przeprowadza swój wywiad, Edith Piaf nie jest już anonimową uliczną żebraczką, którą dopiero odkryje Louis Leplée, lecz gwiazdą, której sława szeroko wykroczyła poza granice Europy. Po prostu jedną z największych gwiazd na świecie.
„Obawiam się, Edith, że jeżeli opowie pani, iż oddała się temu mężczyźnie, to ten upadek zaszokuje czytelniczki…
– Ma pan rację. Co by pan sugerował?
– Powiedziałbym, że kiedy znalazła się pani z nieznajomym w pokoju, wybuchnęła pani płaczem.
– To dobry pomysł. A co dalej?
– Dalej facet zapytał o powód łez, a pani opowiedziała mu o śmierci dziecka. To wzbudziło jego litość, dał pieniądze i nie tykając pani, wyszedł.
– Ma pan rację. To ładniejsze i pouczające⁶”.
Po czym Noli dorzuca komentarz, który wiele mówi o sile autosugestii, jaką mają niektóre osoby: „Kilka dni później Edith, wracając do tego epizodu, opowiedziała mi go z takim zakończeniem, jakie jej zasugerowałem. Zapytałem ją wtedy niewinnie:
– I ten poczciwiec nawet pani nie tknął, Edith?
– Ani odrobinę. Okazał się gentlemanem”.
W ten sposób Edith utrwalała większość legend, które tworzą jej mit, przy czym najczęściej robiła to, zachowując pozory absolutnej szczerości. Tak jakby sama przekonała się w końcu, że wszystko to zdarzyło się naprawdę. Warto się przy tym zatrzymać, gdyż z pewnością nie było w tym żadnego świadomego pragnienia oszustwa. A zwłaszcza chęci oszukania swojej publiczności, którą Edith zawsze darzyła ogromnym szacunkiem; nawet gdy czasami śpiewała dla niej aż do całkowitego wyczerpania. Możemy mieć pewność: Edith Piaf nie była oszustką ani kłamczuchą. Tę kobietę cechowały głęboka uczciwość i szczerość; była przy tym trochę sentymentalna, przez co niekiedy padała ofiarą własnej naiwności. A także ofiarą chciwości tych, którzy w bliższym lub dalszym otoczeniu potrafili nadużywać jej niewyczerpanej wspaniałomyślności. Do tego stopnia, że umierała, tonąc w długach… Ona, jedna z najlepiej opłacanych gwiazd na świecie.
Ów cichy współudział Piaf w tworzeniu tej mitologii, w którą koniec końców sama uwierzyła, nie jest jako taki zjawiskiem wyjątkowym. Wiele osób publicznych, w tym artyści, lubi wnosić poprawki w spisywane wspomnienia czy powierzane osobom trzecim opowieści o swoim dzieciństwie, początkach kariery i osiągnięciu sławy, która nie zniesie odtąd, żeby cokolwiek położyło się na niej najmniejszym cieniem. Te przeinaczenia historii zmierzają na ogół ku idealizacji lub – w najgorszym razie – utrzymywaniu tajemnicy. W przypadku Edith Piaf idzie to zawsze w kierunku nadmiaru patosu i żałosności, za którymi kryje się niezaprzeczalny masochizm. A także idea odwetu.
Odwetu marzenia za bolesne lata dzieciństwa i młodości, naznaczone nędzą ulicy, rozpaczą i głodem. Także odwetu za pewną banalność nieszczęścia: jeśli nawet przeżyła dzieciństwo w nędzy, to wyolbrzymia biedę i tarapaty, żeby wydawały się jeszcze bardziej wzniosłe. Jakby pragnęła silniej podkreślić przebytą drogę i wydobyć na tyle, na ile można, kontrast między rynsztokiem początków i szczytem sukcesu.
Pomiędzy tymi dwoma obrazami Épinalu, jakimi są wyżyny i koleiny, osoba Edith Piaf poddawana jest opisom i analizom już przeszło pół wieku… i wcale nie jest łatwo oddzielić w nich prawdę od fałszu.
Fakt, że Piaf sama uwierzytelniła większość opowieści, które tworzą jej mitologię, i że były one szeroko rozpowszechniane przez prasę brukową, z pewnością nie ułatwia pracy biografom, którzy – w j ej wypadku – wydają się przepisywać jeden od drugiego, nie usiłując dotrzeć do źródeł tych opowieści ani podjąć rzeczywistego trudu poszukiwania. Tym bardziej że legendy te tak dobrze przystają do owego uniwersum złych chłopców, ulicznych dziewczyn, żołnierzy wyruszających do kolonii, pozbawionych skrupułów sutenerów, „Mômes de la Cloche” i miłości jednej nocy, które stanowić będą trzon repertuaru śpiewaczki – przynajmniej w pierwszym okresie jej kariery.
Poza tym, jak podać w wątpliwość prawdziwość wydarzeń, jeśli ostatecznie ręczą za nie osoby publiczne, i to ręczą do tego stopnia, że grawerują je na płytach pamiątkowych tablic? I tak, poniżej wejścia do budynku pod numerem 72 przy ulicy Belleville w Paryżu możemy zobaczyć tablicę z jasnego marmuru z takim oto napisem:
Na stopniach tego domu
19 grudnia 1915 r.
urodziła się w największej nędzy
EDITH PIAF,
której głos miał poruszyć później
cały świat.
Te narodziny na ulicy, w samym środku zimy, okraszone malowniczymi szczegółami są – by rzec prawdę – jednym z mocniejszych akcentów legendy Piaf.
Czując pierwsze bóle, jej matka⁷ rzekomo wybrała się z mężemOjciec Edith Piaf, Louis Gassion, urodził się w Falaise (Calvados)
10 maja 1881 roku. Jako wędrowny akrobata opiekował się córką, zabierając ją ze sobą na tournées, kiedy opuściła ją matka. Pozostał z Edith w dobrych stosunkach aż do swojej śmierci 3 marca 1944 roku. na piechotę do najbliższego szpitala; zaskoczona rozpoczynającym się porodem, miała się schronić we wnękę drzwi, Louis zaś pobiegł po karetkę. Jednak wstępując do pobliskich bistro, by zawczasu świętować szczęśliwe wydarzenie, wrócił do żony grubo po rozwiązaniu, na wpół pijany i, rzecz jasna, z niczym. W tym czasie zajęli się nią jakoby dwaj policjanci, którzy rozciągnęli na chodniku swoje peleryny, żeby matka i dziecko nie zmarzli, a zamieszkała w pobliżu pielęgniarka podobno przecięła pępowinę zwykłymi nożyczkami, oczywiście nie sterylizując ich.
Czy trudno sobie wyobrazić Fréhel lub świetną Berthę Sylvę, jak o tym śpiewają?
Jak zwykle rzeczywistość jest jednak bardziej banalna. Wystarczy z ciekawości zajrzeć do archiwum oddziału położniczego szpitala Tenon, przy rue de la Chine, kilkaset metrów od ulicy Belleville, żeby się dowiedzieć – a potwierdza to rejestr – że owego słynnego 19 grudnia 1915 roku niejaka Anita Maillard, po mężu Gassion, wydała na świat córeczkę o imionach Edith Giovanna, korzystając z pomocy doktora Jules’a Defleura, internisty Jacques’a Govieta oraz położnej Jeanny Groize.
Pozostaje chyba tylko zacytować jedną z ostatnich kwestii z pięknego westernu Johna Forda Człowiek, który zabił Liberty Valance’a. W tym klasycznym dziele swojego gatunku główny bohater, grany przez Jamesa Stewarta, zdradza przeprowadzającym z nim wywiad dziennikarzom, że jego reputacja, a następnie błyskotliwa kariera polityczna opierają się na nieporozumieniu, na oszustwie: nie on bowiem jest człowiekiem, który zabił krwiożerczego Liberty Valance’a, wiele lat wcześniej terroryzującego okolicę. Na co, drąc w jego obecności tekst wywiadu, redaktor naczelny lokalnego dziennika oświadcza: „Panie Stoddard, kiedy legenda jest piękniejsza od rzeczywistości, zawsze drukujemy legendę!”.
I tak właśnie jest z życiem Edith Piaf.
Koniec końców bez wątpienia jej to ciążyło… Rzecz jasna, nieświadomie, gdyż nigdy nie przestała rozgłaszać tych historii, w które ostatecznie sama – jak widzieliśmy – wierzyła. Ciążyło do tego stopnia, że któregoś dnia stwierdziła: „Kiedy już umrę, tyle zostanie o mnie powiedziane, że tak naprawdę nikt nie będzie wiedział, kim byłam”⁸.
Na balu szczęścia to pierwsza spośród wszystkich ogłoszonych drukiem książek o Piaf i jedna z dwóch, które ukazały się za jej życia⁹. W porównaniu z tym, co później mogło zostać napisane o śpiewaczce, zawiera względnie mało ekstrawagancji, jeżeli oczywiście zaakceptujemy opowieść o narodzinach na schodach przy ulicy Belleville, o której wiemy już, co należy myśleć, i nad którą artystka wcale się nie rozwodzi. Co do reszty, chodzi głównie o drobne przeinaczenia faktograficzne, mogące wynikać z niedokładnej pamięci, z celowych pominięć osłaniających życie osobiste jej i pewnej liczby panów, którzy się w nim pojawili, lub nieznacznych upiększeń anegdot zasadniczo wiarygodnych. Nie ma zatem nic głęboko ukrytego w dziele, które czyta się z wielką przyjemnością. Edith przedstawia się w nim żywo i ze smakiem, woli nie zatrzymywać się zbyt długo przy tych, którzy ją zranili, aby lepiej wyrazić swoje uczucie i podziw wobec drogich jej przyjaciół czy śpiewaczek, chętnie uważanych za groźne rywalki: Damii, Fréhel, Marii Dubas itp.
Pomijając fakt, że należały niezupełnie do tego samego pokolenia – większość była już u szczytu sławy, kiedy la Môme Piaf debiutowała¹⁰ – Edith nie ominęła nigdy żadnej okazji, abypublicznie wyrazić głęboki szacunek do nich i podkreślić to, co według niej im zawdzięczała. Istnieje na ten temat charakterystyczna anegdota. 3 lipca 1953 roku Marie Dubas i Edith spotykają się w Metz, gdzie obie śpiewają. Edith jest wówczas gwiazdą znaną na całym świecie – zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych – podczas gdy Marie Dubas, zresztą uchodząca za „monument piosenki”, podąża śladami Tour de France, z miasta do miasta, by śpiewać na kolejnych etapach wyścigu. Spotkanie odbywa się po występach obu artystek.
„Podczas rozmowy zauważyła, że mówię do niej per pani. Zwróciła mi na to uwagę:
– Nie mówisz mi po imieniu, Edith?
– Nie, Marie – odpowiedziałam. – Zbyt panią podziwiam. Miałabym wrażenie, że coś jest nie w porządku…”¹¹.
Taka właśnie była Edith Piaf. Niewątpliwie największa śpiewaczka w całych dziejach piosenki francuskiej…, ale przede wszystkim urocza kobieta o tak wielkim sercu, że, jak słusznie zauważył Guy Béart, „był to płomień, który płonął, oświetlając innych”.
W tej książce Edith Piaf i jej „skryba” Louis-René Dauven zdecydują się rozpocząć opowieść w momencie spotkania tej nieznanej jeszcze wtedy ulicznej śpiewaczki z Louisem Lepléem, człowiekiem, który da jej pierwszą prawdziwą szansę, pozwalając zadebiutować w swoim kabarecie Gerny’s, i nada jej pierwszy pseudonim sceniczny: la Môme Piaf. Mamy zatem październik 1935 roku, młoda kobieta za kilka tygodni skończy dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat, przywołanych tu jedynie szczątkowo, w błyskawicznych reminiscencjach, ale mających zasadnicze znaczenie dla zrozumienia jej osoby, rozwoju i tego niepohamowanego pragnienia życia, kochania i bycia kochaną – które Bruno Coquatrix określił w następujący sposób: „Przez całe życie mściła się za swoją straszliwą młodość”.
Straszliwą! Przymiotnik nie jest żadną miarą przesadzony, nawet jeżeli zdarzało się czasami, że chwila względnego szczęścia łagodziła obraz całości.
Kiedy Edith Giovanna Gassion przychodzi na świat, 19 grudnia 1915 roku, Europę pustoszy jedna z najbardziej przerażających wojen w całej historii ludzkości. Mężczyźni są na froncie, grzęzną w błotach okopów, a na tyłach cywile radzą sobie, jak mogą, żeby przeżyć. Anita Maillard, zwana Line Marsa, jest uliczną śpiewaczką. Edith jest córką artystki o kabylskich korzeniach, która pod pseudonimem AïchaAïcha (Emma Saïd Ben Mahamed) urodziła się w Mogadorze (Maroko)
10 grudnia 1876 roku. Zmarła w 1930 roku. prezentuje w wędrownym cyrku numer z tresowanymi pchłami. Świętując swoje dziewiętnaste urodziny, w dniu powszechnej mobilizacji, poślubia¹² akrobatę i mima, poznanego na Foires de Paris Louisa Gassiona, silnego, postawnego mężczyznę, który przestał już nawet liczyć swoje miłosne przygody.
Kiedy żona Anita uprzedza go, że wkrótce będzie rodzić, Louis stara się o przepustkę. Nawet jeżeli przyjechał do Paryża na kilka dni przed rozwiązaniem, nie ma żadnego potwierdzenia, że był obecny przy porodzie w szpitalu Tenon – być może rzeczywiście akurat świętował to wydarzenie w okolicznych barach.
Dziewczynka, która przychodzi na świat, niemal w wigilię Bożego Narodzenia, otrzyma na chrzcie imiona Edith Giovanna. Edith w hołdzie dla Edith Cavell, angielskiej pielęgniarki mieszkającej w Belgii i zastrzelonej przez Niemców 12 października 1915 roku za zorganizowanie ewakuacji rannych aliantów zebranych w jej szpitalu. O sprawie zrobiło się wówczas głośno i dzielna pielęgniarka stała się popularną bohaterką. Jeśli chodzi o Giovannę – imienia tego Edith zawsze będzie nienawidzić – jest to po prostu, zgodnie z dosyć powszechną wówczas praktyką, drugie imię jej matki, urodzonej we Włoszech, chociaż niemającej żadnej rodziny pochodzenia zaalpejskiego.
Kilka dni po narodzinach Edith Louis Gassion wraca na front. Ponownie ujrzy córkę dopiero w roku 1917, przy okazji nowej przepustki. Dziecko szybko staje się ciężarem dla matki, która zarabiając wyłącznie śpiewaniem, nie wie, jak sobie z tym brzemieniem poradzić. Aby odzyskać swobodę działania, powierza niemowlę babce Aïchy, która mieszka w ruderze przy ulicy Rébeval, wąskiej i krętej przecznicy Belleville, nieopodal słynnego numeru 72. Mimo jej kabylskiego pochodzenia nakazy Koranu nie przeszkadzają Aïchy całkowicie pogrążyć się w alkoholizmie. Kiedy Louis Gassion wraca do Paryża po dwóch latach nieobecności, odkrywa ze zgrozą, że mleko dla jego córki jest rozcieńczane czerwonym winem, pod pretekstem, iż to wzmacnia dziecko i zabija zarazki. Poza tym córeczka jest przeraźliwie chuda i brudna, chodzi boso zarówno zimą, jak i latem, cała pokryta robactwem i strupami.
Ojciec decyduje się powierzyć dziecko swojej matce, Louisie, która mieszka w Bernay, w Eure, gdzie klimat powinien być lepszy dla tego małego szkieleciku, jakim stała się Edith. Wywodząca się z rodziny, w której było dwadzieścioro dwoje dzieci, Louise – sama urodziła ich czternaścioro – pracuje jako kucharka… w domu publicznym prowadzonym przez swoją kuzynkę. To materiał na jedną z owych „realistycznych” piosenek. Prostytutki z przybytku są bowiem zachwycone, przygarniając dziewczynkę, na którą mogą przenieść zawiedziony często instynkt macierzyński. Dla Edith jest to szczęśliwy okres. Wszyscy się nią zajmują i rozpieszczają. Na zdjęciu z tamtej epoki widać śliczną dziewczynkę o pełnych policzkach i bezkresnym spojrzeniu, pozującą niczym dziecięcy model z piękną jasną wstążką we włosach. Tymczasem na skutek źle leczonego zapalenia rogówki Edith prawie ślepnie. Całe Bernay jest tym poruszone. Pewien lekarz, codzienny klient „przybytku” z ulicy Saint-Michel, zapisuje krople do oczu i zaleca nosić czarną przepaskę przez wiele tygodni, które zmienią się w długie miesiące.
Wielki poeta angielski William Blake mawiał, że „burdele z cegieł religii”. W tym konkretnym wypadku to najświętsza prawda. Mimo klątw miejscowego proboszcza pensjonariuszki z ulicy Saint-Michel są wierzące i to tak głęboko, że zdeterminowane koniecznością zapewnienia Bożego wsparcia medycynie, postanawiają wraz z Louisą zorganizować pielgrzymkę do Lisieux. Scena godna jest opowiadania Dom Pani Tellier Maupassanta: umówionego dnia damy te przywdziewają najpiękniejsze toalety, zamykają przybytek i udają się lekkim powozikiem modlić się do świętej Teresy, by przywróciła wzrok ich małej pupilce.
Kilka tygodni później, kiedy kuracja doktora libertyna w końcu przynosi efekty, Edith wreszcie może zdjąć przepaskę. Widzi! Wszyscy – czy raczej wszystkie – wpadają w zachwyt, wychwalając świętą z Lisieux.
Mamy tu do czynienia z drugim mocnym punktem legendy Piaf. W ten „cud” ona sama będzie wierzyć bardzo mocno, do tego stopnia, że nigdy nie rozstanie się z portretem świętej, do której będzie się modlić przed każdym istotnym wydarzeniem – jak na przykład premiera w Olympii czy ważne walki Marcela Cerdana – podobnie jak ze złotym medalikiem z wizerunkiem swojej protektorki, który będzie nosiła na szyi aż do śmierci. Z czasem, w wywiadach, sensacyjnych artykułach i powtarzanych w nieskończoność biografiach, zwykłe zapalenie rogówki stanie się całkowitą ślepotą. Sama Edith będzie mówiła o czasie, kiedy była „niewidoma” i „cud” zostanie jako taki ostatecznie zatwierdzony. Odzyskawszy wzrok, dziewczynka uczęszcza trochę do szkoły Paul-Bert w Bernay, aż do dnia, kiedy przybywa po nią ojciec i włącza ją do wędrownego spektaklu, który akurat wystawia. Edith ma wtedy dopiero siedem lat i nie potrafi robić nic, co mogłoby dostarczyć rozrywki tłumom, ale Louis Gassion myśli, że gdy takie małe dziecko będzie zbierało datki, publiczność się wzruszy i zarobek okaże się większy.
Na dalszych stronach Edith wyznaje wstydliwie: „Ojciec Gassion nie był czuły. Nie raz dostałam w twarz, i to mocno. Nie umarłam od tego”. Faktycznie, różne świadectwa, jakimi dysponujemy na temat tej epoki, zgodnie potwierdzają, że akrobata miał rękę, delikatnie mówiąc, szybką i że Edith ściągała na siebie razy częściej, niż powinna. Ma to swoje znaczenie, gdyż tego „zwyczaju” nie pozbyła się nigdy… I z pewnością nie przez przypadek ani też nie dla lepszego efektu wspomnieliśmy wyżej o niezaprzeczalnym masochizmie śpiewaczki.
Śpiąc najczęściej pod gołym niebem albo na zapleczach bistro, niekiedy w nędznych hotelowych pokoikach – gdy udało się zebrać więcej datków albo Louis Gassion znalazł sobie kogoś na jedną noc – ojciec i córka wiedli ten cygański żywot, pełen przygód i nędzy, przez osiem lat, nie dojadając, ale zawsze mając pod dostatkiem wina i kiepskiego koniaku na rozgrzewkę, kiedy zimno stawało się zbyt dokuczliwe. Dorastająca dziewczynka przyzwyczajała się stopniowo do alkoholu, i to w wieku, kiedy wystarcza raczej syrop rozcieńczony wodą.
Wydaje się, że trochę przypadkowo, w ciągu tych lat włóczęgi, Edith odkryła siłę oddziaływania swojego głosu na tłumy. W każdym razie w pewnym momencie ojciec i córka spostrzegli, że dochód jest większy niż zwykle. Od tej pory Edith śpiewała na zakończenie każdego przedstawienia, zanim podsunęli publiczności kapelusz. Nabierając pewności siebie i wzbogacając repertuar o modne piosenki, jeszcze przez jakiś czas występowała z ojcem, aż w wieku dokładnie piętnastu lat zdecydowała się rozwinąć własne skrzydła.
Kolejne lata należą do trudnych. Edith żyje z dnia na dzień, śpiewając na ulicach i podwórkach, w towarzystwie swojej przyjaciółki Momone¹³. Zwłaszcza zimy są bardzo ciężkie, gdyżz powodu mrozu ludzie nie otwierają okien, a więc śpiewanie na podwórkach traci sens. Zostaje tylko ulica… pod warunkiem, oczywiście, że będzie się uważać na funkcjonariuszy żandarmerii, którzy nie lubią zgromadzeń, rozpędzają publiczność i przeganiają linoskoczków.
Aby tego uniknąć, Edith wpada na pomysł, żeby śpiewać w koszarach. Wprawdzie za każdym razem trzeba się ubiegać o pozwolenie pułkownika, ale kiedy się już to załatwi, publiczność jest zapewniona, a miejsce występu – jadłodajnia albo foyer – ogrzewane.
Nastolatka jest wtedy w okresie pełnego rozbudzenia seksualnego i ci dobrze odżywieni mężczyźni, czyści i męscy, w mundurach marynarzy, legionistów lub kawalerzystów, ją podniecają. Nie ma potrzeby gdzie indziej szukać źródeł owych fantazmatów „dziewczyny żołnierza”, które Edith Piaf pielęgnować będzie przez całe życie i które odnajdujemy w jej licznych piosenkach.
Wiosną 1932 zamieszkuje z młodym posłańcem, Louisem Dupontem, któremu urodzi wkrótce córkę o imieniu Marcelle. Ponieważ wynagrodzenie „Małego Louisa” nie wystarczało na zaspokojenie trzech wygłodniałych żołądków, Edith wraca do śpiewania na ulicy, z dzieckiem w ramionach. Może się to wydawać melodramatyczne, ale Edith, cierpiąca na syndrom porzucenia przez matkę, za żadne skarby nie chciała rozstawać się z córeczką.
Jednak mimo dobrej woli ani Edith, ani Momone nie wiedzą, jak właściwie zajmować się niemowlęciem – skąd by zresztą miały wiedzieć, skoro żadna nie miała nigdy prawdziwej rodziny, i same są jeszcze dużymi dziećmi? Niespełna osiemnaście miesięcy później maleńka Cécelle umiera na zapalenie opon mózgowych. Małżonkowie nie wytrzymują tego dramatu, tym bardziej że Edith nie jest wierną żoną, i „Mały Louis” znika, aby już nigdy nie powrócić. Nie mając grosza na pokrycie kosztów pogrzebu, Edith zmuszona jest się prostytuować, aby pochować córkę.
Zbyt wiele złych wspomnień wiąże ją z Belleville. Nagle odczuwa potrzebę zmiany klimatu i decyduje się zamieszkać w dzielnicy Pigalle. Jej towarzystwo zmienia się wówczas całkowicie i Edith w mniejszym lub większym stopniu ulega wpływom środowiska. Nie tego sutenerów najgorszego kalibru, ale alfonsów na malutką skalę, żałosnych zuchwalców, łobuzów jednego dnia, którym zdarzy się ukradkiem wyjąć majcher. Jeden z sutenerów, który został jej kochankiem, usiłuje wyprowadzić ją na ulicę. Edith, mimo że musi zmienić swoje obyczaje, konsekwentnie się broni, aż zostanie zawarte szczególne porozumienie: będzie nadal śpiewała na ulicach, ponieważ nie chce robić nic innego, ale przekazując co wieczór swojemu protektorowi taką samą kwotę, jak ciesząca się dobrym zdrowiem prostytutka.
Te lata na Pigalle mocno zaciążą na jej życiu. Nie tylko dlatego, że związki z tym środowiskiem będzie jej wytykała policja nazajutrz po śmierci Louisa Lepléego i że gazety pewnego typu bez żenady będą pisały o tym wielką czcionką. Przede wszystkim dlatego, że Edith stworzy w swoim dziele pewną osobistą mitologię, w której idealizować będzie złego chłopca i dziewczynę z ulicy tak dalece, iż uczyni z niech archetypy popularnych bohaterów, symbole pewnej koncepcji wolności, trochę tak, jak mógł to zrobić Aristide Bruant w końcu XIX stulecia. Za to, dzięki nowym kontaktom, śpiewaczka otrzymuje swoje pierwsze angaże w tancbudach na Pigalaku, w Juan-les-Pins, Tourbillon czy Chantilly i na zabawach ludowych, gdzie występuje, w zależności od humoru, pod różnorodnymi pseudonimami: Tania, Denise Jay czy Huguette Hélia. Jednakże, nawet jeśli epoka ta wkrótce przejdzie do przeszłości, Edith należy do ulicy. Dlatego pomiędzy kolejnymi angażami nie omieszka tam wracać, by śpiewać ludowe piosenki i sycić się klimatem ulicy zawsze, gdy odczuje taką potrzebę.
I właśnie z ulicy nadejdzie jej największa życiowa szansa. Ta, która zadecyduje o jej przyszłości i przeznaczeniu, tak jak się to czasami zdarza. Doskonale wiedzą o tym wytrawni gracze – kiepska karta z pierwszego rozdania może przynieść zwycięstwo.
Zdarzenie to ma miejsce pewnego październikowego popołudnia roku 1935. Tego dnia, wraz z Momone, zdecydowały się śpiewać w zamożnych dzielnicach miasta. Stanęły u zbiegu ulicy Troyon i alei Mac-Mahon, w pobliżu placu Étoile. W grupie otaczających je gapiów stał elegancki mężczyzna, przysłuchując się Edith ze szczególną uwagą; kiedy Momone zbierała pieniądze, skorzystał z tego, żeby się przedstawić…
Ale nie odbierajmy sobie przyjemności słuchania samej Edith, która opowie nam ciąg dalszy…
Marc ROBINEWSTĘP
Lubię niewymuszoność, z jaką Stendhal używa słowa „geniusz”. Dostrzega geniusz w kobiecie wsiadającej do samochodu, kobiecie, która potrafi się uśmiechać, w szulerze dającym wygrać przeciwnikowi. Krótko mówiąc, pozbawia to słowo wzniosłości. Chcę przez to powiedzieć, że te kobiety i ten gracz w tej jednej chwili kumulują wszystkie tajemne moce, które tworzą ich wdzięk i pozwalają osiągnąć mistrzostwo. Przejmując konwencję Stendhala, powiem, że Edith Piaf jest genialna. Jest niezrównana. Nigdy dotąd nie było Edith Piaf i nigdy już nie będzie. Jak Yvette Guilbert czy Yvonne George, jak Rachel lub Réjane, jest gwiazdą, która spala się w samotności nocy na francuskim firmamencie. To ją właśnie kontemplują splecione pary, które umieją jeszcze kochać, cierpieć i umierać.
Popatrzcie na tę małą osóbkę, której ręce są niczym łapki jaszczurki przemykającej pośród ruin. Popatrzcie na jej czoło
Bonapartego, jej oczy niewidomej, która dopiero co odzyskała wzrok. Jak będzie śpiewać? Jak będzie wyrażać siebie? Jak wydobędzie ze swej wąskiej piersi wielkie skargi nocy? I oto śpiewa czy też raczej, niczym kwietniowy słowik, próbuje śpiewu miłości.
Czy słyszeliście popis słowika? Trudzi się. Waha. Pokasłuje. Dławi się. Wzlatuje i opada. I nagle znajduje. Wokalizuje. Bulwersuje.
Bardzo szybko Edith Piaf, która poddaje próbie siebie i publiczność, odnalazła swój ton. I oto głos, który wydobywa się z jej wnętrza, głos, który wypełnia ją od stóp do głów, rozwija się w wysoką falę czarnego aksamitu. Ta ciepła fala zalewa nas, przenika, rozprzestrzenia się w naszych wnętrzach. Klamka zapadła. Edith Piaf, niczym niewidoczny słowik, który przysiadł na gałęzi drzewa, sama też stanie się niewidoczna. Zostanie z niej tylko spojrzenie, blade ręce, woskowe oblicze, które przyciąga światło, oraz głos, który pęcznieje, rośnie, rośnie, który z wolna zajmuje jej miejsce i powiększając się jak cień na ścianie, godnie zastąpi tę nieśmiałą dziewczynkę. Od tej chwili geniusz Pani Edith Piaf staje się widoczny i każdy to potwierdza. Ona przerasta samą siebie. Przerasta swoje piosenki, przerasta ich muzykę i słowa. Przerasta nas. Uliczna dusza wnika do wszystkich pokoi w mieście. To już nie Pani Edith Piaf śpiewa: to pada deszcz, wieje wiatr, to rozpościera się księżycowa poświata.
„Usta cienia”. Termin wydaje się stworzony dla tych ust wyrokujących.
Jean COCTEAULe long de l’herbe,
L’eau coule et fait des ronds,
Le ciel superbe
Eblouit les environs.
Le grand soleil joue aux boules
Avec les pommiers fleuris,
Les bals devant l’eau qui coule
Rabâchent des airs de Paris.
Danse, danse au bal de la chance,
Danse, danse, ma rêverie!
L’amour, ça coule au fil de l’eau!
Danse, danse, au bal de la chance,
Danse, danse, mon coeur d’oiseau!
Po źdźbłach
trawy spływa woda i zatacza kręgi,
wspaniały nieboskłon rozświetla okolice
Ogromne słońce gra w bule
z kwitnącymi jabłoniami,
Na balach przy płynącej wodzie
rozbrzmiewają melodie Paryża…
Tańcz, tańcz na balu szczęścia,
Tańcz, tańcz, marzenie moje!
Miłość spływa z wody nurtem!
Tańcz, tańcz na balu szczęścia,
Tańcz, tańcz, moje serce ptaszyny!I
Mais un beau jour rempli d’étoiles
Mon ciel tout bleu sera sans voile…
Adieu les cieux couverts de pluie
D’un coup s’éclaircira ma vie.
Un coin tout bleu
E. PIAF – M. MONNOT, 1942¹⁴
Dlaczego te wspomnienia, które chciałabym snuć trochę od przypadku do przypadku, nie miałyby się rozpoczynać w dniu, kiedy Los poprowadził mnie za rękę, aby zgodnie z przeznaczeniem uczynić ze mnie śpiewaczkę?
Partytury i płyty Edith Piaf
Zdarzyło się to na kilka lat przed wojną, w uliczce sąsiadującej z placem Etoile, zwyczajnej uliczce Troyon bez przeszłości. W tamtych czasach śpiewałam tam, gdzie poniosły mnie nogi, a towarzyszyła mi w tym przyjaciółka, której drobna ręka wyciągała się do przechodniów w proszącym geście.
Tego dnia – a było to ponure październikowe popołudnie roku 1935 – pracowałyśmy u zbiegu ulicy Troyon i alei Mac-Mahon. Blada, rozczochrana, z gołymi nogami, tonąc w płaszczu z dziurami na łokciach, którego poły sięgały mi do kostek, śpiewałam piosenkę Jeana Lenoira:
Elle est née comme un moineau,
Elle a vécu comme un moineau,
Elle mourra comme un moineau¹⁵.
Kiedy skończyłam, a moja przyjaciółka prosiła „szacowne towarzystwo” o datki, podszedł do mnie mężczyzna o aparycji wielkiego pana. Zauważyłam go, kiedy jeszcze śpiewałam. Słuchał mnie z dużą uwagą, ale marszczył brwi.
Zatrzymał się przede mną. Uderzyła mnie delikatna niebieska barwa jego oczu i nieco smutna łagodność spojrzenia.
– Czyś ty przypadkiem nie zwariowała? – rzekł mi bez wstępu. – Zniszczysz sobie głos!
Nie odpowiedziałam. Oczywiście miałam jakieś pojęcie o tym, że głos może się „zniszczyć”, ale się tym nie martwiłam: miałam inne troski, bardziej doraźne i pilniejsze. Mówił dalej:
– Jesteś skończoną idiotką!… Powinnaś zdać sobie sprawę…
Był gładko ogolony, dobrze ubrany i wyglądał miło, ale nie robił na mnie specjalnego wrażenia. Będąc dzieckiem Paryża, reagowałam żywo i umiałam się odciąć. Wzruszyłam ramionami.
– Przecież muszę coś jeść!
– Oczywiście, moja mała… Tylko że mogłabyś pracować inaczej. Dlaczego mając taki głos, nie śpiewasz w kabarecie?
Już miałam mu powiedzieć, że w takim stroju, w dziurawym swetrze, szmatławej spódniczce i pantoflach za dużych przynajmniej o dwa numery nie mogę się nigdzie pokazać, ale poprzestałam na stwierdzeniu:
– Bo nie mam angażu! – Po czym dodałam drwiąco i bezczelnie: – No, chyba że pan miałby coś dla mnie…
– A jeśli złapię cię za słówko?
– Niech pan spróbuje!… To się pan przekona!…
Uśmiechnął się rozbawiony i powiedział:
– Dobrze, spróbujemy. Nazywam się Louis Leplée i prowadzę kabaret Gerny’s. Przyjdź w poniedziałek o czwartej. Zaśpiewasz mi wszystkie swoje piosenki… wtedy zobaczymy, co można z ciebie zrobić¹⁶.
Nie przestając mówić, nagryzmolił swoje nazwisko i adres na marginesie gazety, którą trzymał w ręku. Oddarł kawałek papieru i podał mi go wraz z pięciofrankowym banknotem. Potem odszedł, ale najpierw powtórzył jeszcze:
– W poniedziałek o czwartej. Nie zapomnij!
Wcisnęłam skrawek papieru i banknot do kieszeni i zaczęłam znowu śpiewać. Ten człowiek rozbawił mnie, ale niezbyt wierzyłam w te jego opowieści.
Wieczorem, kiedy wróciłyśmy z przyjaciółką do naszej klitki wynajmowanej w obskurnym hotelu przy ulicy Orfila, od razu zdecydowałam, że nie pójdę na to spotkanie.
W poniedziałek całkiem o nim zapomniałam. Późnym popołudniem leżałam jeszcze w łóżku, kiedy nagle przypomniałam sobie rozmowę z mężczyzną z ulicy Troyon.
– Popatrz, dzisiaj miałam się spotkać z tym panem, który mnie zapytał, dlaczego nie występuję w kabarecie!
Na co usłyszałam:
– Ja bym na twoim miejscu poszła. Nigdy nie wiadomo!
Roześmiałam się.
– Być może! Ale ja nie idę. Przestałam już wierzyć w Swiętego Mikołaja…
A jednak godzinę później ubrałam się szybko i popędziłam do metra. Dlaczego zmieniłam zdanie? Nie mam pojęcia. Były mistrz świata w boksie, „Rocky” Marciano, myśląc o tym, jak mógł zostać gangsterem i jakich pułapek zastawionych przez życie zdołał uniknąć bez najmniejszej własnej zasługi, jedynie dlatego, „że tak się ułożyło”, myśląc o wszystkich szczęśliwych zbiegach okoliczności, z których skorzystał, mówi, że „tam na górze” ktoś musi go bardzo lubić… Chętnie powiedziałabym to też o sobie. Szłam na to spotkanie, niczego się nie spodziewając, przekonana, że tylko tracę czas. Tymczasem teraz za nic w świecie nie chciałabym go przeoczyć.
Gerny’s mieścił się pod numerem 54 przy ulicy Pierre-Charon. Kiedy tam dotarłam, była piąta. Leplée czekał na mnie na progu. Rzucił okiem na zegarek, który miał na ręku.
– Godzina spóźnienia – powiedział. – Obiecujące! A co to dopiero będzie, kiedy zostaniesz gwiazdą!
Powstrzymałam się od odpowiedzi i poszłam za nim, po raz pierwszy wchodząc – co prawda późnym popołudniem – do jednego z tych eleganckich nocnych lokali, które dla biednej dziewczyny, jaką byłam, stanowiły idealne ucieleśnienie luksusu. Te kabarety, gdzie podawano szampana i kawior – nie wyobrażałam sobie, by można tam było serwować coś innego – należały do świata, z którego tacy jak ja byli wykluczeni.
Sala świeciła pustką pogrążona w półmroku, z wyjątkiem jednego rogu, w którym dostrzegłam pianino. Były tam dwie osoby: jakaś dama, żona lekarza, jak się później dowiedziałam, i pianista, który już siedział przy klawiaturze. Co za as! Na szczęście, gdyż nie miałam nut, co mu jednak nie przeszkodziło mi akompaniować i to bardzo dobrze, na ile mogę to ocenić, patrząc wstecz.
Przedstawiłam Lepléemu cały mój repertuar: zadziwiająco różnorodny, ale by rzec wszystko, bardziej niejednolity niż „ułożony”, od ostrych refrenów Damii do słodkawych melodii Tina Rosiego. Leplée przerwał mi, kiedy skończyłam piosenki i miałam przejść do arii operowych.
Z początku onieśmielona, szybko nabrałam pewności siebie. W końcu, co mam do stracenia? Poza tym, kilka słów zachęty ze strony Lepléego wynagrodziło mój pierwszy wysiłek i teraz wkładałam w piosenki już całe serce. Może nie tyle po to, żeby zdobyć angaż, w moich oczach wciąż bardzo mało prawdopodobny, ile by sprawić przyjemność temu panu, który zechciał się mną zainteresować i do którego czułam teraz zaufanie i niemal sympatię.
Odmówiwszy zatem wysłuchania mnie w Fauście, Leplée podszedł do mnie, serdecznym gestem położył mi rękę na ramieniu, czym mnie zaskoczył, i rzekł:
– Bardzo dobrze, moja mała, dasz sobie radę, jestem przekonany. Zaczniesz tutaj w piątek, za czterdzieści franków dziennie. Tylko twój repertuar to nie to… Masz pewien styl. Potrzebujesz piosenek, które odpowiadałyby twojej osobowości. Nauczysz się czterech: Nini Peau d’Chien, Les Mômes de la cloche, La Valse brune i Je me fais toute petite. Dasz radę na piątek?
– Oczywiście!
– Jeszcze jedno! Masz jakąś inną sukienkę?
– Mam czarną spódniczkę, lepszą od tej, i właśnie robię sobie na drutach sweterek. Ale nie jest jeszcze skończony…
– A zdążysz z nim na piątek?
– Och! Z pewnością.
Wcale nie byłam tego pewna, ale odpowiedź narzuciła się sama i we właściwym tonie. Nie będę ryzykowała utraty wszystkiego z powodu szczegółu, który w moich oczach miał minimalne znaczenie.
– Dobrze – powiedział Leplée. – Jutro o czwartej przyjdź na próbę. – I ze złośliwym błyskiem w oku dorzucił: – Tylko przyjedź raczej przed szóstą, ze względu na pianistę!
Już byłam na progu. Zatrzymał mnie.
– A jak ty się właściwie nazywasz?
– Edith Gassion.
– To nie jest nazwisko na scenę.
– Nazywam się też Tania.
– To dobre dla Rosjanki…
– A także Denise Jay…
Skrzywił się.
– To wszystko?
– Nie. Jeszcze Huguette Hélia…
Pod tym nazwiskiem znana byłam na zabawach ludowych. Leplée ocenił je równie surowo jak pozostałe.
– Nieszczególne!
Popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę w zamyśleniu, a potem powiedział:
– Jesteś prawdziwym wróbelkiem Paryża i takie imię byłoby dla ciebie dobre: wróbelek. Niestety, jest już zajęte¹⁷! Trzeba poszukać czegoś innego… Wróbelek w gwarze paryskiej to piaf. Dlaczego nie miałabyś się nazywać Piaf? – Zastanowił się jeszcze przez chwilę, po czym rzekł: – Postanowione! Będziesz się nazywała Piaf!
Zostałam ochrzczona na resztę życia.