Na barykadach Warszawy - ebook
Na barykadach Warszawy - ebook
"Na barykadach Warszawy" to prawdziwa historia młodych ludzi opisana niemal na gorąco przez jednego z nich i jest to jeden z najbardziej klasycznych pamiętników powstańczych. Stanisław Komornicki pierwsze fragmenty książki napisał niedługo po wojnie, mając zaledwie 22 lata, dlatego zapis był świeży i autentycznie emocjonalny. Z uwagi na blokadę cenzury, pierwsze wydanie ukazało się dopiero w 1964 roku.
Realistyczny opis spowodował, że dla wielu czytelników książki postacie opisane w "Na barykadach Warszawy" stały się bohaterami kojarzonymi niemal automatycznie z historią powstańczej Starówki. Do dziś zdarza się spotykać osoby, które po przywołaniu tytułu odtwarzają z pamięci pseudonimy i powstańcze losy Tarzana lub Małego Henia. Autora wspomnień i jego kolegów z powstania połączyły szczególne więzi. Mimo że często reprezentowali bardzo różne „światy”, stanowili dla siebie jakby drugą rodzinę – nierzadko zwracali się do Autora o pomoc w nieoczekiwanych okolicznościach lub jemu przychodzili niespodziewanie z pomocą. Jako przedstawiciele najróżniejszych zawodów wzajemnie sobie pomagali przy okazji różnych wyzwań w trudnej PRL-owskiej codzienności.
Niewielka już, grupa kolegów powstańców, pod sztandarem Zgrupowania Róg, odprowadzała Autora na warszawskie Powązki, gdy 10 kwietnia 2010 roku zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Bez wątpienia to im właśnie, żyjącym i nieżyjącym najbliższym przyjaciołom z Powstania chciałby Autor zadedykować kolejne, ósme już wydanie "Na barykadach Warszawy".
Obecna edycja książki zbiega się z 70-tą rocznicą powstania warszawskiego. Jest zarazem pierwszą po tragicznej śmierci Autora. Do książki dodano krótką notę biograficzną Stanisława Komornickiego. Lektura tego biogramu uzmysławia nam, jak bardzo i na jak długo powstanie warszawskie ciążyło na życiorysach jego uczestników...
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7963-013-4 |
Rozmiar pliku: | 9,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy zapytałem kiedyś ojca, co, jego zdaniem, przyniosło książce Na barykadach Warszawy tak wielką popularność, odpowiedział bez wahania, że przyczyną był czas, kiedy powstała. Z uwagi na blokadę ze strony cenzury pierwsze wydanie pochodzi dopiero z 1964 roku. W rzeczywistości jednak Stanisław Komornicki napisał pierwsze fragmenty Barykad niedługo po wojnie, mając zaledwie 22 lata. To spowodowało, że książka była zapisem świeżym i autentycznie emocjonalnym. Również dzięki temu stała się ona relacją wolną od wszystkich późniejszych sporów i dyskusji, wolną od „perspektywy historycznej”, której trudno było uniknąć autorom spisującym swe wspomnienia po kilkudziesięciu latach. Na barykadach Warszawy to zatem prawdziwa historia młodych ludzi opisana niemal na gorąco przez jednego z nich, to, jak sądzę, jeden z najwcześniejszych i chyba najbardziej klasycznych pamiętników powstańczych.
Realistyczny opis spowodował, że dla wielu czytelników pierwszych wydań książki postacie opisane w Na barykadach Warszawy stały się bohaterami kojarzonymi niemal automatycznie z historią powstańczej Starówki. Do dziś zdarza mi się spotykać osoby, które po przywołaniu tytułu odtwarzają z pamięci pseudonimy i powstańcze losy Tarzana lub Małego Henia. Dla mnie jako syna autora ci spośród bohaterów, którzy przeżyli wojnę, byli również realnymi ludźmi, których znałem od dzieciństwa. Reprezentowali bardzo różne światy, często odległe od tego, w jakim się wychowywałem, a jednocześnie nigdy nie miałem wątpliwości, że dla ojca stanowią oni jakby drugą rodzinę. Tak ich traktował i tak oni traktowali jego. Zdarzało się, że przychodzili niespodziewanie po pomoc. Kiedy indziej, jako przedstawiciele najróżniejszych zawodów, to oni udzielali naszej rodzinie pomocy w wyzwaniach PRL-owskiej codzienności. Ich, niewielka już, grupa pod sztandarem zgrupowania „Róg” odprowadzała ojca na warszawskie Powązki po tym, gdy 10 kwietnia 2010 roku zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Myślę, że to właśnie tym najbliższym, żyjącym i nieżyjącym przyjaciołom z powstania, chciałby on zadedykować kolejne wydanie Na barykadach Warszawy.
Obecna, ósma już edycja książki zbiega się z 70. rocznicą powstania warszawskiego. Jest zarazem pierwszą, jaka ma miejsce po tragicznej śmierci autora. Wspólnie z Wydawcą zdecydowałem, aby w tekście nie dokonywać żadnych zmian. Dotyczy to także posłowia zatytułowanego „Od autora”, w którym ojciec opisuje dalsze losy niektórych bohaterów z perspektywy lat 60. ubiegłego wieku. Do uzupełniania tych historii nie czułem się kompetentny. Do książki dodano natomiast krótką notę biograficzną Stanisława Komornickiego. Lektura tego biogramu uzmysławia nam, jak bardzo i jak długo powstanie warszawskie ciążyło na życiorysach jego uczestników...
Tomasz Komornicki...
...przybrzeżny wir pochwycił mnie, obrócił kilka razy i cisnął w sam środek rozmigotanego łunami nurtu. Usta napełnił mdły smak wody. Terkot karabinów maszynowych i wybuchy pocisków stały się dalekim, nieważnym wspomnieniem.
Jak każdy słaby pływak na próżno staram się opanować ruchy gwałtowne i chaotyczne. Serce wali młotem, a w uszach zamiast trzasków detonacji huczą teraz dzwony.
Uwiązana na pasie kabura ciąży dokuczliwie. Wreszcie biorę się w karby. Spokojnie, powtarzam sobie, spokojnie! Raz – dwa, raz – dwa...
Na warszawskim brzegu łuny pożarów – praski (wtłoczony w czerń nocy) błyska wybuchami. Chcę płynąć w tę czerń. Nadaremnie. Nurt niesie mnie jak resztkę rozmytej powodzią zagrody. Jestem już tylko bezwolnym, zmieszanym z brudną pianą, żałosnym świadectwom tragedii.
Ciemne filary mostu Poniatowskiego są teraz o wiele bliżej. Choć z trudem, utrzymuję się na powierzchni – i to napełnia nadzieją. Wiem, że pod praskim brzegiem jest mielizna. Byle tylko wydostać się z nurtu. Kilka gwałtowniejszych zrywów, zapadam w głębię, kropelki wody przenikają do płuc, rozsadzają je. Rytmiczne ruchy zamieniły się znowu w rozpaczliwe szamotanie. Utrzymać się na powierzchni, nie dać się pogrążyć falom. Ręce i nogi kostnieją, wzdłuż grzbietu czuję jakby iskry elektryczne. Narasta uczucie rezygnacji...
Nagle tuż przy mnie plaśnięcie... drugie, trzecie – zupełnie jakby ktoś puszczał kaczki.
Spokojnie, spokojnie... Strach rozprzęgający nerwy to podstępny wróg. Tuż obok czyha jednak drugi, groźniejszy – apatia i załamanie. Jakże ciąży kabura z pistoletem. Jak szybko ucieka czas. Znów te plaśnięcia. Strzelają. Czy to ma jakieś znaczenie?
Woda jest coraz cieplejsza. Zimno przestało dokuczać. Poruszam się wolno, jak w gęstej, kleistej mazi. Nogi coraz bardziej ciążą do dna. Pogrążam się. Jeszcze tylko ostatni haust powietrza. Powierzchnia wody zamknęła się nade mną. W płucach ucisk. Głowa pęka z bólu, w skroniach okropny szum. Za chwilę to wszystko skończy się. Za chwilę będę topielcem wleczonym wśród mułu po dnie Wisły. Tak więc wygląda koniec...
Dno. Dotknąłem nogami dna.
Nie! Muszę żyć! Trzeba płynąć, trzeba walczyć. Mocne odbicie i znów jestem na powierzchni.
Czy to już praski brzeg, czy przypadkowa płycizna? Nogi mam chyba z ołowiu. Znów idę na dno. Rozpaczliwe ruchy rękami. Stopy dotykają dna, a głowa jest przecież na powierzchni. To przybrzeżna mielizna. Staram się iść po dnie. Prąd wody wyrywa spod palców piasek. Nurt znosi znów na głębię...
Jeszcze kilka rozpaczliwych ruchów. Woda sięga tylko do ramion. Coraz pewniej opieram się stopami o stały grunt, stawiam coraz większe kroki. Brzeg. Jest przeraźliwie zimno. Czuję ogarniający mnie bezwład i przemożne pragnienie choć chwili odpoczynku. Zachwiałem się i upadłem na ziemię. Przylgnąłem twarzą do powierzchni miałkiego żwiru, który wydał mi się ciepły i przytulny jak aksamit. Fontanna piasku obsypuje mnie i znów wyraźnie słyszę suchy warkot karabinów maszynowych. Tu nie można leżeć – strzelają. Trzeba iść, trzeba zejść z plaży. Jakże ciąży ten pistolet. Wybuchy są coraz bliżej. Zmuszam się do biegu. Kamyki ranią stopy. O, tu lepiej, gładki asfalt jezdni, jeszcze parę kroków... Przede mną otworzyła się nagle bezkresna jasność, w której płynąłem bez żadnego wysiłku. Świadomość tej jasności i jakiejś wielkiej ulgi sprawiła, że moim ostatnim podświadomym uczuciem było zdumienie...
Mała salka, dwa rzędy białych łóżek, na nich jacyś ludzie. Przez uchylone okno wpadały zmieszane głosy: świergot ptaków, uderzenia młotem, głośny śpiew maszerującego gdzieś wojska. Po zielonym kocu, którym byłem okryty, spacerowała wielka czarna mucha. Przystawała, grzejąc się w słońcu, czyściła nóżkami skrzydła.
Nie chciało mi się zastanawiać, skąd się tu wziąłem. Było tak dobrze, miękko, ciepło. Zamknąłem oczy i biernie poddałem się ogarniającemu mnie bezwładowi. Gdy je znów otworzyłem, na kocu nie było już muchy i złotej smugi słońca, dokoła panował półmrok.
Następnego ranka obudziłem się z uczuciem przejmującego głodu. Śniadanie, które przyniosła siostra, jadłem łapczywie i przyglądałem się mej opiekunce. Miała niemal dziecinną buzię. Gdy się śmiała, na policzkach robiły się dwa dołki. Uśmiechnąłem się do niej. Pogroziła palcem i wybiegła z sali.
Po chwili przyniosła mój pas i kaburę. Otworzyłem ją. Była jeszcze wilgotna. Obok pistoletu niewielka paczuszka zawinięta w ceratę. Ktoś ją już widocznie rozpakowywał, ale wewnątrz niczego nie brakowało. Ułożyłem na kocu legitymację Armii Krajowej i ten mały czarny zeszycik, w którym notowałem moje przeżycia od początku powstania. W legitymacji tekst pisany atramentem częściowo się rozmazał. Zeszycik pisany ołówkiem, chociaż także wilgotny, zachował się o wiele lepiej. Wszystko można było odczytać.
Ten niewielki czarny zeszycik towarzyszył mi potem aż do końca wojny. Był ze mną w pierwszym pułku piechoty, do którego dostałem przydział zaraz po wyjściu ze szpitala, w Szkole Oficerskiej 1 Armii w Mińsku Mazowieckim, w czasie walk na Wale Pomorskim, w Kołobrzegu, nad Odrą i Kanałem Hohenzollernów, nad Łabą i w Berlinie. Czarna niegdyś okładka stała się szara, a zamokłe kartki pożółkły.
Leży teraz przede mną i podpowiada szczegóły sprzed lat, które zatarły się już w pamięci. Pod niektórymi datami znajduję opisy całych epizodów, pod innymi zaledwie kilka słów, są to jednak słowa, które przenoszą mnie w świat na pozór nierealny. Przywołują w pamięci tamte obrazy, wzbudzają na nowo uczucia radości i smutku, uniesienia i strachu. Wiele notatek razi dzisiaj naiwnością, wiele śmieszy patosem. Niektóre dygresje nie mają wartości. Nie chcę jednak naruszać charakteru tych zapisków.
Niech przekażą obraz tamtych dni widziany oczyma dziewiętnastoletniego chłopca. Ten może niepełny, nieudolnie oddany, ale prawdziwy, wierny w najdrobniejszym szczególe fragment walki o Warszawę. Niech wśród wielu prac i wspomnień o powstaniu znajdzie się i ta relacja z najniższego szczebla.
Stanisław Komornicki
Podchorąży NałęczGodzina „W”
Oto, co zanotowałem na pierwszej stronie pod datą: Wtorek, pierwszego sierpnia 1944 roku...
Wstałem z tremą jak przed egzaminem. Z kuchni dolatywały odgłosy codziennej krzątaniny matki. Przyrządzała śniadanie.
Ubrałem się po cichu. Z kryjówki za książkami wyciągnąłem płócienną torbę po masce przeciwgazowej, chciałem do niej spakować wszystko, co wydawało mi się najniezbędniejsze. Rozkaz otrzymany wczoraj wieczorem, podający godzinę „W”, mówił przecież wyraźnie: „Nie obciążać się zbędnymi przedmiotami, żywności na jeden dzień”.
Jako pierwsza poszła do torby mała lornetka teatralna i plan Warszawy. Potem pół bochenka chleba i mój stary harcerski nóż. Po namyśle dodałem jeszcze parę skarpetek, dwie chusteczki do nosa, bandaż. Zapięta na rzemyk torba powędrowała za szafę, gdzie leżały już buty z cholewami, tzw. saperki, i „wytrzaśnięty” kilka dni temu prawdziwy polski hełm.
Przygotowania ukończyłem w samą porę. Właśnie do pokoju weszła matka, niosąc dymiące kubki i świeże pieczywo. Twarz miała zatroskaną.
– Pij, Stasiu, bo ci ostygnie.
Po śniadaniu długo medytowałem – powiedzieć matce, że idę na powstanie, czy wyjść nie żegnając się. Powiedzieć – a może będzie chciała mnie zatrzymać? Nie powiedzieć – też jakoś głupio. Matka nie ma nikogo poza mną...
Powstanie. To pojęcie przed paroma jeszcze miesiącami ani na jotę nie wykraczało poza świat mej mglistej wyobraźni. Kojarzyło się ono jakoś automatycznie z wykładami historii naszego starego profesora Dentera, z niezupełnie dla mnie zrozumiałą wizją Nocy Listopadowej Wyspiańskiego, z opowieściami ojca i portrecikiem młodego człowieka w konfederatce, z szablą u siodła, jadącego konno przez leśną gęstwinę.
Na wykładach profesora Dentera, jak w ciekawej powieści, akcja rozwijała się poprzez kraje i epoki, zmierzając do szczytu napięcia, do momentu kulminacyjnego, w którym zwierały się wszystkie doświadczenia dziejów. Jaka szkoda, że zakończenie było już z góry wszystkim znane.
Muszę przyznać, że historia w opowieściach ojca różniła się nie tylko od wykładów profesora Dentera, ale i od ówcześnie obowiązującej oficjalnej podręcznikowej wersji. A choć nasz profesor był świetnym pedagogiem i nawet umysły wobec wszelkiej wiedzy najbardziej wstrzemięźliwe potrafił nakłonić do uwagi, przecież zawsze w końcu przechodził, jak mawiał, „do smutnej konieczności stawiania ocen”, a tu potrzebne były nieodmiennie daty, różne „genezy” i „charakterystyki”.
Opowiadania ojca nie miały w sobie nic ze szkolnego wykładu, nic z książkowej martwoty. Królowie, hetmani i wodzowie byli zwykłymi ludźmi, tak bliskimi i znajomymi, że kiedyś rozentuzjazmowanemu malcowi, zasłuchanemu w opowieść o babce Madalińskiej, kurierce Insurekcji, i o Kościuszce, jak swych kosynierów prowadził na armaty, wymknęło mi się naiwne pytanie: „A ojciec go znał?”.
Postacie z rodziny żyły w tych opowiadaniach razem z powszechnie znanymi osobistościami. Pozostała po nich wiejska mogiła, którą co roku jeździliśmy porządkować, jakieś wyblakłe brązowe fotografie, przysłane z dalekiej Syberii, i ów niewielki portrecik Juliusza Kossaka z wizerunkiem dziada Władysława jako adiutanta Kononowicza. To była synteza moich chłopięcych uczuć i wyobrażeń, które stapiały się w słowo „powstanie”.
Władysław Komornicki, członek stronnictwa czerwonych, adiutant pułkownika Kononowicza, poległ pod Wolą Grabowską 2 VI 1863 roku. Według współczesnego portretu Juliusza Kossaka
Matka, choć sama wychowana w kulcie przeszłości i patriotyzmu, nie zawsze pochwalała te nauki ojca. Chciała, abym był od niego praktyczniejszy, pilnowała mojej nauki i przy każdej sposobności przypominała, że jedynie praca może dać w życiu prawdziwe zadowolenie. Nie były to czcze słowa – sama pracowała ciężko od wczesnej młodości i na jej pracy głównie opierał się nasz domowy budżet. Krytyka ojcowego romantyzmu trwała zresztą tylko do wybuchu wojny. W drugim roku okupacji odprowadziliśmy go do tej samej wiejskiej mogiły, w której od 1863 roku spoczywał dziad Władysław.
Okupacja była dla mnie nie lada szkołą. Wówczas, jak nigdy przedtem, uświadomiłem sobie słuszność matczynych przykazań. Praca, nauka, konspiracja; czy można w tym zamknąć wszystko, co mnie wówczas pochłaniało?
Dziwne, ale im bardziej zagłębiałem się w gąszcz życia, tym bliższa była mi postać ojca, tym lepiej rozumiałem jego słowa, które wracały teraz z głębi pamięci, bynajmniej nie w formie bezużytecznej legendy. Raz po raz dostrzegałem w nich głębokie analogie i odnajdywałem praktyczne wskazówki dla siebie. Teraz dopiero zaczynałem rozumieć, czym jest historia...
Czas leciał szybko. Ani się spostrzegłem, gdy wybiła druga, a ja nic nie zdecydowałem.
Długich butów i wiszącego w szafie munduru nie wziąłem. Mógł mi utrudnić dostanie się na miejsce zbiórki. Nie wziąłem też hełmu. Wyciągnąłem zza szafy spakowaną torbę, przewiesiłem przez ramię i poprosiłem mamę, by przyszła na chwilę z kuchni. Gdy weszła do pokoju, pocałowałem ją w rękę i powiedziałem, jak mogłem najspokojniej:
– Idę.
– Dokąd?! – wykrzyknęła matka. Ale przyjrzawszy się mnie i mojej torbie, nie pytała więcej. Broda zaczęła jej drgać, a z oczu potoczyły się łzy. Wtuliłem twarz w jej ręce. Byłem pewny, że teraz właśnie usłyszę głos protestu, więc mimo całego wzruszenia powtarzałem sobie w myślach wszystkie moje argumenty. Gdy jednak usłyszałem jej szloch, zabrakło mi słów. Zdołałem tylko zapytać:
– Więc mam nie iść?
– Idź.
Jadwiga Komornicka, matka kpr. pchor. Nałęcza
Kpr. pchor. Nałęcz, Stanisław Komornicki
Zajrzała do mojej torby i w pośpiechu wcisnęła niewielki słoik konfitur. Potem pobiegła do kuchni, jak gdyby szukając czegoś, a po chwili wróciła w żakiecie i w kapeluszu. Zdecydowała się odprowadzić mnie.
Na ulicach, ruchliwych zwykle o tej porze, było dziwnie pusto. To tu, to tam przemykali nieliczni przechodnie. Na placu Wilsona złapaliśmy tramwaj jadący w stronę Śródmieścia. Gdy wsiedliśmy, doleciały nas odgłosy strzelaniny. Pasażerowie, skupiający się głównie na pomostach, wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Chciałem, by matka wysiadła na placu Inwalidów, ale na tym przystanku tramwaj się nie zatrzymał. Przy ulicy Zajączka znów usłyszeliśmy strzały. Na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim środek jezdni zatarasowany był przez panterę, której spadła gąsienica. Załoga nie naprawiała jednak uszkodzenia, tkwiąc nieruchomo na stanowiskach bojowych. Lufa czołgu skierowana była w stronę Starego Miasta.
Tramwaj zatrzymał się dopiero na placu Krasińskich. Wysiedliśmy. Ulicą Długą do Starego Rynku nie było daleko. Pozostała mi jeszcze prawie godzina. Skierowaliśmy się do Katedry. Można było wejść tylko do kruchty, gdyż nawę główną odgradzała żelazna krata. Cisza i chłód bijący spod starych łuków gotyckiego sklepienia przywróciły mi spokój. Zauważyłem wtedy mojego przyjaciela Mietka Teisseyre’a z matką. Ucieszyłem się, że i on ma przydział na Starówkę.
Jeszcze ostatni pocałunek i ruszyliśmy w stronę Kanonii, gdzie wyznaczono nam punkt zborny. Gdy skręcaliśmy pod dzwonnicę, obejrzałem się. Obie matki szły szybkim krokiem ku Rynkowi.
Dom na Kanonii był cichy, porośnięty czerwieniejącymi pędami dzikiego wina. Nic nie wskazywało na to, że właśnie stąd ma się zacząć nasz „szlak bojowy”. Drzwi były zamknięte. Zapukałem. Po wymianie hasła i odzewu wpuszczono nas do mrocznej sieni. Krętymi schodami zeszliśmy na dół do niewielkiej izdebki zasnutej dymem z papierosów. Była to jakaś nieczynna kuchnia czy pralnia. Zastaliśmy już ze dwudziestu młodych ludzi. Kilku znałem z widzenia.
Każdy odgłos kroków na schodach i otwarcie drzwi witano chwilą głębokiego milczenia. Niektórzy z przybyłych mieli ze sobą broń – przeważnie małokalibrowe pistolety z kilkoma najwyżej nabojami. Ci budzili ogólną zazdrość. Wreszcie zjawił się mężczyzna w długich butach i wojskowym mundurze bez odznak. Oznajmił, że lada chwila przywiozą nam broń i staniemy do walki. Mówił niezbyt składnie. Widać było, że jest zdenerwowany. Przybyły wraz z nim młody ksiądz mógł się poszczycić o wiele silniejszym systemem nerwowym: polecił nam uklęknąć i z całym spokojem udzielił absolutorium in articulo mortis. Nagle drzwi się otwarły i ktoś zawołał, że wszyscy mają opuścić lokal, gdyż grozi niebezpieczeństwo dekonspiracji. Pakunki osobiste zostawić, powrócić za godzinę, kiedy nastąpi odmarsz.
Chyłkiem pod murami kamienic pobiegliśmy Jezuicką a potem Celną do Brzozowej. Oparci o podcienia starej kamieniczki nasłuchiwaliśmy. Było spokojnie. Z daleka tylko dolatywały odgłosy strzelaniny. Mietek zrobił dość głupią minę, która miała wyrażać, że nasi organizatorzy tym razem nawalili. Stać bezczynnie na ulicy nie miało najmniejszego sensu. Należało szybko zdecydować, co robić dalej.
– Musimy się przedostać na Kościelną – postanowiłem.
Znajdował się tam lokal konspiracyjny, a w nim skrytka, gdzie przechowywano broń i amunicję. Przychodziliśmy tu nieraz, aby czyścić jakąś większą partię odkopanych naboi. Może coś z tego arsenału jest jeszcze na miejscu. Okazało się jednak, że broń została zabrana. Po dokładnym zbadaniu skrytki znaleźliśmy tylko 400 naboi do „dziewiątki”. Zapakowawszy ten skarb w tekturowe pudełko, wróciliśmy na miejsce zbiórki.
Dom na Kanonii przywitał nas rozwalonymi drzwiami wejściowymi. Z wnętrza dochodziły odgłosy strzałów pistoletu maszynowego. Młody człowiek spotkany na parterze dygotał cały i bełkotał coś niezrozumiale. Schody zasypane był tynkiem i gruzem.
Nagle z wnętrza usłyszeliśmy: „Uwaga, lewa ściana pod ogniem”.
Przylgnąłem do muru. Teraz dopiero spostrzegłem człowieka czającego się u framugi okienka na półpiętrze. Strzelał z pistoletu maszynowego w stronę krzaków na skarpie nad dawnymi koszarami batalionu stołecznego. Co jakiś czas ze ściany na wprost zbitego okienka sypały się kawałki cegieł. Niemieckie kule trafiały ciągle w ten sam punkt i wyżłobiły już spore wgłębienie w murze. Mietek pokiwał głową i gwizdnął przez zęby.
Strzelec przy oknie nic nie wiedział o ludziach, których szukaliśmy. Był pochłonięty walką. Na berecie miał orła, na rękawie biało-czerwoną opaskę.
– Niech ich cholera – zaklął Mietek.
Trudno było przyjacielowi odmówić słuszności. Nasze paczki diabli wzięli, ktoś teraz opychał się moimi konfiturami. Mietek stwierdził, że jest głodny i przypomniał sobie, że na Brzozowej, koło Kamiennych Schodków, ma znajomego, u którego można się zamelinować.
Po drodze powiedział, że znajomy jest starym kawalerem, który wszystkie swe kapitały włożył w rekonstrukcję zabytkowej kamieniczki. Powstało w niej istne muzeum. Kamieniczkę odbudowano ze wszystkimi skrytkami i tajemnymi przejściami, jakich tu zresztą dawniej nie było.
Na Starym Mieście nigdzie nie jest daleko. Po chwili byliśmy na miejscu. Drzwi wejściowe wyglądały jak furta średniowiecznego zamku. Zaopatrzone były w ciężką ozdobną kołatkę, okute sztabami i gęsto nabijane wielkimi ćwiekami. Po długim i bezceremonialnym łomotaniu usłyszeliśmy wreszcie chrobot klucza. Staroświecka furta uchyliła się, by nas wpuścić do środka, po czym znów zatrzaśnięto ją z hukiem. Otoczyły nas zupełne ciemności.
Dopiero po chwili zabłysła zapałka i migotliwy płomień świecy osłanianej ręką gospodarza rozjaśnił nieco wąski, sklepiony przedsionek i ciemne drewniane schody. Tymi schodami wspinaliśmy się na piętro wśród niemiłosiernego trzeszczenia i skrzypienia wszystkich stopni. Gdy gospodarz otwierał ukryte w grubym murze drzwi, Mietek stuknął mnie w bok i szepnął do ucha:
– Ciekawy typ, nie?
„Typ” był rzeczywiście osobliwy. Nie odezwał się dotychczas ani słowem. Pokój, do którego nas wprowadził, był biblioteką czy pracownią. Jedną ścianę zajmowały półki z książkami, pod innymi stały staroświeckie rzeźbione skrzynie, a na środku ciężki ozdobny stół. Ze ścian spoglądały poczerniałe twarze zbrojnych rycerzy, połyskiwały okrągłe tarcze, półpancerze, klingi porozwieszanych karabeli i krótkie lufy skałkowych krócic.
Gospodarz przyglądał się nam w milczeniu, zakłopotany niespodziewanym najściem. Pierwszy przemówił Mietek, zawiadamiając starego pana, że wybuchło powstanie. Wiadomość została przyjęta obojętnie. Po tym wstępie Mietek przeszedł do przekazywania pozdrowień od rodziny, dał gospodarzowi do zrozumienia, że jesteśmy bez obiadu i że chętnie skorzystalibyśmy z noclegu. To dopiero wywołało falę popłochu. Mały człowieczek ze świecą w ręku długo toczył wewnętrzną walkę, nim wreszcie ruszył na poszukiwanie gospodyni. Po jego wyjściu Mietek roześmiał się; podszedł do ściany i stuknął palcem w okrągły puklerz, który wydał głęboki dźwięk.
– Może z braku innej broni weźmy chociaż po szabelce?
Stary wagowy zegar zaczął właśnie wydzwaniać kuranty, gdy wrócił wzburzony gospodarz. Oświadczył, że stało się coś niepojętego. Gospodyni wyszła, nie mówiąc dokąd.
Coraz bardziej zdenerwowany, zaprowadził nas do kuchni i zabrał się do przyrządzania jajecznicy. Widząc, jak nieudolne są jego wysiłki, zaofiarowaliśmy swą pomoc. Nie chciał na to przystać i kolacja była bardzo mizerna.
Gospodarz jeszcze długo bawił nas rozmową. Mówił o rzeczach, które były dla nas obecnie całkowicie obojętne, i w końcu z trudem powstrzymywaliśmy ziewanie. Spostrzegł to wreszcie. Zaraz po jego wyjściu zapadliśmy w głęboki sen – ja na kozetce, a Mietek na dwóch zsuniętych fotelach.
Środa
Obudziło mnie gwałtowne łomotanie. Czyżby Niemcy?
– Mietek! – zawołałem zduszonym głosem, ale odpowiedzią było tylko chrapanie. Potykając się w ciemnościach, dobrnąłem do jego legowiska.
– Mietek – szarpnąłem go za ramię.
– No?
– Słyszysz? Niemcy! Jest tu jakieś drugie wyjście? Zerwał się, zaczęliśmy szukać drzwi, macając po ścianach. Mietek zawadził o jakiś obraz, który runął na podłogę z piekielnym hałasem.
Drzwi otworzyły się. Stanął w nich gospodarz ze świecą w ręku, kompletnie ubrany i z głową okręconą ręcznikiem.
– Chcą się wedrzeć do mojego domu – zawołał. – Grożą, że wysadzą drzwi... O, słyszycie? Co robić?!
Podniósł do góry świecę, rozjaśniając czeluść klatki schodowej. Z głębi dolatywał potężny łoskot. Nie ulegało wątpliwości: ktoś z zewnątrz rąbie siekierą dębowe drzwi wejściowe.
– Czy to Niemcy? – zapytał Mietek.
– Nie, swoi.
Z dołu wyraźnie dolatywały głuche ciosy siekiery i przytłumiony gwar ludzki.
– Nie rozumiem – wtrąciłem się – jacy swoi? Granatowa policja?
– Ach nie, to nasz ludek kochany. Wiedzą, że pod moim domem są dwa piętra piwnic, więc chcą się tam schronić. Ale przy tym splądrują mi dom. O Boże, co robić?
– Trzeba ich natychmiast wpuścić – powiedział zdecydowanie Mietek.
Nie czekając na zgodę gospodarza, ruszyliśmy na dół. Po drodze wyjrzałem jeszcze przez małe okienko nad drzwiami. Przed domem stało kilkanaście osób. Jakiś mężczyzna zadawał siekierą miarowe uderzenia, które rozlegały się echem w całym domu. Dębowa, okuta furta nie ustępowała.
Zbiegliśmy do ciemnej sieni. Mietek zawołał, że otwiera. Ciosy siekiery ustały. Z trudem odsunęliśmy wielką zasuwę i stanęliśmy w progu. Natychmiast posypały się przekleństwa i złorzeczenia pod adresem gospodarza; nazywano go kutwą i sknerą. Chodziło rzeczywiście o wykorzystanie piwnic jego domu jako schronu.
Nasza obecność łagodziła nieco sytuację, uważano nas widać za powstańców. Dowiedzieliśmy się, że cała Starówka jest już wolna. Ruszyliśmy więc na miasto.
Na Rynku, mimo nocy i rzęsistego deszczu, panował ożywiony ruch. Zrywano niemieckie napisy, domy po raz pierwszy od tylu lat przystrajano flagami. Kobiety i mężczyźni znosili przeróżne sprzęty. Łopatami i kilofami wyrywali płyty z chodników i brukowce. Na rogu Świętojańskiej rosła barykada.
Gapiliśmy się przez chwilę i raptem ogarnął nas wstyd. Omal nie przespaliśmy powstania. Bez słowa wzięliśmy się do roboty. Ciężkie brukowce i betonowe płyty chodników leciały ze wszystkich stron. Na środku ulicy tworzyła się bezładna kupa różnorodnego budulca. Budową nikt nie kierował. Pół godziny temu był tu jakiś powstaniec i kazał budować barykadę – to wszystko.
Przywołując na pomoc wiedzę, zdobytą w tajnej podchorążówce, zdecydowaliśmy, że barykada musi być oparta o ściany domów, że trzeba w niej zostawić przejście, przez które nie mogłyby jednak przelatywać kule. Mietek wdrapał się na stertę rupieci i zaczął kierować akcją. Pilnowaliśmy, by wszystko szło według naszego planu, który spotkał się zresztą z ogólnym uznaniem. Po chwili jakiś starszy mężczyzna poprosił mnie o zajęcie się rozdziałem przyniesionych łopat i łomów. Zaczęto do mnie mówić „panie dowódco”. Kobiety przyniosły wodę z sokiem i papierosy: nas częstowano przed innymi i wtykano w ręce całe setki „junaków”.
Noc nie była zbyt ciemna, więc barykada rosła szybko. Oprócz kamieni, płyt chodnika i ziemi znoszono różne sprzęty. Gdy w końcu wśród usypiska legła wielka szafa, wypełniona kamieniami i obsypana ziemią, Mietek orzekł, że dzieło gotowe.
Usiedliśmy zmęczeni na mokrych od deszczu schodkach starej kamieniczki. Jakaś dziewczyna włożyła nam na ręce biało-czerwone opaski. Starsza kobieta ze łzami w oczach opowiadała o swym mężu, który w trzydziestym dziewiątym roku poszedł na wojnę i już nie wrócił. Została po nim w domu pamiątka: furażerka z orłem. Teraz, gdy znów bijemy Niemców, postanowiła dać ją pierwszemu polskiemu żołnierzowi, którego spotka. Los zdarzył, że byłem tym pierwszym powstańcem. Gdy nałożyłem furażerkę, ucałowała mnie w czoło, jak matka.
Imponował nam ogólny szacunek, jaki budziły nasze opaski. Wskazówki, których udzielaliśmy przy budowie barykady, przyjmowano jak rozkazy. Były to jednak honory niezasłużone, dotąd bowiem nie nawiązaliśmy kontaktu z naszym oddziałem. Ruszyliśmy na jego poszukiwania.
Na ulicy Freta ktoś nam powiedział, że sztab jednego z oddziałów kwateruje przy Rynku Nowego Miasta. Było tam rzeczywiście jakieś dowództwo. Powstaniec z opaską na ramieniu, z mauzerem i w prawdziwym polskim hełmie zatrzymał nas obcesowo. Skoro jednak oświadczyłem, że idziemy do dowódcy – przepuścił.
W obszernej sieni tlił się naftowy kaganek, przy stole siedziało kilku mężczyzn. Jeden z nich w polskim mundurze z gwiazdkami na naramiennikach. Zameldowaliśmy się z prośbą o informacje o naszym oddziale. Podporucznik zapytał o numerację plutonów. Tego naturalnie żaden z nas nie wiedział. Mietek zaproponował, że pozostaniemy tutaj do czasu odnalezienia macierzystego oddziału. Zgodzili się, szczególnie gdy wyłożyliśmy na stół naszą paczkę naboi. Widok amunicji rozradował wszystkich. Podporucznik oświadczył, że włączy się ją do zapasów oddziału, a nam wkrótce przydzielą broń. Cóż było robić? Siedliśmy w kącie na ławce. Należało się uzbroić w odrobinę cierpliwości.
Co chwila wchodził ktoś z ulicy i prosił, aby go przyjąć do oddziału. Nikt jednak nie miał broni. Jednych zbywano oświadczeniem, że żadnego werbunku się nie prowadzi, innych po długich ceregielach przyjmowano i podobnie jak nam kazano czekać na mający rzekomo nadejść transport broni. Wśród ochotników przeważał staromiejski proletariat, przychodzili jednak różni ludzie: zupełnie młodzi chłopcy i starsi panowie, robotnicy i inteligenci, zgłaszało się też sporo dziewcząt. Większość z nich w okresie okupacji do żadnej organizacji nie należała. Teraz wszyscy chcieli walczyć z Niemcami.
Szybko zorientowałem się, że „sztab” nie stoi zupełnie na wysokości zadania. Oficerowie byli wyraźnie zaskoczeni masowym napływem ochotników. Nie wiedzieli, co z nimi robić, starali się ich po prostu pozbyć. Z rozmów, które między sobą prowadzili, wywnioskowałem, że oczekiwana broń miała być dopiero zdobyta na Niemcach przez niewielką grupę z ich oddziału, która już od wieczora walczyła gdzieś w mieście. To wszystko wydało mi się beznadziejne. Trzeba było poszukać szczęścia gdzie indziej. Powiedziałem to podporucznikowi, prosząc go o zwrot amunicji.
Klarował nam, że jesteśmy w gorącej wodzie kąpani, że trzeba trochę cierpliwości, że amunicji nie mogą zwrócić, gdyż została już przekazana do magazynu.
– Trudno, pies z nimi tańcował – powiedział Mietek – nie będziemy tutaj przecież czekać jak głupi frajerzy.
Ze sztabu na Nowym Mieście, klnąc lekkomyślne zaprzepaszczenie amunicji, wracaliśmy znów ku Rynkowi.
Po drodze mimo ciemności spostrzegłem kilku znajomych, a wśród nich Janusza Weyrocha – starego kolegę z jednej klasy w gimnazjum Poniatowskiego. Zniechęceni wracali na Żoliborz. Namawialiśmy ich, aby zostali z nami. Mietek był zdania, że już nie uda im się przedostać przez tory Dworca Gdańskiego. Nic nie pomogło. Uparli się wracać i dołączyć do jednego z oddziałów żoliborskich.
Na Freta, w pobliżu wylotu ulicy Świętojerskiej, znaleźliśmy znowu dom z posterunkiem. Okazało się, że to lokal harcerskiej kompanii „Wigry”. Cała historia powtórzyła się tu od nowa. Młody podchorąży ucieszył się z naszego przybycia, zapisał personalia, przebieg służby i oświadczył, że bardzo wiele osób nie zdążyło dotrzeć do wyznaczonych miejsc zbiórek, wobec czego obowiązkiem każdego żołnierza AK jest wstąpić do pierwszego napotkanego oddziału. Powiedział też, że z braku broni werbunek osób dotychczas niezorganizowanych jest ograniczony. Dla nas naturalnie broń się znajdzie. Musimy czekać na przybycie dowódcy. Tymczasem rozwidniło się już zupełnie. Był drugi dzień powstania warszawskiego.
Czekanie w lokalu kompanii harcerskiej „Wigry” wydawało się równie beznadziejne, jak w sztabie na Rynku Nowego Miasta. Chcieliśmy jednak koniecznie zobaczyć się z dowódcą. Zjawił się nareszcie. Był to człowiek lat trzydziestu paru, w szarym od pyłu płaszczu, spod którego wystawała lufa wiszącego na szyi szmajsera. Rozmowa była krótka. Dowiedzieliśmy się wreszcie, że nasz żoliborski oddział walczy na Woli, przedostanie się do niego jest w tej chwili ze względu na nieustaloną sytuację niemożliwe. Po drugie, możemy zostać przydzieleni do plutonu, który organizuje się właśnie z podobnych do nas, zagubionych powstańców, oraz świeżo zwerbowanych. Pluton ten nie ma broni, a otrzyma ją wówczas, gdy zostanie zdobyta. I to w drugiej kolejności, w obecnej bowiem chwili wielu starych żołnierzy kompanii „Wigry” również nie ma broni. Oni mają pierwszeństwo. Pluton, do którego możemy być przydzieleni, będzie na razie plutonem roboczym.
Jasno, prosto, bez niedomówień. Wyszliśmy zdruzgotani. My w plutonie roboczym? Też propozycja!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
.