Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Na barykadach Warszawy - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
1 lutego 2014
E-book: EPUB, PDF MOBI
39,00 zł
Audiobook
39,90 zł
39,00
3900 pkt
punktów Virtualo

Na barykadach Warszawy - ebook

"Na barykadach Warszawy" to prawdziwa historia młodych ludzi opisana niemal na gorąco przez jednego z nich i jest to jeden z najbardziej klasycznych pamiętników powstańczych. Stanisław Komornicki pierwsze fragmenty książki napisał niedługo po wojnie, mając zaledwie 22 lata, dlatego zapis był świeży i autentycznie emocjonalny. Z uwagi na blokadę cenzury, pierwsze wydanie ukazało się dopiero w 1964 roku.
Realistyczny opis spowodował, że dla wielu czytelników książki postacie opisane w "Na barykadach Warszawy" stały się bohaterami kojarzonymi niemal automatycznie z historią powstańczej Starówki. Do dziś zdarza się spotykać osoby, które po przywołaniu tytułu odtwarzają z pamięci pseudonimy i powstańcze losy Tarzana lub Małego Henia. Autora wspomnień i jego kolegów z powstania połączyły szczególne więzi. Mimo że często reprezentowali bardzo różne „światy”, stanowili dla siebie jakby drugą rodzinę – nierzadko zwracali się do Autora o pomoc w nieoczekiwanych okolicznościach lub jemu przychodzili niespodziewanie z pomocą. Jako przedstawiciele najróżniejszych zawodów wzajemnie sobie pomagali przy okazji różnych wyzwań w trudnej PRL-owskiej codzienności.
Niewielka już, grupa kolegów powstańców, pod sztandarem Zgrupowania Róg, odprowadzała Autora na warszawskie Powązki, gdy 10 kwietnia 2010 roku zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Bez wątpienia to im właśnie, żyjącym i nieżyjącym najbliższym przyjaciołom z Powstania chciałby Autor zadedykować kolejne, ósme już wydanie "Na barykadach Warszawy".
Obecna edycja książki zbiega się z 70-tą rocznicą powstania warszawskiego. Jest zarazem pierwszą po tragicznej śmierci Autora. Do książki dodano krótką notę biograficzną Stanisława Komornickiego. Lektura tego biogramu uzmysławia nam, jak bardzo i na jak długo powstanie warszawskie ciążyło na życiorysach jego uczestników...

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7963-013-4
Rozmiar pliku: 9,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­miast przed­mo­wy

Gdy za­py­ta­łem kie­dyś ojca, co, jego zda­niem, przy­nio­sło ksi­ążce Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy tak wiel­ką po­pu­lar­no­ść, od­po­wie­dział bez wa­ha­nia, że przy­czy­ną był czas, kie­dy po­wsta­ła. Z uwa­gi na blo­ka­dę ze stro­ny cen­zu­ry pierw­sze wy­da­nie po­cho­dzi do­pie­ro z 1964 roku. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak Sta­ni­sław Ko­mor­nic­ki na­pi­sał pierw­sze frag­men­ty Ba­ry­kad nie­dłu­go po woj­nie, ma­jąc za­le­d­wie 22 lata. To spo­wo­do­wa­ło, że ksi­ążka była za­pi­sem świe­żym i au­ten­tycz­nie emo­cjo­nal­nym. Rów­nież dzi­ęki temu sta­ła się ona re­la­cją wol­ną od wszyst­kich pó­źniej­szych spo­rów i dys­ku­sji, wol­ną od „per­spek­ty­wy hi­sto­rycz­nej”, któ­rej trud­no było unik­nąć au­to­rom spi­su­jącym swe wspo­mnie­nia po kil­ku­dzie­si­ęciu la­tach. Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy to za­tem praw­dzi­wa hi­sto­ria mło­dych lu­dzi opi­sa­na nie­mal na go­rąco przez jed­ne­go z nich, to, jak sądzę, je­den z naj­wcze­śniej­szych i chy­ba naj­bar­dziej kla­sycz­nych pa­mi­ęt­ni­ków po­wsta­ńczych.

Re­ali­stycz­ny opis spo­wo­do­wał, że dla wie­lu czy­tel­ni­ków pierw­szych wy­dań ksi­ążki po­sta­cie opi­sa­ne w Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy sta­ły się bo­ha­te­ra­mi ko­ja­rzo­ny­mi nie­mal au­to­ma­tycz­nie z hi­sto­rią po­wsta­ńczej Sta­rów­ki. Do dziś zda­rza mi się spo­ty­kać oso­by, któ­re po przy­wo­ła­niu ty­tu­łu od­twa­rza­ją z pa­mi­ęci pseu­do­ni­my i po­wsta­ńcze losy Tar­za­na lub Ma­łe­go He­nia. Dla mnie jako syna au­to­ra ci spo­śród bo­ha­te­rów, któ­rzy prze­ży­li woj­nę, byli rów­nież re­al­ny­mi lu­dźmi, któ­rych zna­łem od dzie­ci­ństwa. Re­pre­zen­to­wa­li bar­dzo ró­żne świa­ty, często od­le­głe od tego, w ja­kim się wy­cho­wy­wa­łem, a jed­no­cze­śnie ni­g­dy nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że dla ojca sta­no­wią oni jak­by dru­gą ro­dzi­nę. Tak ich trak­to­wał i tak oni trak­to­wa­li jego. Zda­rza­ło się, że przy­cho­dzi­li nie­spo­dzie­wa­nie po po­moc. Kie­dy in­dziej, jako przed­sta­wi­cie­le naj­ró­żniej­szych za­wo­dów, to oni udzie­la­li na­szej ro­dzi­nie po­mo­cy w wy­zwa­niach PRL-owskiej co­dzien­no­ści. Ich, nie­wiel­ka już, gru­pa pod sztan­da­rem zgru­po­wa­nia „Róg” od­pro­wa­dza­ła ojca na war­szaw­skie Po­wąz­ki po tym, gdy 10 kwiet­nia 2010 roku zgi­nął w ka­ta­stro­fie pod Smo­le­ńskiem. My­ślę, że to wła­śnie tym naj­bli­ższym, ży­jącym i nie­ży­jącym przy­ja­cio­łom z po­wsta­nia, chcia­łby on za­de­dy­ko­wać ko­lej­ne wy­da­nie Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy.

Obec­na, ósma już edy­cja ksi­ążki zbie­ga się z 70. rocz­ni­cą po­wsta­nia war­szaw­skie­go. Jest za­ra­zem pierw­szą, jaka ma miej­sce po tra­gicz­nej śmier­ci au­to­ra. Wspól­nie z Wy­daw­cą zde­cy­do­wa­łem, aby w te­kście nie do­ko­ny­wać żad­nych zmian. Do­ty­czy to ta­kże po­sło­wia za­ty­tu­ło­wa­ne­go „Od au­to­ra”, w któ­rym oj­ciec opi­su­je dal­sze losy nie­któ­rych bo­ha­te­rów z per­spek­ty­wy lat 60. ubie­głe­go wie­ku. Do uzu­pe­łnia­nia tych hi­sto­rii nie czu­łem się kom­pe­tent­ny. Do ksi­ążki do­da­no na­to­miast krót­ką notę bio­gra­ficz­ną Sta­ni­sła­wa Ko­mor­nic­kie­go. Lek­tu­ra tego bio­gra­mu uzmy­sła­wia nam, jak bar­dzo i jak dłu­go po­wsta­nie war­szaw­skie ci­ąży­ło na ży­cio­ry­sach jego uczest­ni­ków...

To­masz Ko­mor­nic­ki...

...przy­brze­żny wir po­chwy­cił mnie, ob­ró­cił kil­ka razy i ci­snął w sam śro­dek roz­mi­go­ta­ne­go łu­na­mi nur­tu. Usta na­pe­łnił mdły smak wody. Ter­kot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i wy­bu­chy po­ci­sków sta­ły się da­le­kim, nie­wa­żnym wspo­mnie­niem.

Jak ka­żdy sła­by pły­wak na pró­żno sta­ram się opa­no­wać ru­chy gwa­łtow­ne i cha­otycz­ne. Ser­ce wali mło­tem, a w uszach za­miast trza­sków de­to­na­cji hu­czą te­raz dzwo­ny.

Uwi­ąza­na na pa­sie ka­bu­ra ci­ąży do­kucz­li­wie. Wresz­cie bio­rę się w kar­by. Spo­koj­nie, po­wta­rzam so­bie, spo­koj­nie! Raz – dwa, raz – dwa...

Na war­szaw­skim brze­gu łuny po­ża­rów – pra­ski (wtło­czo­ny w cze­rń nocy) bły­ska wy­bu­cha­mi. Chcę pły­nąć w tę cze­rń. Nada­rem­nie. Nurt nie­sie mnie jak reszt­kę roz­my­tej po­wo­dzią za­gro­dy. Je­stem już tyl­ko bez­wol­nym, zmie­sza­nym z brud­ną pia­ną, ża­ło­snym świa­dec­twom tra­ge­dii.

Ciem­ne fi­la­ry mo­stu Po­nia­tow­skie­go są te­raz o wie­le bli­żej. Choć z tru­dem, utrzy­mu­ję się na po­wierzch­ni – i to na­pe­łnia na­dzie­ją. Wiem, że pod pra­skim brze­giem jest mie­li­zna. Byle tyl­ko wy­do­stać się z nur­tu. Kil­ka gwa­łtow­niej­szych zry­wów, za­pa­dam w głębię, kro­pel­ki wody prze­ni­ka­ją do płuc, roz­sa­dza­ją je. Ryt­micz­ne ru­chy za­mie­ni­ły się zno­wu w roz­pacz­li­we sza­mo­ta­nie. Utrzy­mać się na po­wierzch­ni, nie dać się po­grążyć fa­lom. Ręce i nogi kost­nie­ją, wzdłuż grzbie­tu czu­ję jak­by iskry elek­trycz­ne. Na­ra­sta uczu­cie re­zy­gna­cji...

Na­gle tuż przy mnie pla­śni­ęcie... dru­gie, trze­cie – zu­pe­łnie jak­by ktoś pusz­czał kacz­ki.

Spo­koj­nie, spo­koj­nie... Strach roz­przęga­jący ner­wy to pod­stęp­ny wróg. Tuż obok czy­ha jed­nak dru­gi, gro­źniej­szy – apa­tia i za­ła­ma­nie. Ja­kże ci­ąży ka­bu­ra z pi­sto­le­tem. Jak szyb­ko ucie­ka czas. Znów te pla­śni­ęcia. Strze­la­ją. Czy to ma ja­kieś zna­cze­nie?

Woda jest co­raz cie­plej­sza. Zim­no prze­sta­ło do­ku­czać. Po­ru­szam się wol­no, jak w gęstej, kle­istej mazi. Nogi co­raz bar­dziej ci­ążą do dna. Po­grążam się. Jesz­cze tyl­ko ostat­ni haust po­wie­trza. Po­wierzch­nia wody za­mknęła się nade mną. W płu­cach ucisk. Gło­wa pęka z bólu, w skro­niach okrop­ny szum. Za chwi­lę to wszyst­ko sko­ńczy się. Za chwi­lę będę to­piel­cem wle­czo­nym wśród mułu po dnie Wi­sły. Tak więc wy­gląda ko­niec...

Dno. Do­tknąłem no­ga­mi dna.

Nie! Mu­szę żyć! Trze­ba pły­nąć, trze­ba wal­czyć. Moc­ne od­bi­cie i znów je­stem na po­wierzch­ni.

Czy to już pra­ski brzeg, czy przy­pad­ko­wa pły­ci­zna? Nogi mam chy­ba z oło­wiu. Znów idę na dno. Roz­pacz­li­we ru­chy ręka­mi. Sto­py do­ty­ka­ją dna, a gło­wa jest prze­cież na po­wierzch­ni. To przy­brze­żna mie­li­zna. Sta­ram się iść po dnie. Prąd wody wy­ry­wa spod pal­ców pia­sek. Nurt zno­si znów na głębię...

Jesz­cze kil­ka roz­pacz­li­wych ru­chów. Woda si­ęga tyl­ko do ra­mion. Co­raz pew­niej opie­ram się sto­pa­mi o sta­ły grunt, sta­wiam co­raz wi­ęk­sze kro­ki. Brzeg. Jest prze­ra­źli­wie zim­no. Czu­ję ogar­nia­jący mnie bez­wład i prze­mo­żne pra­gnie­nie choć chwi­li od­po­czyn­ku. Za­chwia­łem się i upa­dłem na zie­mię. Przy­lgnąłem twa­rzą do po­wierzch­ni mia­łkie­go żwi­ru, któ­ry wy­dał mi się cie­pły i przy­tul­ny jak ak­sa­mit. Fon­tan­na pia­sku ob­sy­pu­je mnie i znów wy­ra­źnie sły­szę su­chy war­kot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Tu nie mo­żna le­żeć – strze­la­ją. Trze­ba iść, trze­ba ze­jść z pla­ży. Ja­kże ci­ąży ten pi­sto­let. Wy­bu­chy są co­raz bli­żej. Zmu­szam się do bie­gu. Ka­my­ki ra­nią sto­py. O, tu le­piej, gład­ki as­falt jezd­ni, jesz­cze parę kro­ków... Przede mną otwo­rzy­ła się na­gle bez­kre­sna ja­sno­ść, w któ­rej pły­nąłem bez żad­ne­go wy­si­łku. Świa­do­mo­ść tej ja­sno­ści i ja­kie­jś wiel­kiej ulgi spra­wi­ła, że moim ostat­nim podświa­do­mym uczu­ciem było zdu­mie­nie...

Mała sal­ka, dwa rzędy bia­łych łó­żek, na nich ja­cyś lu­dzie. Przez uchy­lo­ne okno wpa­da­ły zmie­sza­ne gło­sy: świer­got pta­ków, ude­rze­nia mło­tem, gło­śny śpiew ma­sze­ru­jące­go gdzieś woj­ska. Po zie­lo­nym kocu, któ­rym by­łem okry­ty, spa­ce­ro­wa­ła wiel­ka czar­na mu­cha. Przy­sta­wa­ła, grze­jąc się w sło­ńcu, czy­ści­ła nó­żka­mi skrzy­dła.

Nie chcia­ło mi się za­sta­na­wiać, skąd się tu wzi­ąłem. Było tak do­brze, mi­ęk­ko, cie­pło. Za­mknąłem oczy i bier­nie pod­da­łem się ogar­nia­jące­mu mnie bez­wła­do­wi. Gdy je znów otwo­rzy­łem, na kocu nie było już mu­chy i zło­tej smu­gi sło­ńca, do­ko­ła pa­no­wał pó­łm­rok.

Na­stęp­ne­go ran­ka obu­dzi­łem się z uczu­ciem przej­mu­jące­go gło­du. Śnia­da­nie, któ­re przy­nio­sła sio­stra, ja­dłem łap­czy­wie i przy­gląda­łem się mej opie­kun­ce. Mia­ła nie­mal dzie­cin­ną bu­zię. Gdy się śmia­ła, na po­licz­kach ro­bi­ły się dwa do­łki. Uśmiech­nąłem się do niej. Po­gro­zi­ła pal­cem i wy­bie­gła z sali.

Po chwi­li przy­nio­sła mój pas i ka­bu­rę. Otwo­rzy­łem ją. Była jesz­cze wil­got­na. Obok pi­sto­le­tu nie­wiel­ka pa­czusz­ka za­wi­ni­ęta w ce­ra­tę. Ktoś ją już wi­docz­nie roz­pa­ko­wy­wał, ale we­wnątrz ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło. Uło­ży­łem na kocu le­gi­ty­ma­cję Ar­mii Kra­jo­wej i ten mały czar­ny ze­szy­cik, w któ­rym no­to­wa­łem moje prze­ży­cia od po­cząt­ku po­wsta­nia. W le­gi­ty­ma­cji tekst pi­sa­ny atra­men­tem częścio­wo się roz­ma­zał. Ze­szy­cik pi­sa­ny ołów­kiem, cho­ciaż ta­kże wil­got­ny, za­cho­wał się o wie­le le­piej. Wszyst­ko mo­żna było od­czy­tać.

Ten nie­wiel­ki czar­ny ze­szy­cik to­wa­rzy­szył mi po­tem aż do ko­ńca woj­ny. Był ze mną w pierw­szym pu­łku pie­cho­ty, do któ­re­go do­sta­łem przy­dział za­raz po wy­jściu ze szpi­ta­la, w Szko­le Ofi­cer­skiej 1 Ar­mii w Mi­ńsku Ma­zo­wiec­kim, w cza­sie walk na Wale Po­mor­skim, w Ko­ło­brze­gu, nad Odrą i Ka­na­łem Ho­hen­zol­ler­nów, nad Łabą i w Ber­li­nie. Czar­na nie­gdyś okład­ka sta­ła się sza­ra, a za­mo­kłe kart­ki po­żó­łkły.

Leży te­raz przede mną i pod­po­wia­da szcze­gó­ły sprzed lat, któ­re za­ta­rły się już w pa­mi­ęci. Pod nie­któ­ry­mi da­ta­mi znaj­du­ję opi­sy ca­łych epi­zo­dów, pod in­ny­mi za­le­d­wie kil­ka słów, są to jed­nak sło­wa, któ­re prze­no­szą mnie w świat na po­zór nie­re­al­ny. Przy­wo­łu­ją w pa­mi­ęci tam­te ob­ra­zy, wzbu­dza­ją na nowo uczu­cia ra­do­ści i smut­ku, unie­sie­nia i stra­chu. Wie­le no­ta­tek razi dzi­siaj na­iw­no­ścią, wie­le śmie­szy pa­to­sem. Nie­któ­re dy­gre­sje nie mają war­to­ści. Nie chcę jed­nak na­ru­szać cha­rak­te­ru tych za­pi­sków.

Niech prze­ka­żą ob­raz tam­tych dni wi­dzia­ny oczy­ma dzie­wi­ęt­na­sto­let­nie­go chłop­ca. Ten może nie­pe­łny, nie­udol­nie od­da­ny, ale praw­dzi­wy, wier­ny w naj­drob­niej­szym szcze­gó­le frag­ment wal­ki o War­sza­wę. Niech wśród wie­lu prac i wspo­mnień o po­wsta­niu znaj­dzie się i ta re­la­cja z naj­ni­ższe­go szcze­bla.

Sta­ni­sław Ko­mor­nic­ki

Pod­cho­rąży Na­łęczGo­dzi­na „W”

Oto, co za­no­to­wa­łem na pierw­szej stro­nie pod datą: Wto­rek, pierw­sze­go sierp­nia 1944 roku...

Wsta­łem z tre­mą jak przed eg­za­mi­nem. Z kuch­ni do­la­ty­wa­ły od­gło­sy co­dzien­nej krząta­ni­ny mat­ki. Przy­rządza­ła śnia­da­nie.

Ubra­łem się po ci­chu. Z kry­jów­ki za ksi­ążka­mi wy­ci­ągnąłem płó­cien­ną tor­bę po ma­sce prze­ciw­ga­zo­wej, chcia­łem do niej spa­ko­wać wszyst­ko, co wy­da­wa­ło mi się naj­nie­zbęd­niej­sze. Roz­kaz otrzy­ma­ny wczo­raj wie­czo­rem, po­da­jący go­dzi­nę „W”, mó­wił prze­cież wy­ra­źnie: „Nie ob­ci­ążać się zbęd­ny­mi przed­mio­ta­mi, żyw­no­ści na je­den dzień”.

Jako pierw­sza po­szła do tor­by mała lor­net­ka te­atral­na i plan War­sza­wy. Po­tem pół bo­chen­ka chle­ba i mój sta­ry har­cer­ski nóż. Po na­my­śle do­da­łem jesz­cze parę skar­pe­tek, dwie chu­s­tecz­ki do nosa, ban­daż. Za­pi­ęta na rze­myk tor­ba po­wędro­wa­ła za sza­fę, gdzie le­ża­ły już buty z cho­le­wa­mi, tzw. sa­per­ki, i „wy­trza­śni­ęty” kil­ka dni temu praw­dzi­wy pol­ski hełm.

Przy­go­to­wa­nia uko­ńczy­łem w samą porę. Wła­śnie do po­ko­ju we­szła mat­ka, nio­sąc dy­mi­ące kub­ki i świe­że pie­czy­wo. Twarz mia­ła za­tro­ska­ną.

– Pij, Sta­siu, bo ci osty­gnie.

Po śnia­da­niu dłu­go me­dy­to­wa­łem – po­wie­dzieć mat­ce, że idę na po­wsta­nie, czy wy­jść nie że­gna­jąc się. Po­wie­dzieć – a może będzie chcia­ła mnie za­trzy­mać? Nie po­wie­dzieć – też ja­koś głu­pio. Mat­ka nie ma ni­ko­go poza mną...

Po­wsta­nie. To po­jęcie przed pa­ro­ma jesz­cze mie­si­ąca­mi ani na jotę nie wy­kra­cza­ło poza świat mej mgli­stej wy­obra­źni. Ko­ja­rzy­ło się ono ja­koś au­to­ma­tycz­nie z wy­kła­da­mi hi­sto­rii na­sze­go sta­re­go pro­fe­so­ra Den­te­ra, z nie­zu­pe­łnie dla mnie zro­zu­mia­łą wi­zją Nocy Li­sto­pa­do­wej Wy­spia­ńskie­go, z opo­wie­ścia­mi ojca i por­tre­ci­kiem mło­de­go czło­wie­ka w kon­fe­de­rat­ce, z sza­blą u sio­dła, ja­dące­go kon­no przez le­śną gęstwi­nę.

Na wy­kła­dach pro­fe­so­ra Den­te­ra, jak w cie­ka­wej po­wie­ści, ak­cja roz­wi­ja­ła się po­przez kra­je i epo­ki, zmie­rza­jąc do szczy­tu na­pi­ęcia, do mo­men­tu kul­mi­na­cyj­ne­go, w któ­rym zwie­ra­ły się wszyst­kie do­świad­cze­nia dzie­jów. Jaka szko­da, że za­ko­ńcze­nie było już z góry wszyst­kim zna­ne.

Mu­szę przy­znać, że hi­sto­ria w opo­wie­ściach ojca ró­żni­ła się nie tyl­ko od wy­kła­dów pro­fe­so­ra Den­te­ra, ale i od ów­cze­śnie obo­wi­ązu­jącej ofi­cjal­nej pod­ręcz­ni­ko­wej wer­sji. A choć nasz pro­fe­sor był świet­nym pe­da­go­giem i na­wet umy­sły wo­bec wszel­kiej wie­dzy naj­bar­dziej wstrze­mi­ęźli­we po­tra­fił na­kło­nić do uwa­gi, prze­cież za­wsze w ko­ńcu prze­cho­dził, jak ma­wiał, „do smut­nej ko­niecz­no­ści sta­wia­nia ocen”, a tu po­trzeb­ne były nie­odmien­nie daty, ró­żne „ge­ne­zy” i „cha­rak­te­ry­sty­ki”.

Opo­wia­da­nia ojca nie mia­ły w so­bie nic ze szkol­ne­go wy­kła­du, nic z ksi­ążko­wej mar­two­ty. Kró­lo­wie, het­ma­ni i wo­dzo­wie byli zwy­kły­mi lu­dźmi, tak bli­ski­mi i zna­jo­my­mi, że kie­dyś roz­en­tu­zja­zmo­wa­ne­mu mal­co­wi, za­słu­cha­ne­mu w opo­wie­ść o bab­ce Ma­da­li­ńskiej, ku­rier­ce In­su­rek­cji, i o Ko­ściusz­ce, jak swych ko­sy­nie­rów pro­wa­dził na ar­ma­ty, wy­mknęło mi się na­iw­ne py­ta­nie: „A oj­ciec go znał?”.

Po­sta­cie z ro­dzi­ny żyły w tych opo­wia­da­niach ra­zem z po­wszech­nie zna­ny­mi oso­bi­sto­ścia­mi. Po­zo­sta­ła po nich wiej­ska mo­gi­ła, któ­rą co roku je­ździ­li­śmy po­rząd­ko­wać, ja­kieś wy­bla­kłe brązo­we fo­to­gra­fie, przy­sła­ne z da­le­kiej Sy­be­rii, i ów nie­wiel­ki por­tre­cik Ju­liu­sza Kos­sa­ka z wi­ze­run­kiem dzia­da Wła­dy­sła­wa jako ad­iu­tan­ta Ko­no­no­wi­cza. To była syn­te­za mo­ich chło­pi­ęcych uczuć i wy­obra­żeń, któ­re sta­pia­ły się w sło­wo „po­wsta­nie”.

Wła­dy­sław Ko­mor­nic­ki, czło­nek stron­nic­twa czer­wo­nych, ad­iu­tant pu­łkow­ni­ka Ko­no­no­wi­cza, po­le­gł pod Wolą Gra­bow­ską 2 VI 1863 roku. We­dług wspó­łcze­sne­go por­tre­tu Ju­liu­sza Kos­sa­ka

Mat­ka, choć sama wy­cho­wa­na w kul­cie prze­szło­ści i pa­trio­ty­zmu, nie za­wsze po­chwa­la­ła te na­uki ojca. Chcia­ła, abym był od nie­go prak­tycz­niej­szy, pil­no­wa­ła mo­jej na­uki i przy ka­żdej spo­sob­no­ści przy­po­mi­na­ła, że je­dy­nie pra­ca może dać w ży­ciu praw­dzi­we za­do­wo­le­nie. Nie były to czcze sło­wa – sama pra­co­wa­ła ci­ężko od wcze­snej mło­do­ści i na jej pra­cy głów­nie opie­rał się nasz do­mo­wy bu­dżet. Kry­ty­ka oj­co­we­go ro­man­ty­zmu trwa­ła zresz­tą tyl­ko do wy­bu­chu woj­ny. W dru­gim roku oku­pa­cji od­pro­wa­dzi­li­śmy go do tej sa­mej wiej­skiej mo­gi­ły, w któ­rej od 1863 roku spo­czy­wał dziad Wła­dy­sław.

Oku­pa­cja była dla mnie nie lada szko­łą. Wów­czas, jak ni­g­dy przed­tem, uświa­do­mi­łem so­bie słusz­no­ść mat­czy­nych przy­ka­zań. Pra­ca, na­uka, kon­spi­ra­cja; czy mo­żna w tym za­mknąć wszyst­ko, co mnie wów­czas po­chła­nia­ło?

Dziw­ne, ale im bar­dziej za­głębia­łem się w gąszcz ży­cia, tym bli­ższa była mi po­stać ojca, tym le­piej ro­zu­mia­łem jego sło­wa, któ­re wra­ca­ły te­raz z głębi pa­mi­ęci, by­naj­mniej nie w for­mie bez­u­ży­tecz­nej le­gen­dy. Raz po raz do­strze­ga­łem w nich głębo­kie ana­lo­gie i od­naj­dy­wa­łem prak­tycz­ne wska­zów­ki dla sie­bie. Te­raz do­pie­ro za­czy­na­łem ro­zu­mieć, czym jest hi­sto­ria...

Czas le­ciał szyb­ko. Ani się spo­strze­głem, gdy wy­bi­ła dru­ga, a ja nic nie zde­cy­do­wa­łem.

Dłu­gich bu­tów i wi­szące­go w sza­fie mun­du­ru nie wzi­ąłem. Mógł mi utrud­nić do­sta­nie się na miej­sce zbiór­ki. Nie wzi­ąłem też he­łmu. Wy­ci­ągnąłem zza sza­fy spa­ko­wa­ną tor­bę, prze­wie­si­łem przez ra­mię i po­pro­si­łem mamę, by przy­szła na chwi­lę z kuch­ni. Gdy we­szła do po­ko­ju, po­ca­ło­wa­łem ją w rękę i po­wie­dzia­łem, jak mo­głem naj­spo­koj­niej:

– Idę.

– Do­kąd?! – wy­krzyk­nęła mat­ka. Ale przyj­rzaw­szy się mnie i mo­jej tor­bie, nie py­ta­ła wi­ęcej. Bro­da za­częła jej drgać, a z oczu po­to­czy­ły się łzy. Wtu­li­łem twarz w jej ręce. By­łem pew­ny, że te­raz wła­śnie usły­szę głos pro­te­stu, więc mimo ca­łe­go wzru­sze­nia po­wta­rza­łem so­bie w my­ślach wszyst­kie moje ar­gu­men­ty. Gdy jed­nak usły­sza­łem jej szloch, za­bra­kło mi słów. Zdo­ła­łem tyl­ko za­py­tać:

– Więc mam nie iść?

– Idź.

Ja­dwi­ga Ko­mor­nic­ka, mat­ka kpr. pchor. Na­łęcza

Kpr. pchor. Na­łęcz, Sta­ni­sław Ko­mor­nic­ki

Zaj­rza­ła do mo­jej tor­by i w po­śpie­chu wci­snęła nie­wiel­ki sło­ik kon­fi­tur. Po­tem po­bie­gła do kuch­ni, jak gdy­by szu­ka­jąc cze­goś, a po chwi­li wró­ci­ła w ża­kie­cie i w ka­pe­lu­szu. Zde­cy­do­wa­ła się od­pro­wa­dzić mnie.

Na uli­cach, ru­chli­wych zwy­kle o tej po­rze, było dziw­nie pu­sto. To tu, to tam prze­my­ka­li nie­licz­ni prze­chod­nie. Na pla­cu Wil­so­na zła­pa­li­śmy tram­waj ja­dący w stro­nę Śród­mie­ścia. Gdy wsie­dli­śmy, do­le­cia­ły nas od­gło­sy strze­la­ni­ny. Pa­sa­że­ro­wie, sku­pia­jący się głów­nie na po­mo­stach, wy­mie­nia­li po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Chcia­łem, by mat­ka wy­sia­dła na pla­cu In­wa­li­dów, ale na tym przy­stan­ku tram­waj się nie za­trzy­mał. Przy uli­cy Za­jącz­ka znów usły­sze­li­śmy strza­ły. Na wia­duk­cie nad Dwor­cem Gda­ńskim śro­dek jezd­ni za­ta­ra­so­wa­ny był przez pan­te­rę, któ­rej spa­dła gąsie­ni­ca. Za­ło­ga nie na­pra­wia­ła jed­nak uszko­dze­nia, tkwi­ąc nie­ru­cho­mo na sta­no­wi­skach bo­jo­wych. Lufa czo­łgu skie­ro­wa­na była w stro­nę Sta­re­go Mia­sta.

Tram­waj za­trzy­mał się do­pie­ro na pla­cu Kra­si­ńskich. Wy­sie­dli­śmy. Uli­cą Dłu­gą do Sta­re­go Ryn­ku nie było da­le­ko. Po­zo­sta­ła mi jesz­cze pra­wie go­dzi­na. Skie­ro­wa­li­śmy się do Ka­te­dry. Mo­żna było we­jść tyl­ko do kruch­ty, gdyż nawę głów­ną od­gra­dza­ła że­la­zna kra­ta. Ci­sza i chłód bi­jący spod sta­rych łu­ków go­tyc­kie­go skle­pie­nia przy­wró­ci­ły mi spo­kój. Za­uwa­ży­łem wte­dy mo­je­go przy­ja­cie­la Miet­ka Te­is­sey­re’a z mat­ką. Ucie­szy­łem się, że i on ma przy­dział na Sta­rów­kę.

Jesz­cze ostat­ni po­ca­łu­nek i ru­szy­li­śmy w stro­nę Ka­no­nii, gdzie wy­zna­czo­no nam punkt zbor­ny. Gdy skręca­li­śmy pod dzwon­ni­cę, obej­rza­łem się. Obie mat­ki szły szyb­kim kro­kiem ku Ryn­ko­wi.

Dom na Ka­no­nii był ci­chy, po­ro­śni­ęty czer­wie­nie­jący­mi pęda­mi dzi­kie­go wina. Nic nie wska­zy­wa­ło na to, że wła­śnie stąd ma się za­cząć nasz „szlak bo­jo­wy”. Drzwi były za­mkni­ęte. Za­pu­ka­łem. Po wy­mia­nie ha­sła i od­ze­wu wpusz­czo­no nas do mrocz­nej sie­ni. Kręty­mi scho­da­mi ze­szli­śmy na dół do nie­wiel­kiej iz­deb­ki za­snu­tej dy­mem z pa­pie­ro­sów. Była to ja­kaś nie­czyn­na kuch­nia czy pral­nia. Za­sta­li­śmy już ze dwu­dzie­stu mło­dych lu­dzi. Kil­ku zna­łem z wi­dze­nia.

Ka­żdy od­głos kro­ków na scho­dach i otwar­cie drzwi wi­ta­no chwi­lą głębo­kie­go mil­cze­nia. Nie­któ­rzy z przy­by­łych mie­li ze sobą broń – prze­wa­żnie ma­ło­ka­li­bro­we pi­sto­le­ty z kil­ko­ma naj­wy­żej na­bo­ja­mi. Ci bu­dzi­li ogól­ną za­zdro­ść. Wresz­cie zja­wił się mężczy­zna w dłu­gich bu­tach i woj­sko­wym mun­du­rze bez od­znak. Oznaj­mił, że lada chwi­la przy­wio­zą nam broń i sta­nie­my do wal­ki. Mó­wił nie­zbyt skład­nie. Wi­dać było, że jest zde­ner­wo­wa­ny. Przy­by­ły wraz z nim mło­dy ksi­ądz mógł się po­szczy­cić o wie­le sil­niej­szym sys­te­mem ner­wo­wym: po­le­cił nam uklęk­nąć i z ca­łym spo­ko­jem udzie­lił ab­so­lu­to­rium in ar­ti­cu­lo mor­tis. Na­gle drzwi się otwa­rły i ktoś za­wo­łał, że wszy­scy mają opu­ścić lo­kal, gdyż gro­zi nie­bez­pie­cze­ństwo de­kon­spi­ra­cji. Pa­kun­ki oso­bi­ste zo­sta­wić, po­wró­cić za go­dzi­nę, kie­dy na­stąpi od­marsz.

Chy­łkiem pod mu­ra­mi ka­mie­nic po­bie­gli­śmy Je­zu­ic­ką a po­tem Cel­ną do Brzo­zo­wej. Opar­ci o pod­cie­nia sta­rej ka­mie­nicz­ki na­słu­chi­wa­li­śmy. Było spo­koj­nie. Z da­le­ka tyl­ko do­la­ty­wa­ły od­gło­sy strze­la­ni­ny. Mie­tek zro­bił dość głu­pią minę, któ­ra mia­ła wy­ra­żać, że nasi or­ga­ni­za­to­rzy tym ra­zem na­wa­li­li. Stać bez­czyn­nie na uli­cy nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su. Na­le­ża­ło szyb­ko zde­cy­do­wać, co ro­bić da­lej.

– Mu­si­my się prze­do­stać na Ko­ściel­ną – po­sta­no­wi­łem.

Znaj­do­wał się tam lo­kal kon­spi­ra­cyj­ny, a w nim skryt­ka, gdzie prze­cho­wy­wa­no broń i amu­ni­cję. Przy­cho­dzi­li­śmy tu nie­raz, aby czy­ścić ja­kąś wi­ęk­szą par­tię od­ko­pa­nych na­boi. Może coś z tego ar­se­na­łu jest jesz­cze na miej­scu. Oka­za­ło się jed­nak, że broń zo­sta­ła za­bra­na. Po do­kład­nym zba­da­niu skryt­ki zna­le­źli­śmy tyl­ko 400 na­boi do „dzie­wi­ąt­ki”. Za­pa­ko­waw­szy ten skarb w tek­tu­ro­we pu­de­łko, wró­ci­li­śmy na miej­sce zbiór­ki.

Dom na Ka­no­nii przy­wi­tał nas roz­wa­lo­ny­mi drzwia­mi we­jścio­wy­mi. Z wnętrza do­cho­dzi­ły od­gło­sy strza­łów pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go. Mło­dy czło­wiek spo­tka­ny na par­te­rze dy­go­tał cały i be­łko­tał coś nie­zro­zu­mia­le. Scho­dy za­sy­pa­ne był tyn­kiem i gru­zem.

Na­gle z wnętrza usły­sze­li­śmy: „Uwa­ga, lewa ścia­na pod ogniem”.

Przy­lgnąłem do muru. Te­raz do­pie­ro spo­strze­głem czło­wie­ka cza­jące­go się u fra­mu­gi okien­ka na pó­łpi­ętrze. Strze­lał z pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go w stro­nę krza­ków na skar­pie nad daw­ny­mi ko­sza­ra­mi ba­ta­lio­nu sto­łecz­ne­go. Co ja­kiś czas ze ścia­ny na wprost zbi­te­go okien­ka sy­pa­ły się ka­wa­łki ce­gieł. Nie­miec­kie kule tra­fia­ły ci­ągle w ten sam punkt i wy­żło­bi­ły już spo­re wgłębie­nie w mu­rze. Mie­tek po­ki­wał gło­wą i gwizd­nął przez zęby.

Strze­lec przy oknie nic nie wie­dział o lu­dziach, któ­rych szu­ka­li­śmy. Był po­chło­ni­ęty wal­ką. Na be­re­cie miał orła, na ręka­wie bia­ło-czer­wo­ną opa­skę.

– Niech ich cho­le­ra – za­klął Mie­tek.

Trud­no było przy­ja­cie­lo­wi od­mó­wić słusz­no­ści. Na­sze pacz­ki dia­bli wzi­ęli, ktoś te­raz opy­chał się mo­imi kon­fi­tu­ra­mi. Mie­tek stwier­dził, że jest głod­ny i przy­po­mniał so­bie, że na Brzo­zo­wej, koło Ka­mien­nych Schod­ków, ma zna­jo­me­go, u któ­re­go mo­żna się za­me­li­no­wać.

Po dro­dze po­wie­dział, że zna­jo­my jest sta­rym ka­wa­le­rem, któ­ry wszyst­kie swe ka­pi­ta­ły wło­żył w re­kon­struk­cję za­byt­ko­wej ka­mie­nicz­ki. Po­wsta­ło w niej ist­ne mu­zeum. Ka­mie­nicz­kę od­bu­do­wa­no ze wszyst­ki­mi skryt­ka­mi i ta­jem­ny­mi prze­jścia­mi, ja­kich tu zresz­tą daw­niej nie było.

Na Sta­rym Mie­ście ni­g­dzie nie jest da­le­ko. Po chwi­li by­li­śmy na miej­scu. Drzwi we­jścio­we wy­gląda­ły jak fur­ta śre­dnio­wiecz­ne­go zam­ku. Za­opa­trzo­ne były w ci­ężką ozdob­ną ko­łat­kę, oku­te szta­ba­mi i gęsto na­bi­ja­ne wiel­ki­mi ćwie­ka­mi. Po dłu­gim i bez­ce­re­mo­nial­nym ło­mo­ta­niu usły­sze­li­śmy wresz­cie chro­bot klu­cza. Sta­ro­świec­ka fur­ta uchy­li­ła się, by nas wpu­ścić do środ­ka, po czym znów za­trza­śni­ęto ją z hu­kiem. Oto­czy­ły nas zu­pe­łne ciem­no­ści.

Do­pie­ro po chwi­li za­bły­sła za­pa­łka i mi­go­tli­wy pło­mień świe­cy osła­nia­nej ręką go­spo­da­rza roz­ja­śnił nie­co wąski, skle­pio­ny przed­sio­nek i ciem­ne drew­nia­ne scho­dy. Tymi scho­da­mi wspi­na­li­śmy się na pi­ętro wśród nie­mi­ło­sier­ne­go trzesz­cze­nia i skrzy­pie­nia wszyst­kich stop­ni. Gdy go­spo­darz otwie­rał ukry­te w gru­bym mu­rze drzwi, Mie­tek stuk­nął mnie w bok i szep­nął do ucha:

– Cie­ka­wy typ, nie?

„Typ” był rze­czy­wi­ście oso­bli­wy. Nie ode­zwał się do­tych­czas ani sło­wem. Po­kój, do któ­re­go nas wpro­wa­dził, był bi­blio­te­ką czy pra­cow­nią. Jed­ną ścia­nę zaj­mo­wa­ły pó­łki z ksi­ążka­mi, pod in­ny­mi sta­ły sta­ro­świec­kie rze­źbio­ne skrzy­nie, a na środ­ku ci­ężki ozdob­ny stół. Ze ścian spo­gląda­ły po­czer­nia­łe twa­rze zbroj­nych ry­ce­rzy, po­ły­ski­wa­ły okrągłe tar­cze, pó­łpan­ce­rze, klin­gi po­roz­wie­sza­nych ka­ra­be­li i krót­kie lufy ska­łko­wych kró­cic.

Go­spo­darz przy­glądał się nam w mil­cze­niu, za­kło­po­ta­ny nie­spo­dzie­wa­nym najściem. Pierw­szy prze­mó­wił Mie­tek, za­wia­da­mia­jąc sta­re­go pana, że wy­bu­chło po­wsta­nie. Wia­do­mo­ść zo­sta­ła przy­jęta obo­jęt­nie. Po tym wstępie Mie­tek prze­sze­dł do prze­ka­zy­wa­nia po­zdro­wień od ro­dzi­ny, dał go­spo­da­rzo­wi do zro­zu­mie­nia, że je­ste­śmy bez obia­du i że chęt­nie sko­rzy­sta­li­by­śmy z noc­le­gu. To do­pie­ro wy­wo­ła­ło falę po­pło­chu. Mały czło­wie­czek ze świe­cą w ręku dłu­go to­czył we­wnętrz­ną wal­kę, nim wresz­cie ru­szył na po­szu­ki­wa­nie go­spo­dy­ni. Po jego wy­jściu Mie­tek ro­ze­śmiał się; pod­sze­dł do ścia­ny i stuk­nął pal­cem w okrągły pu­klerz, któ­ry wy­dał głębo­ki dźwi­ęk.

– Może z bra­ku in­nej bro­ni we­źmy cho­ciaż po sza­bel­ce?

Sta­ry wa­go­wy ze­gar za­czął wła­śnie wy­dzwa­niać ku­ran­ty, gdy wró­cił wzbu­rzo­ny go­spo­darz. Oświad­czył, że sta­ło się coś nie­po­jęte­go. Go­spo­dy­ni wy­szła, nie mó­wi­ąc do­kąd.

Co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wa­ny, za­pro­wa­dził nas do kuch­ni i za­brał się do przy­rządza­nia ja­jecz­ni­cy. Wi­dząc, jak nie­udol­ne są jego wy­si­łki, za­ofia­ro­wa­li­śmy swą po­moc. Nie chciał na to przy­stać i ko­la­cja była bar­dzo mi­zer­na.

Go­spo­darz jesz­cze dłu­go ba­wił nas roz­mo­wą. Mó­wił o rze­czach, któ­re były dla nas obec­nie ca­łko­wi­cie obo­jęt­ne, i w ko­ńcu z tru­dem po­wstrzy­my­wa­li­śmy zie­wa­nie. Spo­strze­gł to wresz­cie. Za­raz po jego wy­jściu za­pa­dli­śmy w głębo­ki sen – ja na ko­zet­ce, a Mie­tek na dwóch zsu­ni­ętych fo­te­lach.

Śro­da

Obu­dzi­ło mnie gwa­łtow­ne ło­mo­ta­nie. Czy­żby Niem­cy?

– Mie­tek! – za­wo­ła­łem zdu­szo­nym gło­sem, ale od­po­wie­dzią było tyl­ko chra­pa­nie. Po­ty­ka­jąc się w ciem­no­ściach, do­brnąłem do jego le­go­wi­ska.

– Mie­tek – szarp­nąłem go za ra­mię.

– No?

– Sły­szysz? Niem­cy! Jest tu ja­kieś dru­gie wy­jście? Ze­rwał się, za­częli­śmy szu­kać drzwi, ma­ca­jąc po ścia­nach. Mie­tek za­wa­dził o ja­kiś ob­raz, któ­ry ru­nął na podło­gę z pie­kiel­nym ha­ła­sem.

Drzwi otwo­rzy­ły się. Sta­nął w nich go­spo­darz ze świe­cą w ręku, kom­plet­nie ubra­ny i z gło­wą okręco­ną ręcz­ni­kiem.

– Chcą się we­drzeć do mo­je­go domu – za­wo­łał. – Gro­żą, że wy­sa­dzą drzwi... O, sły­szy­cie? Co ro­bić?!

Pod­nió­sł do góry świe­cę, roz­ja­śnia­jąc cze­lu­ść klat­ki scho­do­wej. Z głębi do­la­ty­wał po­tężny ło­skot. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści: ktoś z ze­wnątrz rąbie sie­kie­rą dębo­we drzwi we­jścio­we.

– Czy to Niem­cy? – za­py­tał Mie­tek.

– Nie, swoi.

Z dołu wy­ra­źnie do­la­ty­wa­ły głu­che cio­sy sie­kie­ry i przy­tłu­mio­ny gwar ludz­ki.

– Nie ro­zu­miem – wtrąci­łem się – jacy swoi? Gra­na­to­wa po­li­cja?

– Ach nie, to nasz lu­dek ko­cha­ny. Wie­dzą, że pod moim do­mem są dwa pi­ętra piw­nic, więc chcą się tam schro­nić. Ale przy tym splądru­ją mi dom. O Boże, co ro­bić?

– Trze­ba ich na­tych­miast wpu­ścić – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nie Mie­tek.

Nie cze­ka­jąc na zgo­dę go­spo­da­rza, ru­szy­li­śmy na dół. Po dro­dze wyj­rza­łem jesz­cze przez małe okien­ko nad drzwia­mi. Przed do­mem sta­ło kil­ka­na­ście osób. Ja­kiś mężczy­zna za­da­wał sie­kie­rą mia­ro­we ude­rze­nia, któ­re roz­le­ga­ły się echem w ca­łym domu. Dębo­wa, oku­ta fur­ta nie ustępo­wa­ła.

Zbie­gli­śmy do ciem­nej sie­ni. Mie­tek za­wo­łał, że otwie­ra. Cio­sy sie­kie­ry usta­ły. Z tru­dem od­su­nęli­śmy wiel­ką za­su­wę i sta­nęli­śmy w pro­gu. Na­tych­miast po­sy­pa­ły się prze­kle­ństwa i zło­rze­cze­nia pod ad­re­sem go­spo­da­rza; na­zy­wa­no go ku­twą i skne­rą. Cho­dzi­ło rze­czy­wi­ście o wy­ko­rzy­sta­nie piw­nic jego domu jako schro­nu.

Na­sza obec­no­ść ła­go­dzi­ła nie­co sy­tu­ację, uwa­ża­no nas wi­dać za po­wsta­ńców. Do­wie­dzie­li­śmy się, że cała Sta­rów­ka jest już wol­na. Ru­szy­li­śmy więc na mia­sto.

Na Ryn­ku, mimo nocy i rzęsi­ste­go desz­czu, pa­no­wał oży­wio­ny ruch. Zry­wa­no nie­miec­kie na­pi­sy, domy po raz pierw­szy od tylu lat przy­stra­ja­no fla­ga­mi. Ko­bie­ty i mężczy­źni zno­si­li prze­ró­żne sprzęty. Ło­pa­ta­mi i ki­lo­fa­mi wy­ry­wa­li pły­ty z chod­ni­ków i bru­kow­ce. Na rogu Świ­ęto­ja­ńskiej ro­sła ba­ry­ka­da.

Ga­pi­li­śmy się przez chwi­lę i rap­tem ogar­nął nas wstyd. Omal nie prze­spa­li­śmy po­wsta­nia. Bez sło­wa wzi­ęli­śmy się do ro­bo­ty. Ci­ężkie bru­kow­ce i be­to­no­we pły­ty chod­ni­ków le­cia­ły ze wszyst­kich stron. Na środ­ku uli­cy two­rzy­ła się bez­ład­na kupa ró­żno­rod­ne­go bu­dul­ca. Bu­do­wą nikt nie kie­ro­wał. Pół go­dzi­ny temu był tu ja­kiś po­wsta­niec i ka­zał bu­do­wać ba­ry­ka­dę – to wszyst­ko.

Przy­wo­łu­jąc na po­moc wie­dzę, zdo­by­tą w taj­nej pod­cho­rążów­ce, zde­cy­do­wa­li­śmy, że ba­ry­ka­da musi być opar­ta o ścia­ny do­mów, że trze­ba w niej zo­sta­wić prze­jście, przez któ­re nie mo­gły­by jed­nak prze­la­ty­wać kule. Mie­tek wdra­pał się na ster­tę ru­pie­ci i za­czął kie­ro­wać ak­cją. Pil­no­wa­li­śmy, by wszyst­ko szło we­dług na­sze­go pla­nu, któ­ry spo­tkał się zresz­tą z ogól­nym uzna­niem. Po chwi­li ja­kiś star­szy mężczy­zna po­pro­sił mnie o za­jęcie się roz­dzia­łem przy­nie­sio­nych ło­pat i ło­mów. Za­częto do mnie mó­wić „pa­nie do­wód­co”. Ko­bie­ty przy­nio­sły wodę z so­kiem i pa­pie­ro­sy: nas często­wa­no przed in­ny­mi i wty­ka­no w ręce całe set­ki „ju­na­ków”.

Noc nie była zbyt ciem­na, więc ba­ry­ka­da ro­sła szyb­ko. Oprócz ka­mie­ni, płyt chod­ni­ka i zie­mi zno­szo­no ró­żne sprzęty. Gdy w ko­ńcu wśród usy­pi­ska le­gła wiel­ka sza­fa, wy­pe­łnio­na ka­mie­nia­mi i ob­sy­pa­na zie­mią, Mie­tek orze­kł, że dzie­ło go­to­we.

Usie­dli­śmy zmęcze­ni na mo­krych od desz­czu schod­kach sta­rej ka­mie­nicz­ki. Ja­kaś dziew­czy­na wło­ży­ła nam na ręce bia­ło-czer­wo­ne opa­ski. Star­sza ko­bie­ta ze łza­mi w oczach opo­wia­da­ła o swym mężu, któ­ry w trzy­dzie­stym dzie­wi­ątym roku po­sze­dł na woj­nę i już nie wró­cił. Zo­sta­ła po nim w domu pa­mi­ąt­ka: fu­ra­żer­ka z orłem. Te­raz, gdy znów bi­je­my Niem­ców, po­sta­no­wi­ła dać ją pierw­sze­mu pol­skie­mu żo­łnie­rzo­wi, któ­re­go spo­tka. Los zda­rzył, że by­łem tym pierw­szym po­wsta­ńcem. Gdy na­ło­ży­łem fu­ra­żer­kę, uca­ło­wa­ła mnie w czo­ło, jak mat­ka.

Im­po­no­wał nam ogól­ny sza­cu­nek, jaki bu­dzi­ły na­sze opa­ski. Wska­zów­ki, któ­rych udzie­la­li­śmy przy bu­do­wie ba­ry­ka­dy, przyj­mo­wa­no jak roz­ka­zy. Były to jed­nak ho­no­ry nie­za­słu­żo­ne, do­tąd bo­wiem nie na­wi­ąza­li­śmy kon­tak­tu z na­szym od­dzia­łem. Ru­szy­li­śmy na jego po­szu­ki­wa­nia.

Na uli­cy Fre­ta ktoś nam po­wie­dział, że sztab jed­ne­go z od­dzia­łów kwa­te­ru­je przy Ryn­ku No­we­go Mia­sta. Było tam rze­czy­wi­ście ja­kieś do­wódz­two. Po­wsta­niec z opa­ską na ra­mie­niu, z mau­ze­rem i w praw­dzi­wym pol­skim he­łmie za­trzy­mał nas ob­ce­so­wo. Sko­ro jed­nak oświad­czy­łem, że idzie­my do do­wód­cy – prze­pu­ścił.

W ob­szer­nej sie­ni tlił się naf­to­wy ka­ga­nek, przy sto­le sie­dzia­ło kil­ku mężczyzn. Je­den z nich w pol­skim mun­du­rze z gwiazd­ka­mi na na­ra­mien­ni­kach. Za­mel­do­wa­li­śmy się z pro­śbą o in­for­ma­cje o na­szym od­dzia­le. Pod­po­rucz­nik za­py­tał o nu­me­ra­cję plu­to­nów. Tego na­tu­ral­nie ża­den z nas nie wie­dział. Mie­tek za­pro­po­no­wał, że po­zo­sta­nie­my tu­taj do cza­su od­na­le­zie­nia ma­cie­rzy­ste­go od­dzia­łu. Zgo­dzi­li się, szcze­gól­nie gdy wy­ło­ży­li­śmy na stół na­szą pacz­kę na­boi. Wi­dok amu­ni­cji roz­ra­do­wał wszyst­kich. Pod­po­rucz­nik oświad­czył, że włączy się ją do za­pa­sów od­dzia­łu, a nam wkrót­ce przy­dzie­lą broń. Cóż było ro­bić? Sie­dli­śmy w kącie na ław­ce. Na­le­ża­ło się uzbro­ić w odro­bi­nę cier­pli­wo­ści.

Co chwi­la wcho­dził ktoś z uli­cy i pro­sił, aby go przy­jąć do od­dzia­łu. Nikt jed­nak nie miał bro­ni. Jed­nych zby­wa­no oświad­cze­niem, że żad­ne­go wer­bun­ku się nie pro­wa­dzi, in­nych po dłu­gich ce­re­gie­lach przyj­mo­wa­no i po­dob­nie jak nam ka­za­no cze­kać na ma­jący rze­ko­mo na­de­jść trans­port bro­ni. Wśród ochot­ni­ków prze­wa­żał sta­ro­miej­ski pro­le­ta­riat, przy­cho­dzi­li jed­nak ró­żni lu­dzie: zu­pe­łnie mło­dzi chłop­cy i star­si pa­no­wie, ro­bot­ni­cy i in­te­li­gen­ci, zgła­sza­ło się też spo­ro dziew­cząt. Wi­ęk­szo­ść z nich w okre­sie oku­pa­cji do żad­nej or­ga­ni­za­cji nie na­le­ża­ła. Te­raz wszy­scy chcie­li wal­czyć z Niem­ca­mi.

Szyb­ko zo­rien­to­wa­łem się, że „sztab” nie stoi zu­pe­łnie na wy­so­ko­ści za­da­nia. Ofi­ce­ro­wie byli wy­ra­źnie za­sko­cze­ni ma­so­wym na­pły­wem ochot­ni­ków. Nie wie­dzie­li, co z nimi ro­bić, sta­ra­li się ich po pro­stu po­zbyć. Z roz­mów, któ­re mi­ędzy sobą pro­wa­dzi­li, wy­wnio­sko­wa­łem, że ocze­ki­wa­na broń mia­ła być do­pie­ro zdo­by­ta na Niem­cach przez nie­wiel­ką gru­pę z ich od­dzia­łu, któ­ra już od wie­czo­ra wal­czy­ła gdzieś w mie­ście. To wszyst­ko wy­da­ło mi się bez­na­dziej­ne. Trze­ba było po­szu­kać szczęścia gdzie in­dziej. Po­wie­dzia­łem to pod­po­rucz­ni­ko­wi, pro­sząc go o zwrot amu­ni­cji.

Kla­ro­wał nam, że je­ste­śmy w go­rącej wo­dzie kąpa­ni, że trze­ba tro­chę cier­pli­wo­ści, że amu­ni­cji nie mogą zwró­cić, gdyż zo­sta­ła już prze­ka­za­na do ma­ga­zy­nu.

– Trud­no, pies z nimi ta­ńco­wał – po­wie­dział Mie­tek – nie będzie­my tu­taj prze­cież cze­kać jak głu­pi fra­je­rzy.

Ze szta­bu na No­wym Mie­ście, klnąc lek­ko­my­śl­ne za­prze­pasz­cze­nie amu­ni­cji, wra­ca­li­śmy znów ku Ryn­ko­wi.

Po dro­dze mimo ciem­no­ści spo­strze­głem kil­ku zna­jo­mych, a wśród nich Ja­nu­sza Wey­ro­cha – sta­re­go ko­le­gę z jed­nej kla­sy w gim­na­zjum Po­nia­tow­skie­go. Znie­chęce­ni wra­ca­li na Żo­li­borz. Na­ma­wia­li­śmy ich, aby zo­sta­li z nami. Mie­tek był zda­nia, że już nie uda im się prze­do­stać przez tory Dwor­ca Gda­ńskie­go. Nic nie po­mo­gło. Upar­li się wra­cać i do­łączyć do jed­ne­go z od­dzia­łów żo­li­bor­skich.

Na Fre­ta, w po­bli­żu wy­lo­tu uli­cy Świ­ęto­jer­skiej, zna­le­źli­śmy zno­wu dom z po­ste­run­kiem. Oka­za­ło się, że to lo­kal har­cer­skiej kom­pa­nii „Wi­gry”. Cała hi­sto­ria po­wtó­rzy­ła się tu od nowa. Mło­dy pod­cho­rąży ucie­szył się z na­sze­go przy­by­cia, za­pi­sał per­so­na­lia, prze­bieg słu­żby i oświad­czył, że bar­dzo wie­le osób nie zdąży­ło do­trzeć do wy­zna­czo­nych miejsc zbió­rek, wo­bec cze­go obo­wi­ąz­kiem ka­żde­go żo­łnie­rza AK jest wstąpić do pierw­sze­go na­po­tka­ne­go od­dzia­łu. Po­wie­dział też, że z bra­ku bro­ni wer­bu­nek osób do­tych­czas nie­zor­ga­ni­zo­wa­nych jest ogra­ni­czo­ny. Dla nas na­tu­ral­nie broń się znaj­dzie. Mu­si­my cze­kać na przy­by­cie do­wód­cy. Tym­cza­sem roz­wid­ni­ło się już zu­pe­łnie. Był dru­gi dzień po­wsta­nia war­szaw­skie­go.

Cze­ka­nie w lo­ka­lu kom­pa­nii har­cer­skiej „Wi­gry” wy­da­wa­ło się rów­nie bez­na­dziej­ne, jak w szta­bie na Ryn­ku No­we­go Mia­sta. Chcie­li­śmy jed­nak ko­niecz­nie zo­ba­czyć się z do­wód­cą. Zja­wił się na­resz­cie. Był to czło­wiek lat trzy­dzie­stu paru, w sza­rym od pyłu płasz­czu, spod któ­re­go wy­sta­wa­ła lufa wi­szące­go na szyi szmaj­se­ra. Roz­mo­wa była krót­ka. Do­wie­dzie­li­śmy się wresz­cie, że nasz żo­li­bor­ski od­dział wal­czy na Woli, prze­do­sta­nie się do nie­go jest w tej chwi­li ze względu na nie­usta­lo­ną sy­tu­ację nie­mo­żli­we. Po dru­gie, mo­że­my zo­stać przy­dzie­le­ni do plu­to­nu, któ­ry or­ga­ni­zu­je się wła­śnie z po­dob­nych do nas, za­gu­bio­nych po­wsta­ńców, oraz świe­żo zwer­bo­wa­nych. Plu­ton ten nie ma bro­ni, a otrzy­ma ją wów­czas, gdy zo­sta­nie zdo­by­ta. I to w dru­giej ko­lej­no­ści, w obec­nej bo­wiem chwi­li wie­lu sta­rych żo­łnie­rzy kom­pa­nii „Wi­gry” rów­nież nie ma bro­ni. Oni mają pierw­sze­ństwo. Plu­ton, do któ­re­go mo­że­my być przy­dzie­le­ni, będzie na ra­zie plu­to­nem ro­bo­czym.

Ja­sno, pro­sto, bez nie­do­mó­wień. Wy­szli­śmy zdru­zgo­ta­ni. My w plu­to­nie ro­bo­czym? Też pro­po­zy­cja!

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------

.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij