Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na bezdrożu: ze wspomnień lekarza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na bezdrożu: ze wspomnień lekarza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 245 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ze wspo­mnień le­ka­rza prze­kład

Wło­dzi­mie­rza Perzyń­skie­go

Lwów

Na­kła­dem Księ­gar­ni H. Al­ten­ber­ga

1903

Część I.

Kast­ki­no, 22. czerw­ca 1892.

Jest już go­dzi­na trze­cia, w nocy. W uszach dzwo­nią mi jesz­cze we­so­łe gło­sy dziew­czę­ce, tłu­mio­ne śmie­chy, szep­ty… One ode­szły i w po­ko­ju ci­cho, ale zda­je się, że w po­wie­trzu po­zo­sta­ła jesz­cze woń tej mło­dzień­czej, upa­ja­ją­cej pu­sto­ty… Dłu­go sta­łem przy oknie. Dzień już od­cho­dził. W ciem­nej, ukry­tej rasa gę­stwie drzew ogro­do­wych pa­no­wa­ła głę­bo­ka ci­sza, gdzieś w od­da­li oko­ło sto­dół sły­chać było szcze­ka­nia psów. Po­wiał wiatr, od wierz­choł­ka lipy ode­rwa­ła się ze­schła ga­łąz­ka i sze­lesz­cząc wśród li­ści spa­dła na ścież­kę. Z poza wo­zow­ni za­le­ciał ostry za­pach mo­krej lesz­czy­ny. Juk cud­nie! Sto­ję i oczu ode­rwać nie mogę. A du­szę mam peł­ną ja­kie­goś ci­che­go i bez­mier­ne go szczę­ścia, z któ­re­go nie umiem zdać spra­wy.

I pierś od­dy­cha wol­niej i ra­do­śniej

I do uści­sku znów wy­cią­gam dło­nie…

Wszyst­ko do­oko­ła znam tak do­brze: każ­de z tych drzew i ten sło­mia­ny dach wo­zow­ni i tę becz­kę z wodą pod li­pa­mi… Czyż ja tu na­praw­dę nie by­łem przez trzy lata?… zda­je mi się, żem wczo­raj oglą­dał to wszyst­ko… A jed­nak… jak­żeż wol­no wlókł się czas

I całe te trzy lata nie zo­sta­wi­ły mi do­praw­dy ani jed­ne­go ja­śniej­sze­go wspo­mnie­nia. Za­mknąć się w swo­jej sko­ru­pie, z lę­kiem roz­sia­dać się do­oko­ła, jest tyl­ko ra­tu­nek: za­bić sie­bie, uni­ce­stwić cia­ło, du­cha, wszyst­ko… aby naj­mniej­sze­go nie po­zo­sta­ło śla­du… Czyż tak żyć moż­na? Cięż­ko my­śleć o tem na­wet ale ja tak wła­śnie cały ten czas prze­ży­łem.

"Dla­cze­goż ja mam za­le­żeć od cza­su – nie­chaj czas za­le­ży ode­mnie". Czę­sto przy­po­mi­na­ją mi się te dum­ne sło­wa Ba­za­ro­wa (1), To byli lu­dzie. Oni wie­rzy­li w sie­bie. Ja zaś na­praw­dę, to chy­ba w jed­no tyl­ko wie­rzę wła­śnie w tę nie­zwal­czo­ną moc cza­su. "Cze­mu ja mam od cza­su za­le­żeć!" Cze­mu? On nie­od­po­wie… Nie­po­strze­że­nie cię po­rwie i po­pro­wa­dzi do­kąd chce… Do­brze, je­że­li i two­je dro­gi tam wio­dą, ale je­że­li nie… Krzycz wte­dy, że idziesz wbrew swo­im chę­ciom. Sza­mocz się cala swą isto­tą. On uczy­ni co ze­chce. Wiem, bo to sam prze­cho­dzi­łem. Czas po­sęp­ny, głu­chy i mrocz­ny pchał mnie przed sie­bie i wi­dzia­łem z prze­ra­że­niem, że znie­wa­ża wszyst­ko co mam naj­święt­sze­go, że znie­wa­ża moją dumę… Hart­mann twier­dzi iż prze­ko­na­nia na­sze są pło­dem "nie­świa­do­me­go", a ro­zum szu­ka tyl­ko dla nich mniej lub wię­cej od­po­wied­nich pod­staw. Ja czu­łem, że gdzieś tam w tem nie­uchwyt­nem "nie­świa­do­mem" od­by­wa się ta­jem­ni­czy, zdra­dziec­ki, nie­zna­ny mi prze­wrót, że pew­ne­go pięk­ne­go dnia sta­nę się na­gle nie­wol- – (1) Bo­ha­ter po­wie­ści Tur­gie­nie­wa "Oj­co­wie i dzie­ci"

ni­kiem tego "nie­świa­do­me­go". I tu myśl na­peł­ni­ła mię okrop­nym lę­kiem, bo zbyt ja­sno wi­dzia­łem, że praw­da i ży­cie – wszyst­ko to ist­nie­je w moim po­glą­dzie na świat, że wraz z nim stra­cę wszyst­ko.

To co się dzia­ło do­oko­ła utwier­dza­ło mię tyl­ko czas to strasz­na po­tę­ga, z któ­rą ludz­kie siły nie mogą się mie­rzyć. Ja­kim cu­dem mo­gło to się stać… aby w tuk krót­kim cza­sie wszyst­ko się zmie­ni­ło? Naj­świa­tlej­sze imio­na stra­ci­ły swój blask, wiel­kie sło­wa sta­ły się czcze i mar­ne, na miej­sce wczo­raj­sze­go po­ko­le­nia przy­szło nowe, a trud­no było uwie­rzyć, żeby ci nowi lu­dzie byli tyl­ko młod­szy­mi brać­mi wczo­raj­szych. W li­te­ra­tu­rze po­wo­li lecz bez prze­rwy od­by­wa­ła się ja­kaś zmia­na fron­tu. Ale nie w imię no­wych ide­ałów – o nie! Rzecz była ja­sna: było to tyl­ko od­stęp­stwo, ogól­ne, ma­so­we od­stęp­stwo i co naj­gor­sze nie­świa­do­me. Pi­sa­li sta­ran­nie, plu­ga­wi­li to wszyst­ko co w prze­szło­ści było do­bre i ja­sne ale plu­ga­wi­li na­iw­nie, sami nie wie­dząc o tem, łu­dząc się, że sto­ją na stra­ży ja­kichś "tra­dy­cyj"! Daw­ny, czy­sty sztan­dar zmie­nił się w ich rę­kach, a oni nie­śli go z dumą i na­wo­ły­wa­li współ­bra­ci do po­hań­bio­nej świą­ty­ni. Z wy­sty­głe­mi ser­ca­mi… bez ognia i bez wia­ry gło­si­li coś, cze­mu nikt nie wie­rzył.

Z na­tę­żo­ną uwa­gą przy­glą­da­łem się wszyst­kim tym zmia­nom; wstyd mię żarł za tych lu­dzi tak nie­świa­do­mie i z taką po­ko­rą dą­żą­cych tam, do­kąd ich czas pro­wa­dził. Ale za­ra­zem nie mo­głem nie czuć i ca­łej cu­dac­kiej po­twor­no­ści wła­sne­go mego po­ło­że­nia; roz­pacz­li­wie sta­ra­jąc się wznieść po­nad czas (jakg­dy­by to było moż­li­we), nie­uf­nie wi­ta­jąc każ­dy nowy prąd, sam sie­bie ska­zy wa­łem na zu­peł­ne za­mar­cie. Gro­zi­ło mi strasz­ne nie­bez­pie­czeń­stwo: ze "zwy­cię­skie­go nie­gdyś ko­ra­bia" mo­głem się prze­kształ­cić w bez­myśl­ne "drew­no". I wi­kła­jąc się co­raz bar­dziej śród wszyst­kich tych prze­ci­wieństw, do­sze­dłem wresz­cie do roz­pacz­li­we­go re­zul­ta­tu, o któ­rym już wspo­mnia­łem. Czu­łem, że mam je­den tyl­ko ra­tu­nek: za­bić się, uni­ce­stwić.

Nie bi­czu­ję się, bo wte­dy czło­wiek za­czy­na z ko­niecz­no­ści kła­mać i prze­sa­dzać, ale mu­szę się przy­znać, że taki stan du­cha nie wzbu­dza sza­cun­ku dla sie­bie sa­me­go.

Spoj­rzysz w głąb du­szy – tak tam chłod­no i ciem­no, taka wstręt­na i nędz­na ta trwo­ga przed oto­cze­niem. Zda­je ci się, że nikt nic po­dob­ne­go nie prze­ży­wał, że je­steś ja­kimś dziw­nym po­two­rem, rzu­co­nym na świat przez nie­okre­ślo­ny, te­raź­niej­szy czas. I, jak Boga ko­cham, cięż­kie jest ta­kie ży­cie. Ura­to­wa­ła mie tyl­ko pra­ca, a pra­cy jako le­karz wiej­ski mia­łem wie­le, zwłasz­cza w ostat­nim roku – pra­cy cięż­kiej i od­po­wie­dzial­nej. Ale tego było mi po­trze­ba wła­śnie: całą isto­tą po­grą­żyć się w pra­cy, odu­rzyć się nią, za­po­mnieć o so­bie To był mój cel.

Obec­nie nie słu­żę już. Po­rzu­ci­łem służ­bę na­gle i w dość cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób. Pra­wie po – mi­mo­wo­li sta­łem się w ziem­stwie ja­kimś en­fant ter­ri­ble. Pre­zes nie mógł spo­koj­nie słu­chać mego na­zwi­sko. W tym cza­sie wy­buchł ty­fus gło­do­wy. Przez czte­ry mie­sią­ce wal­czy­łem z epi­de­mią. Aż wresz­cie ule­głem jej sam; kie­dy zaś po­wró­ci­łem do zdro­wia, oka­za­ło się, że już nie je­stem po­trzeb­ny. Spra­wy tak się uło­ży­ły, że mu­sia­łem się po­dać do dy­mi­syi, nie­chcąc aby mi w twarz plu­li. Nie war­to zresz­tą wspo­mi­nać o tem. Rzu­ci­łem służ­bę i przy­je­cha­łem tu­taj. A te­raz – za­po­mnieć.

Wiel­ki po­kój w sta­ro­świec­kim, oby­wa­tel­skim domu. Stół już na­kry­ty do ko­la­cyi, sa­mo­war kipi, dwie lam­py rzu­ca­ją do­oko­ła blask; w ką­tach po­ko­ju ciem­no, pod su­fi­tem brzę­czą sen­nie sta­da much. Wszyst­kie okna otwar­te na oścież i za­glą­da przez nie do po­ko­ju cie­pły wie­czór let­ni. Drze­wa w ogro­dzie sre­brzą się W mie­sięcz­nem świe­tle. Od stro­ny rze­ki do­la­tu­ją ury­wa­ne krzy­ki ko­biet, śmie­chy i plusk wody.

Prze­cha­dza­my się z wu­jem po po­ko­ju. Przez te trzy lata po­sta­rzał się znacz­nie i utył; po każ­dem zda­niu stę­ka, ale jest roz­mow­ny i we­so­ły jak daw­niej: mó­wi­my o uro­dza­jach i zbio­rach. Tęga, ru­mia­na dziew­ka bosa, z chust­ką na gło­wie, wnio­sła pa­tel­nię z ja­jecz­ni­cą; prze­cho­dząc po­pchnę­ła łok­ciem na­wpół przy­mknię­te drzwi i z su­fi­tu ze­rwa­ło się z gło­śnym brzę­kiem całe sta­do much.

– Aha, my tu coś mamy cze­go u was nie­ma – rzekł wuj, uśmiech­nął się i spoj­rzał na mnie swe­mi wy­pu­kłe­mi ocza­mi.

– Cóż ta­kie­go? spy­ta­łem, tłu­miąc uśmiech.

– Mu­chy.

Jesz­cze kie­dy jako stu­dent przy­jeź­dża­łem tu na wa­ka­cy­je za każ­dym ra­zem wuj to samo po­wta­rzał.

Cio­cia So­fia Alek­sie­jew­na wró­ci­ła z ką­pie­li. Już w trze­cim po­ko­ju sły­chać ją było, jak do­no­śnym gło­sem wy­da­wa­ła roz­ka­zy.

– Pa­łan­ka, weź prze­ście­ra­dło i roz­wieś na drzwiach w sy­pial­nym. I chłop­ców wo­łaj na ko­la­cyę… gdzie są?… Da­waj ko­tle­ty i skocz do piw­ni­cy po śmie­ta­nę… (prę­dzej)… Gdzie Arin­ka… A!…., to po­da­li już jajcz­ni­cę – krzyk­nę­ła wcho­dzi­li – szyb­ko i sia­da­jąć przy sto­le koło sa­mo­wa­ru. – Moi pa­no­wie, na cóż wy cze­ka­cie? Chce­cie, żeby wszyst­ko wy­sty­gło? Sia­daj­cie!

Cio­cia ma na so­bie sta­rą nie­bie­ską bluz­kę. Twarz opa­lo­na od słoń­ca, ale mimo to całą swo­ją po­sta­wą przy­po­mio­na mar­ki­zy fran­cu­skie – z koń­ca ze­szłe­go stu­le­cia; si­wa­we jej wło­sy, oka­la­ją­ce peł­ną twarz, wy­glą­da­ją tak, jak­by były pu­dro­wa­ne.

– No a jak­żesz bez pa­nien sią­dzie­my sto­łu… – moż­na – spy­tał wuj.

– Moż­na, moż­na… Niech się; nie spaź­nia­ją!

– Nie ucho­dzi ja­koś… To nie – po ry­cer­sku…

– No.. no, no. Daj daj już spo­kój. Prze­cież Mi­tia wy­gło­dził się w dro­dze… Ta­kie mi ry­cerz – po­wie­dzia­ła So­fia Alek­sie­jew­na z le­d­wo wi­docz­nym uśmie­chem.

– Ha, trud­na rada; ka­za­no, trze­ba sia­dać. Cóż

Dy­mitr, usią­dzie­my. Na­pij­my się wód­ki i bierz­my się do ja­jecz­ni­cy. Po­sta­wił dwa kie­lisz­ki i na­peł­nił je pio­łu­nów­ką.

– A jak bę­dzie wód­ka po ła­ci­nie – aqua vi­tae – za­py­tał?

– Tak.

– Hm! – Woda ży­cia". – Wuj pa­trzał przez chwi­lę w za­my­śle­niu na oba kie­lisz­ki. – A prze­cież dow­cip­nie na­zwę wy­my­śli­li – do­dał mru­ga­jąc – ku mnie i ro­ze­śmiał się gło­śno – No, na zdro­wie. – Trą­ci­li­śmy się, wy­pi­li i za­czę­li jeść.

– Ale gdzież są na­sze pa­nie – za­py­tał wuj, z ape­ty­tem za­ja­da­jąc ja­jecz­ni­cę. – Za­czy­nam już być nie­spo­koj­ny.

– Jedz, jedz, nie bój się – od­par­ła cio­cia – Dziew­czę­ta się już wy­ką­pa­ły.

W ogro­dzie pod okna­mi roz­le­gły się gło­sy, szkla­ne drzwi od we­ran­dy za­dźwię­cza­ły i otwo­rzy­ły się na roz­cież.

– Otóż i na­sze pan­ny. Chwa­ła Bogu, na pół wior­sty je sły­chać.

Dziew­czę­ta z ha­ła­sem wbie­gły do sa­lo­nu. Twa­rze ich po ką­pie­li były świe­że i oży­wio­ne. Na­ta­na roz­pu­ści­ła wło­sy: zwil­got­nia­łe od wody roz­sy­pa­ły się jej po ra­mio­nach dłu­gi­mi ciem­ny­mi splo­ta­mi. Wuj za­uwa­żył to i udał, że się gnie­wa. – Na­ta­na co to zna­czy, cze­mu roz­pu­ści­łaś wło­sy?

– Bo nur­ku da­wa­łam… – od­po­wie­dzia­ła pręd­ko, sia­da­jąc do sto­łu.

– Więc cóż z tego?

– Mu­szą wy­schnąć… So­nia po­daj mi szyn­kę.

– I po co to? –zdzi­wił się wuj, śmiesz­nie marsz­cząc brwi. – Nie, do­ro­słym pan­nom nie wy­pa­da cho­dzić z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi – do­dał po chwi­li, ki­wa­jąc gło­wą.

Ale uwa­ga jego prze­szła nie­po­strze­że­nie: wszy­scy za­ję­ci byli je­dze­niem i wstrzy­mu­jąc śmiech żar­to­wa­li z ja­kie­goś po­wo­du z Lidy. Lida czer­wie­ni­ła się i marsz­czy­ła, ale gdy So­nia krzyk­nąw­szy "ra­tuj się kto może" wy­buch­nę­łą na­gle gło­śnym śmie­chem, wów­czas ro­ze­śmia­ła się i ona

– Cóż pan­no Lido, w wiel­kiem nie­bez­pie­czeń­stwie pani była? – za­py­ta­łem pół­gło­sem, uśmie­cha­jąc się też mi­mo­wo­li.

Na­ta­na, rzu­ci­ła się na mnie szyb­kie spoj­rze­nie i nie­znacz­nie wska­za­ła mi ocza­mi na ojca; zro­zu­mia­łem, że cho­dzi tu o ja­kąś ta­jem­ni­cę, któ­rą mi póź­niej wy­tłu­ma­czą.

– Cóż to Dy­mitr, nie wzią­łeś ma­ka­ro­nu do ko­tle­tów? – ode­zwał się wuj – po­zwól ja ci na­ło­żę.

– We Wło­szech to naj­ulu­bień­sza po­tra­wa – ob­ja­śnił mię, od­da­jąc ta­lerz.

Ser­decz­ny go­spo­darz z mego wuja, ale mu­szę przy­znać, że sie­dze­nie mię­dzy "do­ro­słym" nud­ne było tro­chę, o tem zaś, że Wło­si lu­bią ma­ka­ron wie­dzia­łem już daw­no co praw­da.

Przy­szli chłop­cy. Mi­sza – pięt­na­sto­let­ni sil­ny zuch, z za­chmu­rzo­ną twa­rzą mil­cząc usiadł przy sto­le i za­raz się za­brał do je­dze­nia, Pie­tia o dwa lata od nie­go młod­szy, ale bę­dą­cy już o kla­sę wy­żej, przy­szedł z książ­ką i pod­parł­szy się pię­ścia­mi pod bro­dą za­czął czy­tać. Był on nie­co niż­szy od bra­ta i miał dużą gło­wę.

– No, Mi­tia, opo­wiedz nam coś przez trzy lata po­ra­biał – ode­zwa­ła się So­fia Alek­sie­jew­na, kła­dąc mi dłoń na ra­mie­niu.

Na­ta­na pod­nio­sła gło­wą i wy­cze­ku­ją­co utkwi­ła we mnie oczy. A mnie tak się nie chcia­ło opo­wia­dać…

– Do­praw­dy, cio­ciu, nic cie­ka­we­go. By­łem na służ­bie, le­czy­łem i to wszyst­ko. Ale po­wiedź­cie mi –-raz wła­śnie wi­dzia­łem prze­jeż­dża­jąc.

– Toż to nasz prze­cież… Nie wie­dzia­łeś nie o tem… Już dru­gi rok jak go pusz­czo­no w ruch. I za­czę­li­śmy mó­wić o no­wi­nach wiej­skich.

W po­ko­ju tak miło. Sta­ry, upstrzo­ny przez mu­chy ze­gar tyka mia­ro­wo, przez okna za­glą­da księ­życ. Ci­cho tak i ser­decz­nie. Wszyst­kie te pod­lot­ki są już do­ro­sły­mi pan­na­mi, a ja­kie ślicz­ne. Co się sta­ło z moim "pa­nień­ski szwa­dro­nem" jak je na­zy­wa­ła cio­cia, kie­dym jesz­cze jako stu­dent przy­jeż­dżał na wa­ka­cye.

Na­gle na sza­rym koń­cu sto­łu roz­legł się ja­kiś dzi­ki krzyk, aż wszy­scy za­drże­li.

– Co to? – za­wo­ła­ła ostro cio­cia… – Kto to?

– To ja – oznaj­mił uro­czy­ście Pie­tia.

– Ma się ro­zu­mieć-, któż­by inny? Ja ci tu dam, smar­ka­czu.

– Skoń­czy­łem czy­tać – Tłó­ma­czył się….

Wuj pod­niósł gło­wę i ro­zej­rzał się do­oko­ła… jak­by bu­dząc ze snu do­pie­ro.

– E…e… Co to? za­py­tał stę­ka­jąc. – Pie­tia zno­wu ja­kieś dzi­kie gło­sy wy­da­je

Nikt mu nie od­po­wia­dał. Stęk­nął i się­gnął po cu­kier.

Pie­tia roz­wa­lił się na krze­śle i wy­ra­biał naj­strasz­niej­sze miny.

– Krzyk po­tęż­ny, krzyk strasz­li­wy ja po­czu­łem w pier­si swej, krzyk okrop­ny prze­raź­li­wy – i krzyk­ną­łem hej, hej, hej…! A co nie do­brze?

I Pie­tia za­do­wo­lo­ny zu­peł­nie przy­su­nął so­bie ta­lerz i za­czął za­ja­dać.

Skoń­czy­li­śmy już her­ba­tę.

– A co pan­no Wie­ro, ucie­szysz dzi­siaj na­sze uszy mu­zy­ką? – za­py­tał wuj.

Wie­ra Ni­ko­ła­jew­na, sio­strze­ni­ca So­fji Alek­sie­jew­ny – mia­ła za­miar wstą­pić na je­sie­ni do kon­ser­wa­to­ry­um i jak mó­wi­li po­sia­da­ła rze­czy­wi­sty ta­lent. Była to wy­so­ka, szczu­pła blon­dyn­ka o bla­dej twa­rzy i po­czci­wym wy­ra­zie oczu.

– Tak, tak pan­na Wie­ra, – ode­zwa­łem się. – Niech nam pani za­gra co ko­niecz­nie. Tyle sły­sza­łem w Po­żar­sku o pani zdol­no­ściach.

Wiem za­ru­mie­ni­ła się…

– Ach, Boże… Mi­tia… Uprze­dzam pana, że je­że­li pan Bę­dzie tak mó­wił, to za nic w świe­cie nie zgo­dzę się grać.

– Ależ niech się pani nie oba­wia, Naj­sam­przód po­słu­cham, może póź­niej zmie­nię zda­nie.

Wuj się ro­ze­śmiał i wstał od sto­łu.

– Nu, zda­je się, że już wszy­scy skoń­czy­li. Wie­ro Ni­ko­ła­jew­no niech go pani prze­ko­na, że i Po­żarsk może się zdo­być wła­snych gen­ju­szów.

Po­szli­śmy do sa­lo­nu. Wie­ra usia­dła przy for­te­pia­nie, wzię­ła ja­kiś pas­saż, a po­tem z ca­łej siły ude­rzy­ła pal­ca­mi w śro­dek kla­wia­tu­ry.

– Cóż panu za­grać? – za­py­ta­ła, zwra­ca­jąc się ku mnie.

Po­pro­si­łem o Be­tho­ve­na. Na­ta­na otwo­rzy­ła sze­ro­ko drzwi od we­ran­dy i z ogro­du za­le­cia­ła świe­ża woń rosy: gdzieś w aka­cjach w nu­cił spóź­nio­ny sło­wik; ha­ła­śli­wie, fan­ta­stycz­ne akor­dy Be­tho­ve­na zgłu­szy­ły jego piosn­kę.

W są­sied­nim po­ko­ju przy świe­tle ma­łej lamp­ki sprza­ta­no ze sto­łu. Wuj stę­kał na ka­na­pie i słu­chał z wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi.

Ja bo na mu­zy­ce nie znam się pra­wie wo­ale. Nie umiał­bym na­wet po­wie­dzieć co wy­ra­ża ta so­na­ta, któ­ry gra­ła Wie­ra; ra­dość czy ból; ale cud­ne te, nie­po­ję­te dźwię­ki bu­dzą coś w ser­cu i czło­wie­ko­wi robi się tak do­brze. Przy­po­mi­na­ją się daw­ne cza­sy… Wie­le rze­czy jest w nich dziw­nych, ob­cych, jak­by je kto inny prze­ży­wał. Mę­czy­łem się tem, że brak mi ży­we­go ognia, pra­co­wa­łem, śmie­jąc się gru­bo w du­szy nad sobą sa­mym… Wszy­scy żyli spo­koj­nie i szczę­śli­wie, a ja po­sze­dłem tam, gdzie tyle bólu i nę­dzy, a tak mało po­krze­pie­nia i po­mo­cy; czyż oni wie­dzą co o tych zgry­zo­tach, o tych mę­kach mo­ral­nych, na ja­kie by­łem ska­za­ny?… Aby tam pójść wy­rze­kłem się spo­koj­ne­go ży­cia bez trosk, a w – za­mian zy­ska­łem jed­no – nie­ule­czal­ną cho­ro­bę, któ­ra ra­nie wpę­dzi do gro­bu.

Wie­ra gra­ła. Bla­da jej twarz przy­bra­ła wy­raz sku­pie­nia i tyl­ko w ką­ci­kach ust drgał zło­śli­wy uśmiech, pal­ce pięk­nych, wą­skich rak szyb­ko bie­ga­ły po kla­wia­tu­rze. Tak, te­raz mógł­bym na pew­no po­wie­dzieć: ile buj­ne­go, mło­de­go szczę­ścia w tych dźwię­kach! One nie chcą wie­dziec o bó­lach i smut­kach; ży­cie jest jest cud­ne,dy­sze szczę­ściem i ra­do­ścią, po co two­rzyć so­bie uro­jo­ne męki? Wierz­choł­ki to­po­li, oświe­co­nych księ­ży­co­wym bla­skiem, ry­so­wa­ły się w prze­źro­czem po­wie­trzu tak wy­raź­nie, że, że znać było każ­dy li­stek; na sto­ku góry za rze­ką czer­ni­ły się dę­bo­we za­ro­śla, a da­lej cią­gnę­ły się pola otu­lo­ne sre­brzy­ste­mi mgła­mi. Jak tam ślicz­nie te­raz… Wuj po­chy­lił gło­wę i sa­pał. Zdrzem­nął się, czy też słu­cha mu­zy­ki?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: