- W empik go
Na bezdrożu: ze wspomnień lekarza - ebook
Na bezdrożu: ze wspomnień lekarza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Włodzimierza Perzyńskiego
Lwów
Nakładem Księgarni H. Altenberga
1903
Część I.
Kastkino, 22. czerwca 1892.
Jest już godzina trzecia, w nocy. W uszach dzwonią mi jeszcze wesołe głosy dziewczęce, tłumione śmiechy, szepty… One odeszły i w pokoju cicho, ale zdaje się, że w powietrzu pozostała jeszcze woń tej młodzieńczej, upajającej pustoty… Długo stałem przy oknie. Dzień już odchodził. W ciemnej, ukrytej rasa gęstwie drzew ogrodowych panowała głęboka cisza, gdzieś w oddali około stodół słychać było szczekania psów. Powiał wiatr, od wierzchołka lipy oderwała się zeschła gałązka i szeleszcząc wśród liści spadła na ścieżkę. Z poza wozowni zaleciał ostry zapach mokrej leszczyny. Juk cudnie! Stoję i oczu oderwać nie mogę. A duszę mam pełną jakiegoś cichego i bezmierne go szczęścia, z którego nie umiem zdać sprawy.
I pierś oddycha wolniej i radośniej
I do uścisku znów wyciągam dłonie…
Wszystko dookoła znam tak dobrze: każde z tych drzew i ten słomiany dach wozowni i tę beczkę z wodą pod lipami… Czyż ja tu naprawdę nie byłem przez trzy lata?… zdaje mi się, żem wczoraj oglądał to wszystko… A jednak… jakżeż wolno wlókł się czas
I całe te trzy lata nie zostawiły mi doprawdy ani jednego jaśniejszego wspomnienia. Zamknąć się w swojej skorupie, z lękiem rozsiadać się dookoła, jest tylko ratunek: zabić siebie, unicestwić ciało, ducha, wszystko… aby najmniejszego nie pozostało śladu… Czyż tak żyć można? Ciężko myśleć o tem nawet ale ja tak właśnie cały ten czas przeżyłem.
"Dlaczegoż ja mam zależeć od czasu – niechaj czas zależy odemnie". Często przypominają mi się te dumne słowa Bazarowa (1), To byli ludzie. Oni wierzyli w siebie. Ja zaś naprawdę, to chyba w jedno tylko wierzę właśnie w tę niezwalczoną moc czasu. "Czemu ja mam od czasu zależeć!" Czemu? On nieodpowie… Niepostrzeżenie cię porwie i poprowadzi dokąd chce… Dobrze, jeżeli i twoje drogi tam wiodą, ale jeżeli nie… Krzycz wtedy, że idziesz wbrew swoim chęciom. Szamocz się cala swą istotą. On uczyni co zechce. Wiem, bo to sam przechodziłem. Czas posępny, głuchy i mroczny pchał mnie przed siebie i widziałem z przerażeniem, że znieważa wszystko co mam najświętszego, że znieważa moją dumę… Hartmann twierdzi iż przekonania nasze są płodem "nieświadomego", a rozum szuka tylko dla nich mniej lub więcej odpowiednich podstaw. Ja czułem, że gdzieś tam w tem nieuchwytnem "nieświadomem" odbywa się tajemniczy, zdradziecki, nieznany mi przewrót, że pewnego pięknego dnia stanę się nagle niewol- – (1) Bohater powieści Turgieniewa "Ojcowie i dzieci"
nikiem tego "nieświadomego". I tu myśl napełniła mię okropnym lękiem, bo zbyt jasno widziałem, że prawda i życie – wszystko to istnieje w moim poglądzie na świat, że wraz z nim stracę wszystko.
To co się działo dookoła utwierdzało mię tylko czas to straszna potęga, z którą ludzkie siły nie mogą się mierzyć. Jakim cudem mogło to się stać… aby w tuk krótkim czasie wszystko się zmieniło? Najświatlejsze imiona straciły swój blask, wielkie słowa stały się czcze i marne, na miejsce wczorajszego pokolenia przyszło nowe, a trudno było uwierzyć, żeby ci nowi ludzie byli tylko młodszymi braćmi wczorajszych. W literaturze powoli lecz bez przerwy odbywała się jakaś zmiana frontu. Ale nie w imię nowych ideałów – o nie! Rzecz była jasna: było to tylko odstępstwo, ogólne, masowe odstępstwo i co najgorsze nieświadome. Pisali starannie, plugawili to wszystko co w przeszłości było dobre i jasne ale plugawili naiwnie, sami nie wiedząc o tem, łudząc się, że stoją na straży jakichś "tradycyj"! Dawny, czysty sztandar zmienił się w ich rękach, a oni nieśli go z dumą i nawoływali współbraci do pohańbionej świątyni. Z wystygłemi sercami… bez ognia i bez wiary głosili coś, czemu nikt nie wierzył.
Z natężoną uwagą przyglądałem się wszystkim tym zmianom; wstyd mię żarł za tych ludzi tak nieświadomie i z taką pokorą dążących tam, dokąd ich czas prowadził. Ale zarazem nie mogłem nie czuć i całej cudackiej potworności własnego mego położenia; rozpaczliwie starając się wznieść ponad czas (jakgdyby to było możliwe), nieufnie witając każdy nowy prąd, sam siebie skazy wałem na zupełne zamarcie. Groziło mi straszne niebezpieczeństwo: ze "zwycięskiego niegdyś korabia" mogłem się przekształcić w bezmyślne "drewno". I wikłając się coraz bardziej śród wszystkich tych przeciwieństw, doszedłem wreszcie do rozpaczliwego rezultatu, o którym już wspomniałem. Czułem, że mam jeden tylko ratunek: zabić się, unicestwić.
Nie biczuję się, bo wtedy człowiek zaczyna z konieczności kłamać i przesadzać, ale muszę się przyznać, że taki stan ducha nie wzbudza szacunku dla siebie samego.
Spojrzysz w głąb duszy – tak tam chłodno i ciemno, taka wstrętna i nędzna ta trwoga przed otoczeniem. Zdaje ci się, że nikt nic podobnego nie przeżywał, że jesteś jakimś dziwnym potworem, rzuconym na świat przez nieokreślony, teraźniejszy czas. I, jak Boga kocham, ciężkie jest takie życie. Uratowała mie tylko praca, a pracy jako lekarz wiejski miałem wiele, zwłaszcza w ostatnim roku – pracy ciężkiej i odpowiedzialnej. Ale tego było mi potrzeba właśnie: całą istotą pogrążyć się w pracy, odurzyć się nią, zapomnieć o sobie To był mój cel.
Obecnie nie służę już. Porzuciłem służbę nagle i w dość charakterystyczny sposób. Prawie po – mimowoli stałem się w ziemstwie jakimś enfant terrible. Prezes nie mógł spokojnie słuchać mego nazwisko. W tym czasie wybuchł tyfus głodowy. Przez cztery miesiące walczyłem z epidemią. Aż wreszcie uległem jej sam; kiedy zaś powróciłem do zdrowia, okazało się, że już nie jestem potrzebny. Sprawy tak się ułożyły, że musiałem się podać do dymisyi, niechcąc aby mi w twarz pluli. Nie warto zresztą wspominać o tem. Rzuciłem służbę i przyjechałem tutaj. A teraz – zapomnieć.
Wielki pokój w staroświeckim, obywatelskim domu. Stół już nakryty do kolacyi, samowar kipi, dwie lampy rzucają dookoła blask; w kątach pokoju ciemno, pod sufitem brzęczą sennie stada much. Wszystkie okna otwarte na oścież i zagląda przez nie do pokoju ciepły wieczór letni. Drzewa w ogrodzie srebrzą się W miesięcznem świetle. Od strony rzeki dolatują urywane krzyki kobiet, śmiechy i plusk wody.
Przechadzamy się z wujem po pokoju. Przez te trzy lata postarzał się znacznie i utył; po każdem zdaniu stęka, ale jest rozmowny i wesoły jak dawniej: mówimy o urodzajach i zbiorach. Tęga, rumiana dziewka bosa, z chustką na głowie, wniosła patelnię z jajecznicą; przechodząc popchnęła łokciem nawpół przymknięte drzwi i z sufitu zerwało się z głośnym brzękiem całe stado much.
– Aha, my tu coś mamy czego u was niema – rzekł wuj, uśmiechnął się i spojrzał na mnie swemi wypukłemi oczami.
– Cóż takiego? spytałem, tłumiąc uśmiech.
– Muchy.
Jeszcze kiedy jako student przyjeźdżałem tu na wakacyje za każdym razem wuj to samo powtarzał.
Ciocia Sofia Aleksiejewna wróciła z kąpieli. Już w trzecim pokoju słychać ją było, jak donośnym głosem wydawała rozkazy.
– Pałanka, weź prześcieradło i rozwieś na drzwiach w sypialnym. I chłopców wołaj na kolacyę… gdzie są?… Dawaj kotlety i skocz do piwnicy po śmietanę… (prędzej)… Gdzie Arinka… A!…., to podali już jajcznicę – krzyknęła wchodzili – szybko i siadająć przy stole koło samowaru. – Moi panowie, na cóż wy czekacie? Chcecie, żeby wszystko wystygło? Siadajcie!
Ciocia ma na sobie starą niebieską bluzkę. Twarz opalona od słońca, ale mimo to całą swoją postawą przypomiona markizy francuskie – z końca zeszłego stulecia; siwawe jej włosy, okalające pełną twarz, wyglądają tak, jakby były pudrowane.
– No a jakżesz bez panien siądziemy stołu… – można – spytał wuj.
– Można, można… Niech się; nie spaźniają!
– Nie uchodzi jakoś… To nie – po rycersku…
– No.. no, no. Daj daj już spokój. Przecież Mitia wygłodził się w drodze… Takie mi rycerz – powiedziała Sofia Aleksiejewna z ledwo widocznym uśmiechem.
– Ha, trudna rada; kazano, trzeba siadać. Cóż
Dymitr, usiądziemy. Napijmy się wódki i bierzmy się do jajecznicy. Postawił dwa kieliszki i napełnił je piołunówką.
– A jak będzie wódka po łacinie – aqua vitae – zapytał?
– Tak.
– Hm! – Woda życia". – Wuj patrzał przez chwilę w zamyśleniu na oba kieliszki. – A przecież dowcipnie nazwę wymyślili – dodał mrugając – ku mnie i roześmiał się głośno – No, na zdrowie. – Trąciliśmy się, wypili i zaczęli jeść.
– Ale gdzież są nasze panie – zapytał wuj, z apetytem zajadając jajecznicę. – Zaczynam już być niespokojny.
– Jedz, jedz, nie bój się – odparła ciocia – Dziewczęta się już wykąpały.
W ogrodzie pod oknami rozległy się głosy, szklane drzwi od werandy zadźwięczały i otworzyły się na rozcież.
– Otóż i nasze panny. Chwała Bogu, na pół wiorsty je słychać.
Dziewczęta z hałasem wbiegły do salonu. Twarze ich po kąpieli były świeże i ożywione. Natana rozpuściła włosy: zwilgotniałe od wody rozsypały się jej po ramionach długimi ciemnymi splotami. Wuj zauważył to i udał, że się gniewa. – Natana co to znaczy, czemu rozpuściłaś włosy?
– Bo nurku dawałam… – odpowiedziała prędko, siadając do stołu.
– Więc cóż z tego?
– Muszą wyschnąć… Sonia podaj mi szynkę.
– I po co to? –zdziwił się wuj, śmiesznie marszcząc brwi. – Nie, dorosłym pannom nie wypada chodzić z rozpuszczonymi włosami – dodał po chwili, kiwając głową.
Ale uwaga jego przeszła niepostrzeżenie: wszyscy zajęci byli jedzeniem i wstrzymując śmiech żartowali z jakiegoś powodu z Lidy. Lida czerwieniła się i marszczyła, ale gdy Sonia krzyknąwszy "ratuj się kto może" wybuchnęłą nagle głośnym śmiechem, wówczas roześmiała się i ona
– Cóż panno Lido, w wielkiem niebezpieczeństwie pani była? – zapytałem półgłosem, uśmiechając się też mimowoli.
Natana, rzuciła się na mnie szybkie spojrzenie i nieznacznie wskazała mi oczami na ojca; zrozumiałem, że chodzi tu o jakąś tajemnicę, którą mi później wytłumaczą.
– Cóż to Dymitr, nie wziąłeś makaronu do kotletów? – odezwał się wuj – pozwól ja ci nałożę.
– We Włoszech to najulubieńsza potrawa – objaśnił mię, oddając talerz.
Serdeczny gospodarz z mego wuja, ale muszę przyznać, że siedzenie między "dorosłym" nudne było trochę, o tem zaś, że Włosi lubią makaron wiedziałem już dawno co prawda.
Przyszli chłopcy. Misza – piętnastoletni silny zuch, z zachmurzoną twarzą milcząc usiadł przy stole i zaraz się zabrał do jedzenia, Pietia o dwa lata od niego młodszy, ale będący już o klasę wyżej, przyszedł z książką i podparłszy się pięściami pod brodą zaczął czytać. Był on nieco niższy od brata i miał dużą głowę.
– No, Mitia, opowiedz nam coś przez trzy lata porabiał – odezwała się Sofia Aleksiejewna, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Natana podniosła głową i wyczekująco utkwiła we mnie oczy. A mnie tak się nie chciało opowiadać…
– Doprawdy, ciociu, nic ciekawego. Byłem na służbie, leczyłem i to wszystko. Ale powiedźcie mi –-raz właśnie widziałem przejeżdżając.
– Toż to nasz przecież… Nie wiedziałeś nie o tem… Już drugi rok jak go puszczono w ruch. I zaczęliśmy mówić o nowinach wiejskich.
W pokoju tak miło. Stary, upstrzony przez muchy zegar tyka miarowo, przez okna zagląda księżyc. Cicho tak i serdecznie. Wszystkie te podlotki są już dorosłymi pannami, a jakie śliczne. Co się stało z moim "panieński szwadronem" jak je nazywała ciocia, kiedym jeszcze jako student przyjeżdżał na wakacye.
Nagle na szarym końcu stołu rozległ się jakiś dziki krzyk, aż wszyscy zadrżeli.
– Co to? – zawołała ostro ciocia… – Kto to?
– To ja – oznajmił uroczyście Pietia.
– Ma się rozumieć-, któżby inny? Ja ci tu dam, smarkaczu.
– Skończyłem czytać – Tłómaczył się….
Wuj podniósł głowę i rozejrzał się dookoła… jakby budząc ze snu dopiero.
– E…e… Co to? zapytał stękając. – Pietia znowu jakieś dzikie głosy wydaje
Nikt mu nie odpowiadał. Stęknął i sięgnął po cukier.
Pietia rozwalił się na krześle i wyrabiał najstraszniejsze miny.
– Krzyk potężny, krzyk straszliwy ja poczułem w piersi swej, krzyk okropny przeraźliwy – i krzyknąłem hej, hej, hej…! A co nie dobrze?
I Pietia zadowolony zupełnie przysunął sobie talerz i zaczął zajadać.
Skończyliśmy już herbatę.
– A co panno Wiero, ucieszysz dzisiaj nasze uszy muzyką? – zapytał wuj.
Wiera Nikołajewna, siostrzenica Sofji Aleksiejewny – miała zamiar wstąpić na jesieni do konserwatoryum i jak mówili posiadała rzeczywisty talent. Była to wysoka, szczupła blondynka o bladej twarzy i poczciwym wyrazie oczu.
– Tak, tak panna Wiera, – odezwałem się. – Niech nam pani zagra co koniecznie. Tyle słyszałem w Pożarsku o pani zdolnościach.
Wiem zarumieniła się…
– Ach, Boże… Mitia… Uprzedzam pana, że jeżeli pan Będzie tak mówił, to za nic w świecie nie zgodzę się grać.
– Ależ niech się pani nie obawia, Najsamprzód posłucham, może później zmienię zdanie.
Wuj się roześmiał i wstał od stołu.
– Nu, zdaje się, że już wszyscy skończyli. Wiero Nikołajewno niech go pani przekona, że i Pożarsk może się zdobyć własnych genjuszów.
Poszliśmy do salonu. Wiera usiadła przy fortepianie, wzięła jakiś passaż, a potem z całej siły uderzyła palcami w środek klawiatury.
– Cóż panu zagrać? – zapytała, zwracając się ku mnie.
Poprosiłem o Bethovena. Natana otworzyła szeroko drzwi od werandy i z ogrodu zaleciała świeża woń rosy: gdzieś w akacjach w nucił spóźniony słowik; hałaśliwie, fantastyczne akordy Bethovena zgłuszyły jego piosnkę.
W sąsiednim pokoju przy świetle małej lampki sprzatano ze stołu. Wuj stękał na kanapie i słuchał z wytrzeszczonymi oczami.
Ja bo na muzyce nie znam się prawie woale. Nie umiałbym nawet powiedzieć co wyraża ta sonata, który grała Wiera; radość czy ból; ale cudne te, niepojęte dźwięki budzą coś w sercu i człowiekowi robi się tak dobrze. Przypominają się dawne czasy… Wiele rzeczy jest w nich dziwnych, obcych, jakby je kto inny przeżywał. Męczyłem się tem, że brak mi żywego ognia, pracowałem, śmiejąc się grubo w duszy nad sobą samym… Wszyscy żyli spokojnie i szczęśliwie, a ja poszedłem tam, gdzie tyle bólu i nędzy, a tak mało pokrzepienia i pomocy; czyż oni wiedzą co o tych zgryzotach, o tych mękach moralnych, na jakie byłem skazany?… Aby tam pójść wyrzekłem się spokojnego życia bez trosk, a w – zamian zyskałem jedno – nieuleczalną chorobę, która ranie wpędzi do grobu.
Wiera grała. Blada jej twarz przybrała wyraz skupienia i tylko w kącikach ust drgał złośliwy uśmiech, palce pięknych, wąskich rak szybko biegały po klawiaturze. Tak, teraz mógłbym na pewno powiedzieć: ile bujnego, młodego szczęścia w tych dźwiękach! One nie chcą wiedziec o bólach i smutkach; życie jest jest cudne,dysze szczęściem i radością, po co tworzyć sobie urojone męki? Wierzchołki topoli, oświeconych księżycowym blaskiem, rysowały się w przeźroczem powietrzu tak wyraźnie, że, że znać było każdy listek; na stoku góry za rzeką czerniły się dębowe zarośla, a dalej ciągnęły się pola otulone srebrzystemi mgłami. Jak tam ślicznie teraz… Wuj pochylił głowę i sapał. Zdrzemnął się, czy też słucha muzyki?