- W empik go
Na Bożym świecie: nowele i obrazki - ebook
Na Bożym świecie: nowele i obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 301 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zima długo tego roku trzymała.
Dnie marcowe były wprawdzie pogodne, słońce bieliło śniegi na polach i szczyty smukłych domów gdańskich, a wieczorami nawet ozłacało je lub rumieniło – wszystko jednak napróżno… Robotę jego dzienną psuły chłodne noce; roztajała powłoka śnieżna robiła się z wieczora twardą, jak wypalona skorupa gliniana, a tafle lodowe na Wiśle, Motławie i Nogacie szkliły się nazajutrz tem więcej, im okazalej dnia poprzedniego słońce przygrzewało.
– Sapristi! Immer nix und nix! – narzekał stary Ignac, właściciel pięciu wielkich berlinek, zimujących na jednym z kanałów pod Gdańskiem.
Wszystko było gotowe do drogi. Załoga skompletowana; maszt u "numera trzeciego"; złamany w czasie jesiennej zawieruchy, błyszczał świeżą swoją szatą; żagle wynaprawiały "kobiety", jak nie można lepiej; wreszcie kontrakty z kupcami były już także spisane, bo starego Schultza znano z rzetelności – a wiosna nie chciała i nie chciała nadejść.
– Sapristi! Donnerwetter!
W zmartwieniu tem pocieszała go ciotka Ludwika, na którą on zwykle "Luiz" wołał uparcie.
– Co ci tak pilno, Niemcze?! – mówiła. – Co ci?… Przyjdzie czas, będzie nasz!… Wisła puści, to i pojedziesz, jak Bóg przykazał… Co ci!…. Także!…
I wzruszyła energicznie swemi barczystemi ramionami.
* * *
Ciotki tej, a właściwie siostry swej rodzonej, bał się Ignac bardzo, a przedewszystkiem wierzył jej w każdej sprawie i bardzo ją szanował. Ona to, po śmierci jego żony, zajęła się wychowaniem małej Marty i jeszcze mniejszego, bo ledwie dwuletniego Alberta. Sam przyznawał, że śliczne te dzieci byłyby bez niej zmarniały, bo on, patrząc na nie, umiał tylko płakać, rozpaczać i wołać za zmarłą żoną: Mein Schatz! mein helles Glück! was hast du gethan?… A potem uciekał do winiarni "pod złotą Gęsią" – i pił – i znowu płakał – i znowu zmarłej przyzywał, wyrzucając jej krzywdę, jaką mu zgonem swoim młodym sprawiła.
Świetnie rozpoczęty za życia żony "interes" byłby też mocno wówczas podupadł, gdyby nie "ciotka" Ludka.
– Dalej do drogi! – wołała – nic z płaczu!… Pilnuj tego, z czego żyjesz!… Berlinki gotowe?
(Było ich wówczas dwie tylko – nie pięć, jak dzisiaj).
– Nix, nix! – odpowiadał zrozpaczony.
– No, a ja wiem, że gotowe… Sama o tem pomyślałam… Inni już ruszyli… Poszedł zawczoraj Krauze ze swemi… ruszył Szybalski… ruszaj i ty!… Marcia i Albert zostaną… nic ci po nich teraz… bez kobiety… Ptasiego mleka nie pożałuję… Ruszaj!
I wyprawiła go wówczas, a Wisła – poczciwa – ból jego koiła powoli… Kiedy, trzy razy tego lata nawróciwszy, jął jesienią "zimować" – był już znacznie spokojniejszym, a z następną wiosną dokupił jednę więcej berlinkę.
* * *
Dobra dla brata, którego "Niemcem" nazywała – i dla ludzi, których nie cierpiała, jak zarazy (tak zapewniała!) – nie była jednak panna Ludwika sama szczęśliwą. Z dzieciństwa zapamiętała rozpacz rodziców, gdy pewnego ranka lgnąca w domu brakło… Wychowany w starym Gdańsku – nad Wisłą – za bardzo wpatrywał się w jej sine nurty – za często wymykał się do Ujścia, nad brzegi morza – aż nakoniec, wraz z trzema, jak sam, zapaleńcami, zniknął z domu rodzicielskiego bez pożegnania. Dowiedziano się tylko tyle, że "zapisał się"
na statek kupiecki, który wypływał na morze Niemieckie dla połowu, a głównie skupu, śledzi.
Miał wówczas lat dziewięć, choć wyglądał na dwanaście, a przez całe dwadzieścia następnych nie pokazał się starym rodzicom. Poumierali, nie zobaczywszy go więcej, pewni, że zginął gdzieś marnie – z biedy… Został po nich domek mały, na… przedmieściu, zapadły w ziemię – i do tego domku zapukał pewnego wieczora on – Ignac – z młodą swą żoną, śliczną jasnowłosą flamandką.
Zapłakał, dowiedziawszy się, że starzy już nieżyją.
– A ten… mały… o! so klein! Stefek? – pytał.
– Umarł także – odpowiedziała siostra.
A po chwili, ocierając własne łzy, rzadkie, małe, wypłakane, dodała:
– Był jeszcze… po twoim wyjeździe… czwarty… Zygmuś… ale i ten już także na cmentarzu. Samam oto została, niby palec!…
Płakał znowu, bo ci marynarze wyobrażają sobie zawsze, że zastać powinni wszystko takiem, jakie zostawiają – ale narzekał już tylko po niemiecku.
– O! welch' ane Wendung! – wołał, łamiąc ręce.
Nie umiał już mowy ojczystej, choć rozumiał, co do niego mówiła siostra – dobrze rozumiał!
W ciągu dwudziestoletniej włóczęgi swojej objechał Bałtyk, Danię, brzegi i wyspy Holandyi, oraz wysepki Skandynawii; zaglądał nawet do portów angielskich i amerykańskich, ucząc się wszędzie trochę mowy miejscowej, a zapominając coraz więcej własnej. Przełożeni, gdy dorósł i awansował, zakazali mu podpisywać się na raportach: "Szulc", a koledzy poczęli tłómaczyć, że, jako "Schultz", jest Niemcem i powinien zostać przy tym wielkim narodzie, do którego świat cały będzie należał niechybnie.
– So muss es ein!… – mówili.
Odtąd klął często po duńsku – zatrącał szwedzizną w opowiadaniu – zapewniał: "All rightl" gdy szło o jakąś obietnicę – a modlił się, wraz ze wszystkimi, po niemiecku. Tylko dobrego akcentu w tym ostatnim języku nigdy już nie nabył i jeźli na niego wypadło z kolei odmawiać wieczorem lub zrana wspólne: " Vater unser, der Du bist im Himmel" – stare wilki morskie, mimo przejęcia modlitwą, nie nie mogli powstrzymać się nigdy od szyderczych uśmiechów.
– Ass, ass! monkey! – szeptali ci, którzy nie byli pewni, czy przypadkiem nie należą już do anglosaskiej rasy.
* * *
Siostra "Luiza", gdy u niej zjawił się z śliczną swoją żoną, poślubioną w Roterdamie, miała już także lat trzydzieści kilka i nosiła żałobę po narzeczonym, którego w wojnie "Francuzy" jej zabiły.
Nie brakowało wprawdzie innych konkurentów, ale wiedziała dobrze, że konkurują więcej do domku owego zapadłego, niż do jej serca – odprawiała więc wszystkich z niczem.
Zniemczonego brata i jego śliczną żonę przyjęła serdecznie.
– Połowa chałupy wasza! – mówiła do nich. Ale on, Ignac, potrząsnął kieszenią, w której dźwięczały talary, a nawet kilka złotych koron, souvereing'ów i odpowiedział z dumą:
– Nie chse nix!… Hab' Geld!… Ma sfoje!
I wtedy zakupił owe dwie pierwsze berlinki…
* * *
Flamandkę pokochała panna Ludwika serdecznie, głównie za to, że nie była Niemką – i dlatego, że istotnie kochania potrzebowała. Takie to było przeźroczyste, smukłe, długie, złote, a słabe – aż litość brała!… Ignac umyślnie porzucił żeglarkę morską, obiecując sobie i jej, że in Polen (in meinem Vaterlande! – mówił to jeszcze!) zdrowie jej wróci. Ale właśnie było to lato mokre, burzliwe – i jedna podróż Wisłą, ku Kazimierzowi, na owych dwóch berlinkach, siły jej odebrała do reszty.
Po jej zgonie – zimą – panna Ludwika zajęła się z całego serca Martą i Albertem. Matka nie mogłaby być dla tych sierot lepszą. Czasem wprawdzie Ignac wymawiał "ciotce", że psuje mu dzieci, ucząc je tak, że niedługo w ząb po niemiecku nie będą umiały; ale wtedy "panna Ludka" zamierzała się na niego, mówiąc:
– Dałabym ja ci tu!… Ojciec twój nie był Niemcem… i ja nie Niemka… A zresztą, jak ci się nie podoba, to weź sobie swoje bachory – i won! – wynoś mi się zaraz!
– Also gut! – wołał. – Marte, Adalbert! kommt mit!
Ale wtedy gdańszczanka zasłaniała dzieci fartuchem i nasrożona, jak kokosz, która broni piskląt, odpowiadała:
– A właśnie, że ci ich nie dam!… Zaraz! Ślepie wydrapię, gadzino!
On widocznie wiedział, że taka wypadnie odpowiedź, bo uśmiechał się dobrodusznie.
– A fidzisz, du Alte, ty Martę i Albert lubisz!… Aha!…
A ciszej dodawał:
– Niech bezie nie Niemsy!… Olles ainsl
* * *
Nareszcie pewnego dnia, w roku tym, w którym zima była tak długą, Ignac wpadł do siostry ożywiony, rozgorączkowany.
– Szeszczy, szeszczy! – wołał.
Siostra zrozumiała, że lody na Wiśle ruszają.
– A widzisz! Mówiłam, że przyjdzie czas i wszystko będzie, jak trzeba… po Bożemu!… Mówiłam!
Stary żeglarz nie posiadał się z radości.
– Moja stara! – wołał, ściskając siostrę.
Przemówił do niej, jak wyżej – nie zaś "dumnie
Alte", albo du Alte", jak zwykle – więc rozczulił ją prawdziwie.
Oświadczył następnie, że Marta i Albert pojadą z nim także… Zadługo już bez nich się obywał… będą mu pomocni… zahartują się… Kazał już kajutę mieszkalną wyporządzić odpowiednio… oczyścić… Właśnie myją ją w tej chwili z jego polecenia.
– Oile dreie! – dodał.
"Ciotka" czuła, że dziś – dziś szczególniej – nie będzie mu mogła niczego odmówić. Nazwał ją przecie "moja stara" – ściskał.
Ale i to wiedziała, że bez "dzieci" będzie jej tu całkiem niedobrze… Przywykła już do nich… Nie, to byłoby zupełnie głupie!
I pomyślawszy chwilę, odparła krótko:
– Alberta nie dam!
Szulc (a właściwie Schultz jeszcze) wytrzeszczył oczy.
– So to nie?! – zawołał.
– Nic ci z niego – odpowiedziała tak łagodnie, jak tylko umiała, przywykłszy do szorstkości. Nic!… a przerwałby naukę… do szkoły chodzi…
Ignac strzepnął palcami. Dowiadywał się czegoś zupełnie niespodziewanego… Dlatego to tego
Alberta nigdy w domu przez dzień nie bywało?… Dlatego!
Ale ta szkoła ucieszyła go bardzo… Fiu, fiu! Sapristi!…
– Moja kochana! – zawołał, zbliżając się znów do siostry.
Śmiesznym był w tych swoich czułościach. Gruby, otyły, z czerwoną gębą, wygoloną, a czworokątną – czynił wrażenie łaszącego się niedźwiedzia.
– Tak – mówiła dalej stara panna – chodzi do trzeciego oddziału… uczy się dobrze… miał dwie pochwały… o!… o!…
I pobiegła po świadectwa do malowanej skrzyni, pamiątki po rodzicach.
– Szkodaby go było! – dodała. Żeglarz wpatrywał się w złożony we czworo papier, ale bał się go rozwinąć. Uszom ledwie wierzył, a nie chciał, aby go rozczarowały oczy.
– Ty… ty… ty… – mruczał, nie mogąc w rozczuleniu znaleźć odpowiedniego wyrazu.
– Ja go posłałam… ja… – odpowiedziała. – Zabierzesz go w lecie… na wakacye… ale nie teraz!… Brat pomacał się po kieszeni.
– A ile to kosztuje? – zapytał.
– Co ci tam o to!… nie twoja głowa! – odparła panna Ludwika.
* * *
Zdecydowano więc, że z ojcem pojedzie tylko Marta. Ona przydać się mogła. Miała już teraz całe szesnaście lat… Właśnie kobiety berlinkom dotąd brakowało – tylko kobiety… Zaraz będzie inny porządek.
Dziewczyna przyjęła wyrok ten dość obojętnie.
To, co ją czekało, nie było dla niej obcem. Za życia matki przepędziła na berlinkach jedno całe lato; potem ojciec brał ją z sobą trzykrotnie, ostatnim razem przed dwoma laty.
Wiedziała dobrze, iż będzie miała do roboty niemało… Pięć berlinek – to przecie najmniej dwudziestu ludzi! Wprawdzie ciocia Ludka umiała tak wszystko obliczyć, że w podróży rzadko czego brakło i tylko mięso świeże kupowało się w drodze. Począwszy od wódki, dobrej wódki gdańskiej, a kończąc na " perkach", starczyło zawsze wszelkich zapasów od jednego do drugiego nawrotu, nawet i wówczas, gdy zdarzyła się jaka mitręga. Wszystko było przewidziane. Również i to prawda, że brało się dziewkę kuchenną, zaprawną już do tego rzemiosła i umiejącą dojrzeć obiadu. Ale Marta znała dobrze ojca. Gdy jej nie było, sam zajmował się najmniejszemi drobiazgami; biorąc córkę, żądał najzupełniejszego dozoru, a sam pozostawiał sobie tylko zwierzchnią komendę – i zaszczyt pogłaskania czasem dziewczyny po twarzy, gdy wszystko szło, jak w zegarku.
Trzeba się było kręcić od rana do nocy – wśród chybotania się statku i pobrzęku naczyń wszelakich; trzeba było mieć trzy lub cztery par oczu, aby o niczem nie zapomnieć, albowiem w razie jakiegoś uchybienia, ojciec wpadał w złość i klął – klął okrutnie – miotając najstraszniejsze przezwiska, tem straszniejsze, że w obcą jakąś mowę ubrane. Rozumiała z nich jedno tylko: donkey – i tego właśnie bała się najbardziej.
Ale i to wiedziała, że czekająca ją wyprawa da jej kilka chwil pięknych, ku którym wyrywała się jej młoda dusza z zapadłego domku " ciocinego"… Te noce wiosenne, księżycowe – ta cisza, przerywana tylko pluskiem fal, bijących o brzegi statków, które posuwają się jeden za drugim – te zielone lub żółte gdzieniegdzie od piasków a strzępiaste prawie zawsze wybrzeża – widoki czerwonych miast lub szarych wiosek… – te rozliczne dźwięki i głosy, co po wodzie płyną każdego ranka i wieczora, gdy świat się budzi lub usypia znużony – to słońce, przed którem będzie można uciec do chłodnej kajuty – te grania ligawek wierzbowych, płynące z wybrzeży – te błękity, zasłaniane czasem białemi muślinowemi chmurkami, które w wodzie się odbijają, a są, zda się, tak blisko, iż ręką niekiedy dosięgnąćby je można – wszystko to przewijało jej się przed oczyma, jak jakaś zaczarowana kraina, którą niby znała już dobrze, a jednak jeszcze czuła cały jej urok świeżości.
A jeźli nadto postój wypadłby, jak już dwa razy za jej pamięci, pod Warszawą – i potrwał dwie lub trzy doby – tożby to było radości dla serca, a uciechy dla oczu – Boże jedyny! – w bród… po same uszy!
* * *
Puściła nareszcie – z hukiem, trzaskiem, szumem – straszna, wspaniała, pyszna!… Stara magnatka – niewolnica – nie mogła pozbyć się swej królewskiej pychy i pamięci!
Gniewała się na te wystrzały armatnie z fortów pruskich i innych, co ogłaszały światu jej wyzwolenie – i rykiem swoim wystrzałom tym wtórowała, pragnąc je zagłuszyć lub im przynajmniej dorównać…
Cały tydzień płynęły lody, tłocząc się, dusząc, jęcząc lub podzwaniając – dzin! tsin! – od czasu do czasu, gdy tafla na taflę wpadała znienacka i osiadała niechętnie na piaskiem wybrzeżu. Zdawało się, że Bałtyk nie zdoła bez szwanku pomieścić tego strasznego mrowia; że tam góry chyba ułożą się z tych lodowców, które płynęły i płynęły bez końca – to znów, że wraz z niemi wypłynie cała ta wielka, piękna rzeka – wypłynie i przepadnie w sinem morzu na zawsze… Jeszcze chwila… – o! jedna! – a z lodowcami przyleci pod Gdańsk, a za jego murami wpadnie w morze – i stary Kraków – i Kazimierz – i Warszawa – i Toruń – i Grudziądz!
O!… o!… o!… o!…
* * *
Uspokoiła się wreszcie – powoli, powoli – i nie zabrała nic tyra razem – szlachetna!
Wiatr właśnie sprzyjał, więc wczesnym rankiem, o świcie, na berlinkach lgnąca Schultza zawrzał ruch żywy.
Odpływano.
Na brzegu, ozłocona promieniami wschodzącego słońca, stała ciocia Ludka, w białym, pięknym czepcu z kokardami różowemi, a obok niej mały, zaspany Albert, którego umyślnie zbudzono dla pożegnania z ojcem i siostrą; z odrzwi kajuty "pierwszego numeru", przechylona przez żelazną poręcz, wyglądała ona, gospodyni główna tych wszystkich statków, śliczna Marcia; świeżo zgodzony, smukły, silny chłopak odwiązywał ostatnią linę, trzymającą ten "pierwszy numer" przy ziemi gdańskiej; reszta służby na berlinkach krzątała się żwawo a wprawnie – nad wszystkiem zaś czuwało baczne oko starego, doświadczonego żeglarza, Tonął on już, wypadkiem, na Kattegacie, rozbił się na fiordach norweskich, drugi raz około stromej wyspy Teksel, a żył dotąd zdrów i cały… – mógł więc drwiąco patrzeć i na tę szeroką obecnie i rozlaną wodę rzeczną.
– Hala hu! – wrzasnął, przeciągając ostatnią sylabę.
– Halo! halo! – odpowiedziano krótko z innych berlinek.
Ciotka Ludka przysunęła się bliżej, ciągnąc za sobą trzeźwiejącego Alberta, a dziewczyna na statku poczęła ocierać oczy z łez, które zresztą i bez pomocy fartuszka spędzał jakiś półuśmiech, plątający się na jej różanych wargach.
Zamieniano ostatnie wyrazy, objaśniając je wymowniejszemi od nich gestami.
– Z Bogiem! z Bogiem! – szeptała stara panna, czyniąc krzyżyk w powietrzu.
Marcia przesłała jej całus ręką od ust.
– Ciotuchno! – zawołała srebrnym głosikiem, jakby się chciała jeszcze samem tem nazwaniem nacieszyć.
– Puszczaj! – wrzasnął Ignac, odkrywając głowę.
Chłopak stojący na brzegu, obejrzał się na rodzinę swego zwierzchnika, jakby w oczekiwaniu, czy jeszcze nie ma kto czego powiedzieć, poczem, pochylając się w tył i prężąc z całej siły, począł zwolna linę z rąk wypuszczać.
Zaskrzypiał rudel – nastawione żagle wydęły się i poczęły furkotać w powietrzu – statek oddalał się zwolna, majestatycznie, ku środkowi rzeki.
Stojący na wybrzeżu inni szyprowie, którzy dotąd nie ruszyli, sięgnęli rękoma do czapek.
– Auf Widersehn! – zawołał ze statku Ignac. Za pierwszą ruszyła zwolna druga berlinka, za nią, po chwili, trzecia.
Ciocia Ludka odprowadzała je wszystkie troskliwemi oczyma i widziała, jak na tę trzecią, po odwiązaniu liny, wskoczył jednym susem ów młody, wczoraj dopiero przyjęty chłopak, nie czekając aż przystawią mu deskę.
– Ot, wisus! Boże odpuść! – szepnęła.
Dwie ostatnie berlinki, stojące w zacisznej łasze, miały liny opasane tylko około słupków i odbiły po kwadransie bez niczyjej pomocy.II.
Droga była " twarda" – jak mówiono. Wiatr wprawdzie sprzyjał, ale zbyt jeszcze wielka woda obezwładniała połowę jego " roboty". Ładunek był przytem zaciężki, jak na podróż podwodną – i ludzie męczyli się bardzo. Nikt jednak humoru nie tracił, a pierwsze " strawne" w drodze dodało wszystkim nowych sił i nowej ochoty. "Kartoflanka", okraszona wędzonką, była tak smaczna i pachniała tak przyjemnie, że załoga odjeść się jej nie mogła.
– Ot, nasza panienka! – szeptano, spoglądając z wdzięcznością na młodziutką gosposię.
Statki zbliżyły się na tym pierwszym popasie ku sobie tak, że prawie bokiem o bok, lub czubem o czub, się ocierały, a z jednego na drugi przejść można było bez trudności. Podobnie zbija się w gromadkę stadko strwożonych kuropatw i opuszcza skrzydełka ku ziemi, jak tu opuszczono żagle.
Tylko że tu nikt trwogi nie uczuwał żadnej.
Każdy przybliżał się kolejno ze swoją blaszanką, do której nalewano mu dwie wielkie warząchwie owej pachnącej zupy i wskazywano koszyk z nakrajanym chlebem. A jeźli który nie odrazu pokwapił się z sięgnięciem do kosza, wówczas do gestu dodawano jeszcze dźwięczne "proszę".
Stary Schultz, siedzący obok, z krótką fajką w ustach, promieniał z radości. Widocznie "kartoflanka" smakowała mu także.
– Wszyscy? – zapytała "panienka", zarumieniona od trudu i kuchennego gorąca.
– Zda się… wszyscy… – odparł ostatni z sięgających do koszyka, siwy jak gołąb, starzec.
Ale inni, zajadający z blaszanek w pobliżu, poczęli wołać:
– Jan!… Janek!… nuże do strawnego!
Z pokładu sąsiedniego statku, z za słupa masztowego, podniósł się ów młody chłopak, którego ryzykowny skok zgorszył rankiem tak bardzo ciocię Ludkę.
– Wrzesiński!… prędzej… – poczęto naglić.
Ale on szedł zwolna, leniwie, widocznie znużony, a czapkę zdjął dopiero przy schodkach, wiodących do kuchni, przed samą młodą gospodynią.
Dziewczyna wypatrzyła się na niego zdziwiona. On, on jeden, narażał ją na stratę czasu, na czeka – nie, jakby nie wiedział, że dobra gospodyni nie je sama nigdy przed zaspokojeniem wszystkich.
Chciał się też obrócić i odchodzić, gdy urn nalano pierwszą dopiero warząchew.
– Jeszcze… – dodała dziewczyna.
Wtedy zatrzymał się i nadstawiając obojętnie blaszankę, podniósł na nią swoje wielkie, ciemne oczy, ale najniespodziewaniej spotkał w drodze jej blade, niby wypłowiały błękit, źrenice, rozszerzone jakieś, zaciekawione, a gołębiej dobroci.
On sądził, że ona, nalewając, będzie patrzyła w naczynie – ona myślała o nim to samo… Ten zawód zmieszał ich oboje; warząchew ośliznęła się po brzegu blaszanki i gęsta od spodu zupa spoczęła jednym wielkim plackiem na podłodze.
– Ot, jucha, niemrawa!… Sparzył może panienkę? – zawołała przywiązana, choć gderliwa kucharka, będąca świadkiem tej sceny.
– Nie, nie!…… – odrzekła pośpiesznie dziewczyna.
Istotnie!… To nie on jej, ale ona jemu sparzyła dłoń prawą, chybiając nadstawionego naczynia. Spostrzegła to nawet, choć on ani syknął, ani się skrzywił – ale nie miała już słów żadnych na ustach. Tylko w jasnych błękitach jej oczu zaświtał jakiś szczery żal, ale, niestety, chłopak już w tej chwili w oczy jej nie patrzył…
– Naści!… trzymaj!… – dodała kucharka, skoczywszy i podając kromkę chleba niezgrabnemu flisowi, aby pozbyć się go jak najprędzej.
On kromkę tę wziął i z polową należącej mu się strawy odszedł – cichy, a smutny jakiś i jakby nieswój trochę…
* * *
– Hala hu! – przeciągłe, niby: "baczność!"
– Halo, halo! – krótkie, niby: "wszystko w po rządku!"
I statki ruszyły dalej.
Puszczono tym razem naprzód "numer trzeci", który najpierw żagle zdołał rozwinąć. Przy sterze stał on, Janek Wrzesiński – a gnał statkiem tak, że znacznie wyprzedził inne i zrobił miejsce "numerowi drugiemu".
"Pierwszy", na którym po obiedzie spoczywał stary Schultz… płynął jako trzeci z kolei, w znacznem oddaleniu.
Stary "majster" spał na rozesłanej dlań derce, sapiąc przeraźliwie. Ale nie puszczał z rąk wygasłej fajki i jeszcze przez sen poruszał ciągle ustami: "pyk… pyk… fuuu"!… – z przyzwyczajenia.
Na pokład wybiegała często ona, piękna Marcia – złotowłosa, jak matka. Siwy, jak gołąb starzec, będący w usługach Schultza od pierwszych lat jego "interesu" – pamiętał dobrze tę matkę – i patrząc na córkę, nie mógł się oprzeć złudzeniu.
– Taka sama, ino mniejsza trochę – szeptał do nowych towarzyszów.
– Widzi się, że u tego Siulca nie źle będzie – mówili ci, nowi.
– Ba… ba!… Nigdy krzywdy nie było… Ale teraz, gdy stary zabrał znów "onę", żyć chyba, a nie umierać – odpowiadał starzec.
"Panienka" tymczasem, nie domyślając się,. że o niej wiedziono rozmowę, wypatrywała błękitne oczy za mknącym na czele statkiem. Wiatr rozwiewał jej złote włosy, puszczone teraz wolno i niby płaszcz jakiś osłaniające plecy i ramiona aż do bioder samych. Miała już teraz chwilę wytchnienia i mogła odpocząć do wieczora. Chciała właśnie przeczesać włosy, z któremi zrana, w pośpiechu, załatwiła się tylko "tak sobie". Ale teraz w robocie tej począł jej przeszkadzać jakiś niepokój, czy ciekawość prosta, które wyganiały ją z kajuty, z przed zwierciadła, tu, na pokład – i zwracały jej twarzyczkę tam, w da), ku pierwszym statkom.
Już też i kucharka skończyła "zmywanie" naczyń – i ojciec, przespawszy się, powstał i naprawdę tym razem począł pykać swą fajkę – a ona jeszcze z temi rozplecionemi włosami rady dać sobie nie mogła… Ale bo z niemi zawsze był taki kłopot!… Podobne z barwy do tej wody wiślanej, układały się czasem tak, jak ona, spokojnie, łagodnie – a czasem znów. Boże święty!… były, jak Wisła, nieznośne, oparte, nieposłuszne!… Ot!… bieda czysta!…
* * *
– Sapristil – mruknął stary żeglarz, spoglądając za odsądzającemi się coraz więcej dwiema pierwszemi berlinkami.
Podobała mu się ochota i rączość tych przewodniczek, do nich bowiem stosowały się z konieczności następne statki, a jemu na pośpiechu wiele zależało. Przepatrując też załogę postępujących w tyle "numerów", rozważał w pamięci nazwiska tych, którzy "wiedli", albowiem rozpoznać ich wzrokiem nie było już można.
…. Malz… Wilhelm… Peter. Kostecki… Johan…
– Ah! so! Johan! – szepnął, myśląc o przyjętym wczoraj sterniku "trzeciego numeru".
I począł skrobać się po tłustym podbródku z zadowoleniem.
Przyjął go tylko dlatego, że pochodził z załogi Wurma, jego współzawodnika i długoletniego wroga. Chciał choćby stracić, byle krzywdę Wurmowi wyrządzić, a tymczasem widział, że chłopak ten opłaci mu się w zupełności. Sternikiem był widocznie, jakich mało, a Wisłę znał, jak drogę "Pod złotą gęś" lub do Leutholza – sapristi!… Nie darmo Wurm przysyłał wczoraj swych ludzi, chcąc tego chłopaka jeszcze w ostatniej chwili ku sobie nawrócić – wiedział, co traci!… Desto besser!…
W wybornym też humorze zeszedł stary "majster" do "kancelaryi", gdzie przez dwie blisko godziny, aż do zmroku, obliczał w zatłuszczonym "Notizbuchu" przypuszczalne zyski; pykał przytem fajkę, pocił się i sapał, ale zadowolenie z twarzy jego nie znikało..; Wurm mógł wyruszyć dopiero za jakie dni pięć – najprędzej, a obstalunków nie mia ani polowy… Dobrze tak szwabowi!
Marta tymczasem rozwiesiła w głównej kajucie muślinowe firaneczki – takie, o! tycie! – przy maleńkich, okratowanych okienkach; opatrzyła następnie pościel; przeliczyła raz jeszcze bieliznę; przybiła – według zalecenia cioci Ludki – nad swojem łóżkiem Matkę Buską Bolesną, a nad łóżkiem ojca – Chrystusa w cierniowej koronie; podlała dwie zabrane rankiem z domu doniczki z kwiatami: bluszczem skalnym i fuksyą; od pasała wreszcie biały, na ramionach zapinany fartuszek – i wybiegła znowu na pokład…
Ludzie tam pracowali także – woda huczała – widoki zmieniały się powoli, ale ciągle, ciągle – a dwóch pierwszych statków nie było… Spieszyły się, jakby je kto gnał – jakby pragnęły uciec najdalej od tego "pierwszego numeru" i innych towarzyszów. Zginęły na zakręcie i przepadły bez śladu…
* * *
Znalazły się dopiero późnym wieczorem, w zacisznej łasze, z góry na nocleg obranej. Stanęły tam pierwsze, czyniąc dogodne miejsce tym, które za niemi nadciągały kolejno, powoli – i oświecając im drogę łuczywem, płonącem na ogniskach pokładowych.
Schultz, naznaczając tę łachę na pierwszy nocleg, stawiał bardzo wysokie wymagania i nie spodziewał się nawet, aby tam dobić zdołano; ładunek cementu i ozdobnych kafli był bowiem wielki, droga ciężka, a ludzie pomęczeni przygotowaniami ostatecznemi, które trwały prawie cala noc przed wyjazdem. Tymczasem stało się, jak chciał. Alles im Ordnung!
Przechodząc też ze statku na statek dla sprawdzenia porządku, zatrzymał się przed młodym, zaangażowanym od Wurma sternikiem, który tak dzielnie rozkaz zwierzchnika wypełnił, zmuszając tym sposobem i innych do trzymania się zapowiedzianego ordynku.
– Johan! – rzekł, nawołując ku sobie tęgiego prowodyra.
Wrzesiuski przysunął się o krok i odkrył głowę, ale bez zbytecznego pośpiechu. Stary nie gniewał się o to, owszem zachęcał sternika swego do wdziania czapki.
– Auf! anf! – mówił.
Wrzesiński zrozumiał, ale szepnął, jakby do siebie: – Co należy, to należy!
– Wurm nie gotów. nie pojedzie jak za tydzień! – przemówi! stary, nie siląc się na ukrycie swego zadowolenia.
– Pewnie…
– A my będziemy już fertig do tego czasu? was?
– Prawie…
– Nie zepsuło się co?
– Nic się nie zepsuło…
– Statek dobry… nicht wahr?
– Jak najlepszy!
Stary, słuchając, szczypał twarde włosy na podbródku.
– Jutro… noc… in Dirschau? – spytał.
– Nie zdaje mi się… ale może i zdążym do Tczewa na jutrzejszy nocleg – brzmiała odpowiedź.
Schultz odszedł ukontentowany. Radość rozpierała mu piersi, bo nie miał jej z kim podzielić. W parę też chwil później, zajadając kolacyę, szepnął mimowolnie do podsuwającej mu potrawy córki:
– Ten Johan… ten młody… nowy… sapperment!
– Co zrobił, tatulku? – zapytała z pośpiechem dziewczyna.
– So miał zrobić?… Ein braver, tuchtiger Bube!… Dobry jest… Udał mi się!
A układając się w kwadrans potem do spoczynku, przemówił jeszcze:
– Ali right!… Gott set Dank!…
Złotowłosa panienka, słysząc to, nie mogła wysiedzieć w dusznej kajucie. Kiedy też ojciec zachrapał raz, drugi i trzeci, swoim zwyczajem – położyła różowy paluszek na wargach, jak dzieci, co wiedzą, iż robią psotę – i nie namyślając się zgoła, wybiegła cichutko na pokład.
* * *