Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na Bożym świecie: nowele i obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na Bożym świecie: nowele i obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 301 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Zima dłu­go tego roku trzy­ma­ła.

Dnie mar­co­we były wpraw­dzie po­god­ne, słoń­ce bie­li­ło śnie­gi na po­lach i szczy­ty smu­kłych do­mów gdań­skich, a wie­czo­ra­mi na­wet ozła­ca­ło je lub ru­mie­ni­ło – wszyst­ko jed­nak na­próż­no… Ro­bo­tę jego dzien­ną psu­ły chłod­ne noce; roz­ta­ja­ła po­wło­ka śnież­na ro­bi­ła się z wie­czo­ra twar­dą, jak wy­pa­lo­na sko­ru­pa gli­nia­na, a ta­fle lo­do­we na Wi­śle, Mo­tła­wie i No­ga­cie szkli­ły się na­za­jutrz tem wię­cej, im oka­za­lej dnia po­przed­nie­go słoń­ce przy­grze­wa­ło.

– Sa­pri­sti! Im­mer nix und nix! – na­rze­kał sta­ry Ignac, wła­ści­ciel pię­ciu wiel­kich ber­li­nek, zi­mu­ją­cych na jed­nym z ka­na­łów pod Gdań­skiem.

Wszyst­ko było go­to­we do dro­gi. Za­ło­ga skom­ple­to­wa­na; maszt u "nu­me­ra trze­cie­go"; zła­ma­ny w cza­sie je­sien­nej za­wie­ru­chy, błysz­czał świe­żą swo­ją sza­tą; ża­gle wy­na­pra­wia­ły "ko­bie­ty", jak nie moż­na le­piej; wresz­cie kon­trak­ty z kup­ca­mi były już tak­że spi­sa­ne, bo sta­re­go Schult­za zna­no z rze­tel­no­ści – a wio­sna nie chcia­ła i nie chcia­ła na­dejść.

– Sa­pri­sti! Don­ner­wet­ter!

W zmar­twie­niu tem po­cie­sza­ła go ciot­ka Lu­dwi­ka, na któ­rą on zwy­kle "Luiz" wo­łał upar­cie.

– Co ci tak pil­no, Niem­cze?! – mó­wi­ła. – Co ci?… Przyj­dzie czas, bę­dzie nasz!… Wi­sła pu­ści, to i po­je­dziesz, jak Bóg przy­ka­zał… Co ci!…. Tak­że!…

I wzru­szy­ła ener­gicz­nie swe­mi bar­czy­ste­mi ra­mio­na­mi.

* * *

Ciot­ki tej, a wła­ści­wie sio­stry swej ro­dzo­nej, bał się Ignac bar­dzo, a przedew­szyst­kiem wie­rzył jej w każ­dej spra­wie i bar­dzo ją sza­no­wał. Ona to, po śmier­ci jego żony, za­ję­ła się wy­cho­wa­niem ma­łej Mar­ty i jesz­cze mniej­sze­go, bo le­d­wie dwu­let­nie­go Al­ber­ta. Sam przy­zna­wał, że ślicz­ne te dzie­ci by­ły­by bez niej zmar­nia­ły, bo on, pa­trząc na nie, umiał tyl­ko pła­kać, roz­pa­czać i wo­łać za zmar­łą żoną: Mein Schatz! mein hel­les Glück! was hast du ge­than?… A po­tem ucie­kał do wi­niar­ni "pod zło­tą Gę­sią" – i pił – i zno­wu pła­kał – i zno­wu zmar­łej przy­zy­wał, wy­rzu­ca­jąc jej krzyw­dę, jaką mu zgo­nem swo­im mło­dym spra­wi­ła.

Świet­nie roz­po­czę­ty za ży­cia żony "in­te­res" był­by też moc­no wów­czas pod­upadł, gdy­by nie "ciot­ka" Lud­ka.

– Da­lej do dro­gi! – wo­ła­ła – nic z pła­czu!… Pil­nuj tego, z cze­go ży­jesz!… Ber­lin­ki go­to­we?

(Było ich wów­czas dwie tyl­ko – nie pięć, jak dzi­siaj).

– Nix, nix! – od­po­wia­dał zroz­pa­czo­ny.

– No, a ja wiem, że go­to­we… Sama o tem po­my­śla­łam… Inni już ru­szy­li… Po­szedł za­wczo­raj Krau­ze ze swe­mi… ru­szył Szy­bal­ski… ru­szaj i ty!… Mar­cia i Al­bert zo­sta­ną… nic ci po nich te­raz… bez ko­bie­ty… Pta­sie­go mle­ka nie po­ża­łu­ję… Ru­szaj!

I wy­pra­wi­ła go wów­czas, a Wi­sła – po­czci­wa – ból jego ko­iła po­wo­li… Kie­dy, trzy razy tego lata na­wró­ciw­szy, jął je­sie­nią "zi­mo­wać" – był już znacz­nie spo­koj­niej­szym, a z na­stęp­ną wio­sną do­ku­pił jed­nę wię­cej ber­lin­kę.

* * *

Do­bra dla bra­ta, któ­re­go "Niem­cem" na­zy­wa­ła – i dla lu­dzi, któ­rych nie cier­pia­ła, jak za­ra­zy (tak za­pew­nia­ła!) – nie była jed­nak pan­na Lu­dwi­ka sama szczę­śli­wą. Z dzie­ciń­stwa za­pa­mię­ta­ła roz­pacz ro­dzi­ców, gdy pew­ne­go ran­ka lgną­ca w domu bra­kło… Wy­cho­wa­ny w sta­rym Gdań­sku – nad Wi­słą – za bar­dzo wpa­try­wał się w jej sine nur­ty – za czę­sto wy­my­kał się do Uj­ścia, nad brze­gi mo­rza – aż na­ko­niec, wraz z trze­ma, jak sam, za­pa­leń­ca­mi, znik­nął z domu ro­dzi­ciel­skie­go bez po­że­gna­nia. Do­wie­dzia­no się tyl­ko tyle, że "za­pi­sał się"

na sta­tek ku­piec­ki, któ­ry wy­pły­wał na mo­rze Nie­miec­kie dla po­ło­wu, a głów­nie sku­pu, śle­dzi.

Miał wów­czas lat dzie­więć, choć wy­glą­dał na dwa­na­ście, a przez całe dwa­dzie­ścia na­stęp­nych nie po­ka­zał się sta­rym ro­dzi­com. Po­umie­ra­li, nie zo­ba­czyw­szy go wię­cej, pew­ni, że zgi­nął gdzieś mar­nie – z bie­dy… Zo­stał po nich do­mek mały, na… przed­mie­ściu, za­pa­dły w zie­mię – i do tego dom­ku za­pu­kał pew­ne­go wie­czo­ra on – Ignac – z mło­dą swą żoną, ślicz­ną ja­sno­wło­są fla­mand­ką.

Za­pła­kał, do­wie­dziaw­szy się, że sta­rzy już nie­ży­ją.

– A ten… mały… o! so kle­in! Ste­fek? – py­tał.

– Umarł tak­że – od­po­wie­dzia­ła sio­stra.

A po chwi­li, ocie­ra­jąc wła­sne łzy, rzad­kie, małe, wy­pła­ka­ne, do­da­ła:

– Był jesz­cze… po two­im wy­jeź­dzie… czwar­ty… Zyg­muś… ale i ten już tak­że na cmen­ta­rzu. Sa­mam oto zo­sta­ła, niby pa­lec!…

Pła­kał zno­wu, bo ci ma­ry­na­rze wy­obra­ża­ją so­bie za­wsze, że za­stać po­win­ni wszyst­ko ta­kiem, ja­kie zo­sta­wia­ją – ale na­rze­kał już tyl­ko po nie­miec­ku.

– O! we­lch' ane Wen­dung! – wo­łał, ła­miąc ręce.

Nie umiał już mowy oj­czy­stej, choć ro­zu­miał, co do nie­go mó­wi­ła sio­stra – do­brze ro­zu­miał!

W cią­gu dwu­dzie­sto­let­niej włó­czę­gi swo­jej ob­je­chał Bał­tyk, Da­nię, brze­gi i wy­spy Ho­lan­dyi, oraz wy­sep­ki Skan­dy­na­wii; za­glą­dał na­wet do por­tów an­giel­skich i ame­ry­kań­skich, ucząc się wszę­dzie tro­chę mowy miej­sco­wej, a za­po­mi­na­jąc co­raz wię­cej wła­snej. Prze­ło­że­ni, gdy do­rósł i awan­so­wał, za­ka­za­li mu pod­pi­sy­wać się na ra­por­tach: "Szulc", a ko­le­dzy po­czę­li tłó­ma­czyć, że, jako "Schultz", jest Niem­cem i po­wi­nien zo­stać przy tym wiel­kim na­ro­dzie, do któ­re­go świat cały bę­dzie na­le­żał nie­chyb­nie.

– So muss es ein!… – mó­wi­li.

Od­tąd klął czę­sto po duń­sku – za­trą­cał szwe­dzi­zną w opo­wia­da­niu – za­pew­niał: "All ri­ghtl" gdy szło o ja­kąś obiet­ni­cę – a mo­dlił się, wraz ze wszyst­ki­mi, po nie­miec­ku. Tyl­ko do­bre­go ak­cen­tu w tym ostat­nim ję­zy­ku nig­dy już nie na­był i jeź­li na nie­go wy­pa­dło z ko­lei od­ma­wiać wie­czo­rem lub zra­na wspól­ne: " Va­ter unser, der Du bist im Him­mel" – sta­re wil­ki mor­skie, mimo prze­ję­cia mo­dli­twą, nie nie mo­gli po­wstrzy­mać się nig­dy od szy­der­czych uśmie­chów.

– Ass, ass! mon­key! – szep­ta­li ci, któ­rzy nie byli pew­ni, czy przy­pad­kiem nie na­le­żą już do an­glo­sa­skiej rasy.

* * *

Sio­stra "Lu­iza", gdy u niej zja­wił się z ślicz­ną swo­ją żoną, po­ślu­bio­ną w Ro­ter­da­mie, mia­ła już tak­że lat trzy­dzie­ści kil­ka i no­si­ła ża­ło­bę po na­rze­czo­nym, któ­re­go w woj­nie "Fran­cu­zy" jej za­bi­ły.

Nie bra­ko­wa­ło wpraw­dzie in­nych kon­ku­ren­tów, ale wie­dzia­ła do­brze, że kon­ku­ru­ją wię­cej do dom­ku owe­go za­pa­dłe­go, niż do jej ser­ca – od­pra­wia­ła więc wszyst­kich z ni­czem.

Zniem­czo­ne­go bra­ta i jego ślicz­ną żonę przy­ję­ła ser­decz­nie.

– Po­ło­wa cha­łu­py wa­sza! – mó­wi­ła do nich. Ale on, Ignac, po­trzą­snął kie­sze­nią, w któ­rej dźwię­cza­ły ta­la­ry, a na­wet kil­ka zło­tych ko­ron, so­uve­re­ing'ów i od­po­wie­dział z dumą:

– Nie chse nix!… Hab' Geld!… Ma sfo­je!

I wte­dy za­ku­pił owe dwie pierw­sze ber­lin­ki…

* * *

Fla­mand­kę po­ko­cha­ła pan­na Lu­dwi­ka ser­decz­nie, głów­nie za to, że nie była Niem­ką – i dla­te­go, że istot­nie ko­cha­nia po­trze­bo­wa­ła. Ta­kie to było prze­źro­czy­ste, smu­kłe, dłu­gie, zło­te, a sła­be – aż li­tość bra­ła!… Ignac umyśl­nie po­rzu­cił że­glar­kę mor­ską, obie­cu­jąc so­bie i jej, że in Po­len (in me­inem Va­ter­lan­de! – mó­wił to jesz­cze!) zdro­wie jej wró­ci. Ale wła­śnie było to lato mo­kre, burz­li­we – i jed­na po­dróż Wi­słą, ku Ka­zi­mie­rzo­wi, na owych dwóch ber­lin­kach, siły jej ode­bra­ła do resz­ty.

Po jej zgo­nie – zimą – pan­na Lu­dwi­ka za­ję­ła się z ca­łe­go ser­ca Mar­tą i Al­ber­tem. Mat­ka nie mo­gła­by być dla tych sie­rot lep­szą. Cza­sem wpraw­dzie Ignac wy­ma­wiał "ciot­ce", że psu­je mu dzie­ci, ucząc je tak, że nie­dłu­go w ząb po nie­miec­ku nie będą umia­ły; ale wte­dy "pan­na Lud­ka" za­mie­rza­ła się na nie­go, mó­wiąc:

– Da­ła­bym ja ci tu!… Oj­ciec twój nie był Niem­cem… i ja nie Niem­ka… A zresz­tą, jak ci się nie po­do­ba, to weź so­bie swo­je ba­cho­ry – i won! – wy­noś mi się za­raz!

– Also gut! – wo­łał. – Mar­te, Adal­bert! kommt mit!

Ale wte­dy gdańsz­czan­ka za­sła­nia­ła dzie­ci far­tu­chem i na­sro­żo­na, jak ko­kosz, któ­ra bro­ni pi­skląt, od­po­wia­da­ła:

– A wła­śnie, że ci ich nie dam!… Za­raz! Śle­pie wy­dra­pię, ga­dzi­no!

On wi­docz­nie wie­dział, że taka wy­pad­nie od­po­wiedź, bo uśmie­chał się do­bro­dusz­nie.

– A fi­dzisz, du Alte, ty Mar­tę i Al­bert lu­bisz!… Aha!…

A ci­szej do­da­wał:

– Niech bez­ie nie Nie­msy!… Ol­les ainsl

* * *

Na­resz­cie pew­ne­go dnia, w roku tym, w któ­rym zima była tak dłu­gą, Ignac wpadł do sio­stry oży­wio­ny, roz­go­rącz­ko­wa­ny.

– Szesz­czy, szesz­czy! – wo­łał.

Sio­stra zro­zu­mia­ła, że lody na Wi­śle ru­sza­ją.

– A wi­dzisz! Mó­wi­łam, że przyj­dzie czas i wszyst­ko bę­dzie, jak trze­ba… po Bo­że­mu!… Mó­wi­łam!

Sta­ry że­glarz nie po­sia­dał się z ra­do­ści.

– Moja sta­ra! – wo­łał, ści­ska­jąc sio­strę.

Prze­mó­wił do niej, jak wy­żej – nie zaś "dum­nie

Alte", albo du Alte", jak zwy­kle – więc roz­czu­lił ją praw­dzi­wie.

Oświad­czył na­stęp­nie, że Mar­ta i Al­bert po­ja­dą z nim tak­że… Za­dłu­go już bez nich się oby­wał… będą mu po­moc­ni… za­har­tu­ją się… Ka­zał już ka­ju­tę miesz­kal­ną wy­po­rzą­dzić od­po­wied­nio… oczy­ścić… Wła­śnie myją ją w tej chwi­li z jego po­le­ce­nia.

– Oile dre­ie! – do­dał.

"Ciot­ka" czu­ła, że dziś – dziś szcze­gól­niej – nie bę­dzie mu mo­gła ni­cze­go od­mó­wić. Na­zwał ją prze­cie "moja sta­ra" – ści­skał.

Ale i to wie­dzia­ła, że bez "dzie­ci" bę­dzie jej tu cał­kiem nie­do­brze… Przy­wy­kła już do nich… Nie, to by­ło­by zu­peł­nie głu­pie!

I po­my­ślaw­szy chwi­lę, od­par­ła krót­ko:

– Al­ber­ta nie dam!

Szulc (a wła­ści­wie Schultz jesz­cze) wy­trzesz­czył oczy.

– So to nie?! – za­wo­łał.

– Nic ci z nie­go – od­po­wie­dzia­ła tak ła­god­nie, jak tyl­ko umia­ła, przy­wy­kł­szy do szorst­ko­ści. Nic!… a prze­rwał­by na­ukę… do szko­ły cho­dzi…

Ignac strzep­nął pal­ca­mi. Do­wia­dy­wał się cze­goś zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­ne­go… Dla­te­go to tego

Al­ber­ta nig­dy w domu przez dzień nie by­wa­ło?… Dla­te­go!

Ale ta szko­ła ucie­szy­ła go bar­dzo… Fiu, fiu! Sa­pri­sti!…

– Moja ko­cha­na! – za­wo­łał, zbli­ża­jąc się znów do sio­stry.

Śmiesz­nym był w tych swo­ich czu­ło­ściach. Gru­by, oty­ły, z czer­wo­ną gębą, wy­go­lo­ną, a czwo­ro­kąt­ną – czy­nił wra­że­nie ła­szą­ce­go się niedź­wie­dzia.

– Tak – mó­wi­ła da­lej sta­ra pan­na – cho­dzi do trze­cie­go od­dzia­łu… uczy się do­brze… miał dwie po­chwa­ły… o!… o!…

I po­bie­gła po świa­dec­twa do ma­lo­wa­nej skrzy­ni, pa­miąt­ki po ro­dzi­cach.

– Szko­da­by go było! – do­da­ła. Że­glarz wpa­try­wał się w zło­żo­ny we czwo­ro pa­pier, ale bał się go roz­wi­nąć. Uszom le­d­wie wie­rzył, a nie chciał, aby go roz­cza­ro­wa­ły oczy.

– Ty… ty… ty… – mru­czał, nie mo­gąc w roz­czu­le­niu zna­leźć od­po­wied­nie­go wy­ra­zu.

– Ja go po­sła­łam… ja… – od­po­wie­dzia­ła. – Za­bie­rzesz go w le­cie… na wa­ka­cye… ale nie te­raz!… Brat po­ma­cał się po kie­sze­ni.

– A ile to kosz­tu­je? – za­py­tał.

– Co ci tam o to!… nie two­ja gło­wa! – od­par­ła pan­na Lu­dwi­ka.

* * *

Zde­cy­do­wa­no więc, że z oj­cem po­je­dzie tyl­ko Mar­ta. Ona przy­dać się mo­gła. Mia­ła już te­raz całe szes­na­ście lat… Wła­śnie ko­bie­ty ber­lin­kom do­tąd bra­ko­wa­ło – tyl­ko ko­bie­ty… Za­raz bę­dzie inny po­rzą­dek.

Dziew­czy­na przy­ję­ła wy­rok ten dość obo­jęt­nie.

To, co ją cze­ka­ło, nie było dla niej ob­cem. Za ży­cia mat­ki prze­pę­dzi­ła na ber­lin­kach jed­no całe lato; po­tem oj­ciec brał ją z sobą trzy­krot­nie, ostat­nim ra­zem przed dwo­ma laty.

Wie­dzia­ła do­brze, iż bę­dzie mia­ła do ro­bo­ty nie­ma­ło… Pięć ber­li­nek – to prze­cie naj­mniej dwu­dzie­stu lu­dzi! Wpraw­dzie cio­cia Lud­ka umia­ła tak wszyst­ko ob­li­czyć, że w po­dró­ży rzad­ko cze­go bra­kło i tyl­ko mię­so świe­że ku­po­wa­ło się w dro­dze. Po­cząw­szy od wód­ki, do­brej wód­ki gdań­skiej, a koń­cząc na " per­kach", star­czy­ło za­wsze wszel­kich za­pa­sów od jed­ne­go do dru­gie­go na­wro­tu, na­wet i wów­czas, gdy zda­rzy­ła się jaka mi­trę­ga. Wszyst­ko było prze­wi­dzia­ne. Rów­nież i to praw­da, że bra­ło się dziew­kę ku­chen­ną, za­praw­ną już do tego rze­mio­sła i umie­ją­cą doj­rzeć obia­du. Ale Mar­ta zna­ła do­brze ojca. Gdy jej nie było, sam zaj­mo­wał się naj­mniej­sze­mi dro­bia­zga­mi; bio­rąc cór­kę, żą­dał naj­zu­peł­niej­sze­go do­zo­ru, a sam po­zo­sta­wiał so­bie tyl­ko zwierzch­nią ko­men­dę – i za­szczyt po­gła­ska­nia cza­sem dziew­czy­ny po twa­rzy, gdy wszyst­ko szło, jak w ze­gar­ku.

Trze­ba się było krę­cić od rana do nocy – wśród chy­bo­ta­nia się stat­ku i po­brzę­ku na­czyń wsze­la­kich; trze­ba było mieć trzy lub czte­ry par oczu, aby o ni­czem nie za­po­mnieć, al­bo­wiem w ra­zie ja­kie­goś uchy­bie­nia, oj­ciec wpa­dał w złość i klął – klął okrut­nie – mio­ta­jąc naj­strasz­niej­sze prze­zwi­ska, tem strasz­niej­sze, że w obcą ja­kąś mowę ubra­ne. Ro­zu­mia­ła z nich jed­no tyl­ko: don­key – i tego wła­śnie bała się naj­bar­dziej.

Ale i to wie­dzia­ła, że cze­ka­ją­ca ją wy­pra­wa da jej kil­ka chwil pięk­nych, ku któ­rym wy­ry­wa­ła się jej mło­da du­sza z za­pa­dłe­go dom­ku " cio­ci­ne­go"… Te noce wio­sen­ne, księ­ży­co­we – ta ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko plu­skiem fal, bi­ją­cych o brze­gi stat­ków, któ­re po­su­wa­ją się je­den za dru­gim – te zie­lo­ne lub żół­te gdzie­nieg­dzie od pia­sków a strzę­pia­ste pra­wie za­wsze wy­brze­ża – wi­do­ki czer­wo­nych miast lub sza­rych wio­sek… – te roz­licz­ne dźwię­ki i gło­sy, co po wo­dzie pły­ną każ­de­go ran­ka i wie­czo­ra, gdy świat się bu­dzi lub usy­pia znu­żo­ny – to słoń­ce, przed któ­rem bę­dzie moż­na uciec do chłod­nej ka­ju­ty – te gra­nia li­ga­wek wierz­bo­wych, pły­ną­ce z wy­brze­ży – te błę­ki­ty, za­sła­nia­ne cza­sem bia­łe­mi mu­śli­no­we­mi chmur­ka­mi, któ­re w wo­dzie się od­bi­ja­ją, a są, zda się, tak bli­sko, iż ręką nie­kie­dy do­się­gnąć­by je moż­na – wszyst­ko to prze­wi­ja­ło jej się przed oczy­ma, jak ja­kaś za­cza­ro­wa­na kra­ina, któ­rą niby zna­ła już do­brze, a jed­nak jesz­cze czu­ła cały jej urok świe­żo­ści.

A jeź­li nad­to po­stój wy­padł­by, jak już dwa razy za jej pa­mię­ci, pod War­sza­wą – i po­trwał dwie lub trzy doby – toż­by to było ra­do­ści dla ser­ca, a ucie­chy dla oczu – Boże je­dy­ny! – w bród… po same uszy!

* * *

Pu­ści­ła na­resz­cie – z hu­kiem, trza­skiem, szu­mem – strasz­na, wspa­nia­ła, pysz­na!… Sta­ra ma­gnat­ka – nie­wol­ni­ca – nie mo­gła po­zbyć się swej kró­lew­skiej py­chy i pa­mię­ci!

Gnie­wa­ła się na te wy­strza­ły ar­mat­nie z for­tów pru­skich i in­nych, co ogła­sza­ły świa­tu jej wy­zwo­le­nie – i ry­kiem swo­im wy­strza­łom tym wtó­ro­wa­ła, pra­gnąc je za­głu­szyć lub im przy­najm­niej do­rów­nać…

Cały ty­dzień pły­nę­ły lody, tło­cząc się, du­sząc, ję­cząc lub po­dzwa­nia­jąc – dzin! tsin! – od cza­su do cza­su, gdy ta­fla na ta­flę wpa­da­ła znie­nac­ka i osia­da­ła nie­chęt­nie na pia­skiem wy­brze­żu. Zda­wa­ło się, że Bał­tyk nie zdo­ła bez szwan­ku po­mie­ścić tego strasz­ne­go mro­wia; że tam góry chy­ba uło­żą się z tych lo­dow­ców, któ­re pły­nę­ły i pły­nę­ły bez koń­ca – to znów, że wraz z nie­mi wy­pły­nie cała ta wiel­ka, pięk­na rze­ka – wy­pły­nie i prze­pad­nie w si­nem mo­rzu na za­wsze… Jesz­cze chwi­la… – o! jed­na! – a z lo­dow­ca­mi przy­le­ci pod Gdańsk, a za jego mu­ra­mi wpad­nie w mo­rze – i sta­ry Kra­ków – i Ka­zi­mierz – i War­sza­wa – i To­ruń – i Gru­dziądz!

O!… o!… o!… o!…

* * *

Uspo­ko­iła się wresz­cie – po­wo­li, po­wo­li – i nie za­bra­ła nic tyra ra­zem – szla­chet­na!

Wiatr wła­śnie sprzy­jał, więc wcze­snym ran­kiem, o świ­cie, na ber­lin­kach lgną­ca Schult­za za­wrzał ruch żywy.

Od­pły­wa­no.

Na brze­gu, ozło­co­na pro­mie­nia­mi wscho­dzą­ce­go słoń­ca, sta­ła cio­cia Lud­ka, w bia­łym, pięk­nym czep­cu z ko­kar­da­mi ró­żo­we­mi, a obok niej mały, za­spa­ny Al­bert, któ­re­go umyśl­nie zbu­dzo­no dla po­że­gna­nia z oj­cem i sio­strą; z odrzwi ka­ju­ty "pierw­sze­go nu­me­ru", prze­chy­lo­na przez że­la­zną po­ręcz, wy­glą­da­ła ona, go­spo­dy­ni głów­na tych wszyst­kich stat­ków, ślicz­na Mar­cia; świe­żo zgo­dzo­ny, smu­kły, sil­ny chło­pak od­wią­zy­wał ostat­nią linę, trzy­ma­ją­cą ten "pierw­szy nu­mer" przy zie­mi gdań­skiej; resz­ta służ­by na ber­lin­kach krzą­ta­ła się żwa­wo a wpraw­nie – nad wszyst­kiem zaś czu­wa­ło bacz­ne oko sta­re­go, do­świad­czo­ne­go że­gla­rza, To­nął on już, wy­pad­kiem, na Kat­te­ga­cie, roz­bił się na fior­dach nor­we­skich, dru­gi raz oko­ło stro­mej wy­spy Tek­sel, a żył do­tąd zdrów i cały… – mógł więc drwią­co pa­trzeć i na tę sze­ro­ką obec­nie i roz­la­ną wodę rzecz­ną.

– Hala hu! – wrza­snął, prze­cią­ga­jąc ostat­nią sy­la­bę.

– Halo! halo! – od­po­wie­dzia­no krót­ko z in­nych ber­li­nek.

Ciot­ka Lud­ka przy­su­nę­ła się bli­żej, cią­gnąc za sobą trzeź­wie­ją­ce­go Al­ber­ta, a dziew­czy­na na stat­ku po­czę­ła ocie­rać oczy z łez, któ­re zresz­tą i bez po­mo­cy far­tusz­ka spę­dzał ja­kiś pół­u­śmiech, plą­ta­ją­cy się na jej ró­ża­nych war­gach.

Za­mie­nia­no ostat­nie wy­ra­zy, ob­ja­śnia­jąc je wy­mow­niej­sze­mi od nich ge­sta­mi.

– Z Bo­giem! z Bo­giem! – szep­ta­ła sta­ra pan­na, czy­niąc krzy­żyk w po­wie­trzu.

Mar­cia prze­sła­ła jej ca­łus ręką od ust.

– Cio­tuch­no! – za­wo­ła­ła srebr­nym gło­si­kiem, jak­by się chcia­ła jesz­cze sa­mem tem na­zwa­niem na­cie­szyć.

– Pusz­czaj! – wrza­snął Ignac, od­kry­wa­jąc gło­wę.

Chło­pak sto­ją­cy na brze­gu, obej­rzał się na ro­dzi­nę swe­go zwierzch­ni­ka, jak­by w ocze­ki­wa­niu, czy jesz­cze nie ma kto cze­go po­wie­dzieć, po­czem, po­chy­la­jąc się w tył i prę­żąc z ca­łej siły, po­czął zwol­na linę z rąk wy­pusz­czać.

Za­skrzy­piał ru­del – na­sta­wio­ne ża­gle wy­dę­ły się i po­czę­ły fur­ko­tać w po­wie­trzu – sta­tek od­da­lał się zwol­na, ma­je­sta­tycz­nie, ku środ­ko­wi rze­ki.

Sto­ją­cy na wy­brze­żu inni szy­pro­wie, któ­rzy do­tąd nie ru­szy­li, się­gnę­li rę­ko­ma do cza­pek.

– Auf Wi­der­sehn! – za­wo­łał ze stat­ku Ignac. Za pierw­szą ru­szy­ła zwol­na dru­ga ber­lin­ka, za nią, po chwi­li, trze­cia.

Cio­cia Lud­ka od­pro­wa­dza­ła je wszyst­kie tro­skli­we­mi oczy­ma i wi­dzia­ła, jak na tę trze­cią, po od­wią­za­niu liny, wsko­czył jed­nym su­sem ów mło­dy, wczo­raj do­pie­ro przy­ję­ty chło­pak, nie cze­ka­jąc aż przy­sta­wią mu de­skę.

– Ot, wi­sus! Boże od­puść! – szep­nę­ła.

Dwie ostat­nie ber­lin­ki, sto­ją­ce w za­cisz­nej ła­sze, mia­ły liny opa­sa­ne tyl­ko oko­ło słup­ków i od­bi­ły po kwa­dran­sie bez ni­czy­jej po­mo­cy.II.

Dro­ga była " twar­da" – jak mó­wio­no. Wiatr wpraw­dzie sprzy­jał, ale zbyt jesz­cze wiel­ka woda obez­wład­nia­ła po­ło­wę jego " ro­bo­ty". Ła­du­nek był przy­tem za­cięż­ki, jak na po­dróż pod­wod­ną – i lu­dzie mę­czy­li się bar­dzo. Nikt jed­nak hu­mo­ru nie tra­cił, a pierw­sze " straw­ne" w dro­dze do­da­ło wszyst­kim no­wych sił i no­wej ocho­ty. "Kar­to­flan­ka", okra­szo­na wę­dzon­ką, była tak smacz­na i pach­nia­ła tak przy­jem­nie, że za­ło­ga od­jeść się jej nie mo­gła.

– Ot, na­sza pa­nien­ka! – szep­ta­no, spo­glą­da­jąc z wdzięcz­no­ścią na mło­dziut­ką go­spo­się.

Stat­ki zbli­ży­ły się na tym pierw­szym po­pa­sie ku so­bie tak, że pra­wie bo­kiem o bok, lub czu­bem o czub, się ocie­ra­ły, a z jed­ne­go na dru­gi przejść moż­na było bez trud­no­ści. Po­dob­nie zbi­ja się w gro­mad­kę stad­ko str­wo­żo­nych ku­ro­patw i opusz­cza skrzy­deł­ka ku zie­mi, jak tu opusz­czo­no ża­gle.

Tyl­ko że tu nikt trwo­gi nie uczu­wał żad­nej.

Każ­dy przy­bli­żał się ko­lej­no ze swo­ją bla­szan­ką, do któ­rej na­le­wa­no mu dwie wiel­kie wa­rzą­chwie owej pach­ną­cej zupy i wska­zy­wa­no ko­szyk z na­kra­ja­nym chle­bem. A jeź­li któ­ry nie od­ra­zu po­kwa­pił się z się­gnię­ciem do ko­sza, wów­czas do ge­stu do­da­wa­no jesz­cze dźwięcz­ne "pro­szę".

Sta­ry Schultz, sie­dzą­cy obok, z krót­ką faj­ką w ustach, pro­mie­niał z ra­do­ści. Wi­docz­nie "kar­to­flan­ka" sma­ko­wa­ła mu tak­że.

– Wszy­scy? – za­py­ta­ła "pa­nien­ka", za­ru­mie­nio­na od tru­du i ku­chen­ne­go go­rą­ca.

– Zda się… wszy­scy… – od­parł ostat­ni z się­ga­ją­cych do ko­szy­ka, siwy jak go­łąb, sta­rzec.

Ale inni, za­ja­da­ją­cy z bla­sza­nek w po­bli­żu, po­czę­li wo­łać:

– Jan!… Ja­nek!… nuże do straw­ne­go!

Z po­kła­du są­sied­nie­go stat­ku, z za słu­pa masz­to­we­go, pod­niósł się ów mło­dy chło­pak, któ­re­go ry­zy­kow­ny skok zgor­szył ran­kiem tak bar­dzo cio­cię Lud­kę.

– Wrze­siń­ski!… prę­dzej… – po­czę­to na­glić.

Ale on szedł zwol­na, le­ni­wie, wi­docz­nie znu­żo­ny, a czap­kę zdjął do­pie­ro przy schod­kach, wio­dą­cych do kuch­ni, przed samą mło­dą go­spo­dy­nią.

Dziew­czy­na wy­pa­trzy­ła się na nie­go zdzi­wio­na. On, on je­den, na­ra­żał ją na stra­tę cza­su, na cze­ka – nie, jak­by nie wie­dział, że do­bra go­spo­dy­ni nie je sama nig­dy przed za­spo­ko­je­niem wszyst­kich.

Chciał się też ob­ró­cić i od­cho­dzić, gdy urn na­la­no pierw­szą do­pie­ro wa­rzą­chew.

– Jesz­cze… – do­da­ła dziew­czy­na.

Wte­dy za­trzy­mał się i nad­sta­wia­jąc obo­jęt­nie bla­szan­kę, pod­niósł na nią swo­je wiel­kie, ciem­ne oczy, ale naj­nie­spo­dzie­wa­niej spo­tkał w dro­dze jej bla­de, niby wy­pło­wia­ły błę­kit, źre­ni­ce, roz­sze­rzo­ne ja­kieś, za­cie­ka­wio­ne, a go­łę­biej do­bro­ci.

On są­dził, że ona, na­le­wa­jąc, bę­dzie pa­trzy­ła w na­czy­nie – ona my­śla­ła o nim to samo… Ten za­wód zmie­szał ich obo­je; wa­rzą­chew ośli­znę­ła się po brze­gu bla­szan­ki i gę­sta od spodu zupa spo­czę­ła jed­nym wiel­kim plac­kiem na pod­ło­dze.

– Ot, ju­cha, nie­mra­wa!… Spa­rzył może pa­nien­kę? – za­wo­ła­ła przy­wią­za­na, choć gder­li­wa ku­char­ka, bę­dą­ca świad­kiem tej sce­ny.

– Nie, nie!…… – od­rze­kła po­śpiesz­nie dziew­czy­na.

Istot­nie!… To nie on jej, ale ona jemu spa­rzy­ła dłoń pra­wą, chy­bia­jąc nad­sta­wio­ne­go na­czy­nia. Spo­strze­gła to na­wet, choć on ani syk­nął, ani się skrzy­wił – ale nie mia­ła już słów żad­nych na ustach. Tyl­ko w ja­snych błę­ki­tach jej oczu za­świ­tał ja­kiś szcze­ry żal, ale, nie­ste­ty, chło­pak już w tej chwi­li w oczy jej nie pa­trzył…

– Na­ści!… trzy­maj!… – do­da­ła ku­char­ka, sko­czyw­szy i po­da­jąc krom­kę chle­ba nie­zgrab­ne­mu fli­so­wi, aby po­zbyć się go jak naj­prę­dzej.

On krom­kę tę wziął i z po­lo­wą na­le­żą­cej mu się stra­wy od­szedł – ci­chy, a smut­ny ja­kiś i jak­by nie­swój tro­chę…

* * *

– Hala hu! – prze­cią­głe, niby: "bacz­ność!"

– Halo, halo! – krót­kie, niby: "wszyst­ko w po rząd­ku!"

I stat­ki ru­szy­ły da­lej.

Pusz­czo­no tym ra­zem na­przód "nu­mer trze­ci", któ­ry naj­pierw ża­gle zdo­łał roz­wi­nąć. Przy ste­rze stał on, Ja­nek Wrze­siń­ski – a gnał stat­kiem tak, że znacz­nie wy­prze­dził inne i zro­bił miej­sce "nu­me­ro­wi dru­gie­mu".

"Pierw­szy", na któ­rym po obie­dzie spo­czy­wał sta­ry Schultz… pły­nął jako trze­ci z ko­lei, w znacz­nem od­da­le­niu.

Sta­ry "maj­ster" spał na ro­ze­sła­nej dlań der­ce, sa­piąc prze­raź­li­wie. Ale nie pusz­czał z rąk wy­ga­słej faj­ki i jesz­cze przez sen po­ru­szał cią­gle usta­mi: "pyk… pyk… fuuu"!… – z przy­zwy­cza­je­nia.

Na po­kład wy­bie­ga­ła czę­sto ona, pięk­na Mar­cia – zło­to­wło­sa, jak mat­ka. Siwy, jak go­łąb sta­rzec, bę­dą­cy w usłu­gach Schult­za od pierw­szych lat jego "in­te­re­su" – pa­mię­tał do­brze tę mat­kę – i pa­trząc na cór­kę, nie mógł się oprzeć złu­dze­niu.

– Taka sama, ino mniej­sza tro­chę – szep­tał do no­wych to­wa­rzy­szów.

– Wi­dzi się, że u tego Siul­ca nie źle bę­dzie – mó­wi­li ci, nowi.

– Ba… ba!… Nig­dy krzyw­dy nie było… Ale te­raz, gdy sta­ry za­brał znów "onę", żyć chy­ba, a nie umie­rać – od­po­wia­dał sta­rzec.

"Pa­nien­ka" tym­cza­sem, nie do­my­śla­jąc się,. że o niej wie­dzio­no roz­mo­wę, wy­pa­try­wa­ła błę­kit­ne oczy za mkną­cym na cze­le stat­kiem. Wiatr roz­wie­wał jej zło­te wło­sy, pusz­czo­ne te­raz wol­no i niby płaszcz ja­kiś osła­nia­ją­ce ple­cy i ra­mio­na aż do bio­der sa­mych. Mia­ła już te­raz chwi­lę wy­tchnie­nia i mo­gła od­po­cząć do wie­czo­ra. Chcia­ła wła­śnie prze­cze­sać wło­sy, z któ­re­mi zra­na, w po­śpie­chu, za­ła­twi­ła się tyl­ko "tak so­bie". Ale te­raz w ro­bo­cie tej po­czął jej prze­szka­dzać ja­kiś nie­po­kój, czy cie­ka­wość pro­sta, któ­re wy­ga­nia­ły ją z ka­ju­ty, z przed zwier­cia­dła, tu, na po­kład – i zwra­ca­ły jej twa­rzycz­kę tam, w da), ku pierw­szym stat­kom.

Już też i ku­char­ka skoń­czy­ła "zmy­wa­nie" na­czyń – i oj­ciec, prze­spaw­szy się, po­wstał i na­praw­dę tym ra­zem po­czął py­kać swą faj­kę – a ona jesz­cze z temi roz­ple­cio­ne­mi wło­sa­mi rady dać so­bie nie mo­gła… Ale bo z nie­mi za­wsze był taki kło­pot!… Po­dob­ne z bar­wy do tej wody wi­śla­nej, ukła­da­ły się cza­sem tak, jak ona, spo­koj­nie, ła­god­nie – a cza­sem znów. Boże świę­ty!… były, jak Wi­sła, nie­zno­śne, opar­te, nie­po­słusz­ne!… Ot!… bie­da czy­sta!…

* * *

– Sa­pri­stil – mruk­nął sta­ry że­glarz, spo­glą­da­jąc za od­są­dza­ją­ce­mi się co­raz wię­cej dwie­ma pierw­sze­mi ber­lin­ka­mi.

Po­do­ba­ła mu się ocho­ta i rą­czość tych prze­wod­ni­czek, do nich bo­wiem sto­so­wa­ły się z ko­niecz­no­ści na­stęp­ne stat­ki, a jemu na po­śpie­chu wie­le za­le­ża­ło. Prze­pa­tru­jąc też za­ło­gę po­stę­pu­ją­cych w tyle "nu­me­rów", roz­wa­żał w pa­mię­ci na­zwi­ska tych, któ­rzy "wie­dli", al­bo­wiem roz­po­znać ich wzro­kiem nie było już moż­na.

…. Malz… Wil­helm… Pe­ter. Ko­stec­ki… Jo­han…

– Ah! so! Jo­han! – szep­nął, my­śląc o przy­ję­tym wczo­raj ster­ni­ku "trze­cie­go nu­me­ru".

I po­czął skro­bać się po tłu­stym pod­bród­ku z za­do­wo­le­niem.

Przy­jął go tyl­ko dla­te­go, że po­cho­dził z za­ło­gi Wur­ma, jego współ­za­wod­ni­ka i dłu­go­let­nie­go wro­ga. Chciał choć­by stra­cić, byle krzyw­dę Wur­mo­wi wy­rzą­dzić, a tym­cza­sem wi­dział, że chło­pak ten opła­ci mu się w zu­peł­no­ści. Ster­ni­kiem był wi­docz­nie, ja­kich mało, a Wi­słę znał, jak dro­gę "Pod zło­tą gęś" lub do Leu­thol­za – sa­pri­sti!… Nie dar­mo Wurm przy­sy­łał wczo­raj swych lu­dzi, chcąc tego chło­pa­ka jesz­cze w ostat­niej chwi­li ku so­bie na­wró­cić – wie­dział, co tra­ci!… De­sto bes­ser!…

W wy­bor­nym też hu­mo­rze ze­szedł sta­ry "maj­ster" do "kan­ce­la­ryi", gdzie przez dwie bli­sko go­dzi­ny, aż do zmro­ku, ob­li­czał w za­tłusz­czo­nym "No­ti­zbu­chu" przy­pusz­czal­ne zy­ski; py­kał przy­tem faj­kę, po­cił się i sa­pał, ale za­do­wo­le­nie z twa­rzy jego nie zni­ka­ło..; Wurm mógł wy­ru­szyć do­pie­ro za ja­kie dni pięć – naj­prę­dzej, a ob­sta­lun­ków nie mia ani po­lo­wy… Do­brze tak szwa­bo­wi!

Mar­ta tym­cza­sem roz­wie­si­ła w głów­nej ka­ju­cie mu­śli­no­we fi­ra­necz­ki – ta­kie, o! ty­cie! – przy ma­leń­kich, okra­to­wa­nych okien­kach; opa­trzy­ła na­stęp­nie po­ściel; prze­li­czy­ła raz jesz­cze bie­li­znę; przy­bi­ła – we­dług za­le­ce­nia cio­ci Lud­ki – nad swo­jem łóż­kiem Mat­kę Bu­ską Bo­le­sną, a nad łóż­kiem ojca – Chry­stu­sa w cier­nio­wej ko­ro­nie; pod­la­ła dwie za­bra­ne ran­kiem z domu do­nicz­ki z kwia­ta­mi: blusz­czem skal­nym i fuk­syą; od pa­sa­ła wresz­cie bia­ły, na ra­mio­nach za­pi­na­ny far­tu­szek – i wy­bie­gła zno­wu na po­kład…

Lu­dzie tam pra­co­wa­li tak­że – woda hu­cza­ła – wi­do­ki zmie­nia­ły się po­wo­li, ale cią­gle, cią­gle – a dwóch pierw­szych stat­ków nie było… Spie­szy­ły się, jak­by je kto gnał – jak­by pra­gnę­ły uciec naj­da­lej od tego "pierw­sze­go nu­me­ru" i in­nych to­wa­rzy­szów. Zgi­nę­ły na za­krę­cie i prze­pa­dły bez śla­du…

* * *

Zna­la­zły się do­pie­ro póź­nym wie­czo­rem, w za­cisz­nej ła­sze, z góry na noc­leg ob­ra­nej. Sta­nę­ły tam pierw­sze, czy­niąc do­god­ne miej­sce tym, któ­re za nie­mi nad­cią­ga­ły ko­lej­no, po­wo­li – i oświe­ca­jąc im dro­gę łu­czy­wem, pło­ną­cem na ogni­skach po­kła­do­wych.

Schultz, na­zna­cza­jąc tę ła­chę na pierw­szy noc­leg, sta­wiał bar­dzo wy­so­kie wy­ma­ga­nia i nie spo­dzie­wał się na­wet, aby tam do­bić zdo­ła­no; ła­du­nek ce­men­tu i ozdob­nych ka­fli był bo­wiem wiel­ki, dro­ga cięż­ka, a lu­dzie po­mę­cze­ni przy­go­to­wa­nia­mi osta­tecz­ne­mi, któ­re trwa­ły pra­wie cala noc przed wy­jaz­dem. Tym­cza­sem sta­ło się, jak chciał. Al­les im Ord­nung!

Prze­cho­dząc też ze stat­ku na sta­tek dla spraw­dze­nia po­rząd­ku, za­trzy­mał się przed mło­dym, za­an­ga­żo­wa­nym od Wur­ma ster­ni­kiem, któ­ry tak dziel­nie roz­kaz zwierzch­ni­ka wy­peł­nił, zmu­sza­jąc tym spo­so­bem i in­nych do trzy­ma­nia się za­po­wie­dzia­ne­go or­dyn­ku.

– Jo­han! – rzekł, na­wo­łu­jąc ku so­bie tę­gie­go pro­wo­dy­ra.

Wrze­siu­ski przy­su­nął się o krok i od­krył gło­wę, ale bez zby­tecz­ne­go po­śpie­chu. Sta­ry nie gnie­wał się o to, owszem za­chę­cał ster­ni­ka swe­go do wdzia­nia czap­ki.

– Auf! anf! – mó­wił.

Wrze­siń­ski zro­zu­miał, ale szep­nął, jak­by do sie­bie: – Co na­le­ży, to na­le­ży!

– Wurm nie go­tów. nie po­je­dzie jak za ty­dzień! – prze­mó­wi! sta­ry, nie si­ląc się na ukry­cie swe­go za­do­wo­le­nia.

– Pew­nie…

– A my bę­dzie­my już fer­tig do tego cza­su? was?

– Pra­wie…

– Nie ze­psu­ło się co?

– Nic się nie ze­psu­ło…

– Sta­tek do­bry… nicht wahr?

– Jak naj­lep­szy!

Sta­ry, słu­cha­jąc, szczy­pał twar­de wło­sy na pod­bród­ku.

– Ju­tro… noc… in Dir­schau? – spy­tał.

– Nie zda­je mi się… ale może i zdą­żym do Tcze­wa na ju­trzej­szy noc­leg – brzmia­ła od­po­wiedź.

Schultz od­szedł ukon­ten­to­wa­ny. Ra­dość roz­pie­ra­ła mu pier­si, bo nie miał jej z kim po­dzie­lić. W parę też chwil póź­niej, za­ja­da­jąc ko­la­cyę, szep­nął mi­mo­wol­nie do pod­su­wa­ją­cej mu po­tra­wy cór­ki:

– Ten Jo­han… ten mło­dy… nowy… sap­per­ment!

– Co zro­bił, ta­tul­ku? – za­py­ta­ła z po­śpie­chem dziew­czy­na.

– So miał zro­bić?… Ein bra­ver, tuch­ti­ger Bube!… Do­bry jest… Udał mi się!

A ukła­da­jąc się w kwa­drans po­tem do spo­czyn­ku, prze­mó­wił jesz­cze:

– Ali ri­ght!… Gott set Dank!…

Zło­to­wło­sa pa­nien­ka, sły­sząc to, nie mo­gła wy­sie­dzieć w dusz­nej ka­ju­cie. Kie­dy też oj­ciec za­chra­pał raz, dru­gi i trze­ci, swo­im zwy­cza­jem – po­ło­ży­ła ró­żo­wy pa­lu­szek na war­gach, jak dzie­ci, co wie­dzą, iż ro­bią pso­tę – i nie na­my­śla­jąc się zgo­ła, wy­bie­gła ci­chut­ko na po­kład.

* * *
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: