- W empik go
Na chlebie u dzieci: powieść Klemensa Junoszy (Szaniawskiego). - ebook
Na chlebie u dzieci: powieść Klemensa Junoszy (Szaniawskiego). - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 219 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk Józefa Jeżyńskiego, Warszawa, Danielewiczowska 16.
Rozdział Pierwszy.
Kłopoty starego Pypcia.
Kowal w Suchowoli nazywał się Kusztycki Walenty; siedział w małej chałupce przy kuźni od lat dawnych; za żoną wziął trzy morgi gruntu w sześciu działkach, kuł wozy i pługi, siekiery nastalał, konie podkuwał – i dobrze mu się działo. Inny na jego miejscu byłby pieniędzy sporo nazbierał, ale Walenty lubił wypić czasem, o co z żoną miewa! sprzeczki.
Co prawda, kobieta miała rację. Mając gospodarstwo, rzemiosło i inne sposoby do życia, można było kabzę nabić rzetelnie, a tymczasem Walenty nie dość, ie grosza nie schował, jeszcze zawsze od żydów pożyczał i ciągle był im winien.
Przychodzili też źydziska do kuźni, jak do swojej., – Walenty! okujcie mi szkapę! Walenty, naprawcie mi wóz! Walenty zróbcie mi kratę do okna! Walenty to, a owo!
Kowal mruczał, klął czasem, ale, koniec końców, kładł żelazo w ogień i robił, co mu kazali,– a trzeba i to wiedzieć, że jak był zły, to mu się robota w ręku paliła. Kuł tak, że się iskry, jakby z dachu podczas pożaru wielkiego, sypały.
Wtenczas trudno było do Kusztyckiego przystąpić, bo nikomu pardonu nie dawał – i zaraz z jakiem niepolitycznem słowem się wyrwał. Zona tylko nie bała się go i mogła w każdym czasie do niego mówić, gdyż przed nią jedną mores znał. I teraz oto Kusztycki majstrował coś koło wasąga Nuchymka, słynnego faktora z miasteczka, gdy nadszedł Pypeć Wincenty, gospodarz Suchowolski, zapraszając kowala na poczęstunek za pług, co mu go wczoraj naprawił.
– Poczęstunek, poczęstunkiem – rzekł Kusztycki na zaprosiny, – ale muszę wprzód to oto żydowskie wozisko zreperować.
– To jakby Nuchyma wóz?
– A juści tego łapserdaka.
– Dobrze i parę złotych zarobić.
– Aha! co ja od niego zarobię, to na palcu upiekę. Z djabłem się takim zarobkiem podzielić!
– Musi was żyd dobrze w garści trzyma?
– Wiadomo! żeby nie trzymał, tobym mu przecie darmo nie robił. Pomóżcie mi mój Wincenty, jakeście dobrzy, bo muszę tę robotę skończyć.
Pypeć przy miechu stanął, kowal do roboty się wziął.
– Psia kość, – odezwał się Pypeć, wzdychając, – sprawiedliwie ludzie powiadają, że bieda nigdy sama jedna nie przychodzi. Zawdy się za nią inne wloką.
– A cóż to wam takiego?
– Ha, dużoby o tem gadać, mój panie Ku-sztycki…
– Zawsze widzicie, jak człowiek powie drugiemu, to niby lżej. Cóż wam dolega?
– Jedną biedę sami widzieliście wczoraj – konisko oto malo mi się nie zmarnowało, ale, Bogu dziękować, wylekowaliśmy go.
– Nic rnu nie będzie… a druga?
– Oj, druga bieda daleko gorsza i dawniejsza też. Tak, powiadam wam, mój Kusztycki, chodzę jak nie swój, a jak zacznę o niej rozmyślać, to mi we łbie huczy, jak u was w miechu.
– Uważam, że to jakaś ciężka rzecz?
– Ciężka, moi złoci, ciężka… i co ja sobie chudziak za radę dać moge? Ja jeden–a ich troje, i baba, niby moja kobieta, ich stronę trzyma.
– To z dziećmi kwestją?
– A z dziećmi. Teraz taki świat, że lada dzieciak chciałby być gospodarzem… Przy ojcu, matce, siedzieć wstydzą się, jeno zaraz na swoje.
– Aha… miarkuję ja, co to jest…
– One też mają swoią ambicję. Ty, powiadają, ojcze, będziesz miat przy nas kawałek chleba do śmierci, a grunt pomiędzy nas rozdziel. Po co mamy, powiadają, czekać ua twoją, niby na ojcową, śmierć… lepiej niech, powiadają, za żywota ojciec między dziećmi zrobią skutek – to, powiadają, i ojciec będą spokojni, i dzieci nie będą waszej, niby ojcowej, śmierci wyglądały…
– Mądre bestje!
– A juści. Powiadają tak: macie ojciec uka-zowych piętnaście morgów, coście na nich jeszcze za pańszczyzny siedzieli; za serwituty dostaliście ojciec powiadają, morgów cztery, a kupiliście ojciec od Skowronka morgów dwa, co od Maćkowego pola, macie tedy morgów dwadzieścia jeden; podzielicie na troje, podług równości, na każde po siedem i będziecie se spali spokojnie.
– Aha! –rzekł Kusztycki, uderzając młotem w rozpalone żelazo–ojciec dzieciom wszystko oddadzą, a sami co będą jedli?
– Ja też mówiłem do nich to samo.
– A to dobrze, żeście mówili.
– Dobrze, albo i nie dobrze…
– No?
– Zara najstarszy Ignac z gębą na mnie – a to, powiada, ojciec co sobie myślą? Czy my psy?
– Ciekawość, do czego on zaś miał tu psa przyczepić?
– A no, niby podług tego, jako ze dzieci są sprawiedliwe, dobre, kochające–i że niby, ani ojcu, ani matce żadnego od nich przeszkodzenia nie będzie.
– Ignac tak gadał?
– A Ignac, tak samo i Nastka, i Florek.
– Co? ten smyk… a toć jemu jeszcze bydło paść.
– Ale! już dwa razy do wojska stawał – teraz żenić się chce i też gospodarzem być.
– Patrzajciez!
– Już on najbardziej gardłuje, a za nim Ignac.
– Nastka nie?
– Onaby nawet i całkiem ani jednego słówka nie rzekła, tylko znowuż według męża. Powiada: tatuniu, dzieci mamy, powiada, mężowska fortuna nie starczy, bieda, powiada…
– Juści prawda. Wielkiego tam smaku niema.
– Wiadomo, wiadomo, mój panie Kusztycki; nie bardzo mi się z oną Nastka poszykowało. Nie wymawiając, jak wychodziła za Michała, dałem czystemi pieniędzmi sto rubli jak lodu, w całko-ści, w jednym papierku, i krówsko sprawiedliwe, graniaste, swego chowu – i wesele sprawiłem, nie chwalący się, że do dziś dnia ludzie w Suchowoli pamiętają. Cały tydzień weselili się, a samemu Mendlowi za wódkę zapłaciłem siła pieniędzy.
– Pamiętam, pamiętam, – potwierdził Kusztycki,–porządne było wesele, co się nazywa.
– A dyć. I kobieta moja nawarzyła, napiekła różności: chleba, placków, mięsiwa. Prosiaka takiego zadusiliśmy, coby za jakie pół roku był wart najbłędniej ośm rubli.
– Ojciec dla dziecięcia wszystko zrobi.
– Oj prawda! Taki prosiak! a przecie nie żałowałem… Żeby ludzie nie powiedzieli, jako Pypciowa córka ma ladajakie wesele!… a co i z tego, mój Kusztycki! Było trzy tygodnie dobrze, drugie trzy gorzej, a potem… et, wszystko się na gorsze obróciło… Ona nie gospodyni, on utra-tny, i między sobą też zawdy coś mają, nawet raz ona jego ukropem oparzyła, a on jej znów oko podbił.
– Żeby jeno natem był skutek, to bajki.
– I ja tak powiadam. Powadzą się, niby mąż z żoną, to się i pogodzą – ale jest tam jeszcze ponoś i gorzej.
– Słyszało się coś, słyszało,–rzekł kiwając głową Kusztycki.
– A cóżeście słyszeli znowu?
– Niby coś, niby nic, rozmaicie – niema co powtarzać.
– Najgorzej, że na mnie nastają… o ten grunt. Ojciec, powiadają, starzy, ojcu po pieniądzach, powiadają, nic. Ojciec będą sobie, powiadają, leżeli na piecu, będą sobie fajkę palili.
– Aha!
– Powiadają: ojciec dość się nadźwigali sochy, nałazili za broną. Ojcu odpocznienie się należy. Tak Nastka mówi i jej chłop przytwierdza. Ignac mi przejścia spokojnego nie da, a Florek też dos£Czekuje. Powiada, co sobie ojciec myśli? mnie, powiada, żenić się czas, upatrzyłem sobie dziewuchę podług woli i upodobania.
– Już upatrzył?
– A toć upatrzył… z piekła rodem,
– No?
– Wiktę żawodziankę.
– Ho! ho! Juści co prawda, dziewka dorodna, ale mnie się widzi, że coś o niej za dużo gadają.
– A gadają. Mnie się widzi, że to ona buntuje Florka na mnie, według onego gruntu.
– Et, co tam będziecie słuchali. Powiedzcie: nie dam, – i już.
– Spokoju nie dają.